28-go maja, ostatni pełny dzień podróży, był dniem na morzu, dlatego poświęciliśmy go zwiedzaniu tych wszystkich miejsc na statku, które wcześniej pominęłyśmy, uznając je za nieciekawe, a rozrywki przez nie oferowane, za nieinteresujące.
Wycieczkę zaczęłyśmy od baru i sklepu z pamiątkami.
Kupiłyśmy jakieś drobiazgi i obejrzałyśmy to, co sklep oferował z dziedziny „modnych ubrań”. Nie chwaląc się, za najlepszych młodych lat, moje prace szydełkowe i na drutach przerastały to całe badziewiane „rękodzieło”, bez ładu i składu naszyte na przypadkowe, grubsze bluzeczki, udające letnie kurtki.
Pocieszone brakiem pokus do wydawania euro, przeszłyśmy do kontemplacji dzieł sztuki, ozdabiających statek. Była to grupa rzeźb, lśniących jak tu wszystko, przedstawiających kobiece postaci, obcujące z książką. Charakterystyczną cechą tych rzeźb były monstrualnie rozdęte uda, przy których to, co postaci te robiły, zdawało się nie mieć najmniejszego znaczenia.
Obejrzałyśmy też teatr, duży i wyglądający jak prawdziwy. Niestety, nie dane mi było obejrzeć w nim jakiegokolwiek przedstawienia, bo przez pierwszą połowę rejsu nie odnalazłyśmy pochylni, którą mogłybyśmy ominąć schody, bowiem wejście prowadziło tylko na jeden z dwóch balkonów, nie na salę, przez drugą zaś nie znalazłam przedstawienia, które by mnie zainteresowało, zresztą o porze przedstawień zazwyczaj byłam już bardzo śpiąca. Moja opiekunka była na dwóch przedstawieniach, ale nie wyszła z nich wystarczająco usatysfakcjonowana.
Przykładowe spektakle to: Kids Show & Doremi Live Talent Show, koncert Love me i Sogno Italiano, który zresztą można było kolejno obejrzeć w różnych barach, Msc Crew`s Got Talent, Doremi Talent Show, Doremi Kids Show i rozmaite ich odmiany. Ponadto jakieś przedstawienia typu Asterix vs Cleopatra lub Ghosmasters, których reklamowa grafika nie zachęcała do udziału.
Trudno było zresztą czegokolwiek innego się spodziewać w świecie nastawionym na rozrywkę łatwą i mało skomplikowaną, w dodatku dla osób starszych. Tylko dla Polaków ta wycieczka była dość kosztowna, przypuszczam, że niemieckie starsze małżeństwa klasy średniej, które stanowiły większość, z powodzeniem mogły sobie raz na rok na taki wypad pozwolić.
Moja wyprawa była prezentem mojego syna, Filipa, i jakkolwiek dla niego i mojej opiekunki Gosi była dość nudnym – nie ukrywajmy – obowiązkiem, dla mnie, z moimi możliwościami ruchowymi okazała się prezentem wspaniałym i doznaniem ciekawym i inspirującym. Nie mówiąc już o cudownych wycieczkach, nie miałam nigdy możliwości poznać środowisk ludzi, wśród których teraz przebywałam, ich stylu życia i rozrywek, i choć przeszkadzał mi brak znajomości języków, cała reszta z naddatkiem zaspokoiła moją ciekawość. Dzisiaj młodym ludziom, dla których poznawanie świata jest czymś zwykłym i łatwo dostępnym, może być trudno zrozumieć braki, które my, dzieci PRL nadrabiamy u schyłku życia i nasze fascynacje drobiazgami obyczajowymi wyrosłymi na innej, niż polska, glebie. Wielkie dzięki mój synu za ten wspaniały prezent!
W ostatni dzień wycieczki udaliśmy się wreszcie do restauracji na przypisane nam od początku rejsu miejsca, z których nie korzystaliśmy i poznaliśmy dwie pary Polaków, których poznanie nas ominęło. Obejrzeliśmy też spektakl z kucharzami i kuchcikami w roli głównej. Karkołomna pozycja, z której robiłam zdjęcia, zza pleców innych osób, wymusiła ukośny układ. W dodatku marsz kucharzy i kuchcików był szybki, energiczny i trudno było za nimi nadążyć. Najważniejsze jednak uchwyciłam – owe żonglowanie tortami i paradę kucharzy.
Zaskoczył mnie entuzjazm bywalców restauracji. Z dwukrotnego w niej pobytu nie wyniosłam jakichś szczególnych rozkoszy podniebienia, przeciwnie, na ostatnim obiedzie maleńki kawałek z podudzia kaczki składał się głównie z kawałka kości i był niemiłosiernie twardy, wręcz niedogotowany. Także wybór był bardzo ograniczony, a godziny pobytu sztywne. Jedzenie w barze było lepsze i w ilościach dowolnych, praktycznie całą dobę. Wielkie torty trafiły na talerze w postaci maleńkich kawałków, mniej więcej wielkości 1/3 polskiego ciastka i także były niesmaczne. Można by sądzić, że robiono wszystko, aby do restauracji zniechęcić. Ale przemarszowi towarzyszyła triumfalna muzyka i zapewne dzięki niej nastrój został wywindowany na szczyty.
Do pierwszej w nocy musieliśmy wystawić walizki przed kabinę, a rano, dzięki temu, że poruszałam się na wózku, opuściwszy statek z pierwszą partią podróżnych, znaleźliśmy się z powrotem w wielkiej hali, wśród tysięcy bagaży odszukując swoje walizki. Na szczęście były one uporządkowane wg czytelnego systemu, więc wyszukanie naszych bagaży nie nastręczyło trudności.
Nie odzyskałam jednak swojej grzałki. Mimo że skonfiskowano mi ją w hali portu, to po odbiór miałam zgłosić się z powrotem na statek, a tego nikomu się nie chciało. W końcu jedną i tak przemyciłam. W porcie w Hamburgu było już ok. 30 stopni C i trudno było uwierzyć, że zaledwie kilka dni temu broniłam się przed mrozem i wiatrem, naciągając czapkę aż po oczy.
Czego nie zobaczyłam, a zobaczyli inni
- Kwiatki
Mój syn, Filip, na przylądku Nordkapp 8 lipca 2015 roku zrobił zdjęcia kępce kwiatków na dowód, że i tam coś rośnie. Ja widziałam tylko jałową pustynię pozbawioną śladów życia.
- Fotograf
Oficjalny fotograf statku był mężczyzną w stylu Salvatore Dali z charakterystyczną bródką i szpicami wąsów. Chodząc po statku błaznował i tym przyciągał uwagę ewentualnych klientów. W ten sposób i ja uległam jego czarowi i dałam się namówić na oficjalną sesję. Oto jedna z serii fotografii, zrobiona w czasie odpływu z portu Geiranger:
Fotografia jak fotografia, ale osądźcie sami, czy mogłam nie ulec czarowi fotografa, który padł przede mną na deski pokładu? Która kobieta nie dałaby się namówić nawet wiedząc, że to wszystko nie dla jej uroku osobistego, ale dla zysku? Mój syn, Filip, udokumentował to wydarzenie:
Tak czy inaczej, sentymenty damsko-męskie sentymentami, ale kobiety mają bezsprzeczną wyższość. Oto fotografia zrobiona w tych samych okolicznościach przez Małgorzatę Urbanowicz. Prawda, że lepsza?
- Luksus
Pisząc pierwszy odcinek niniejszego bloga zajęłam się tym, co na statku biło po oczach – wszechobecnym luksusem, uosobionym przede wszystkim w schodach wykładanych kryształami Svarowskiego, pokazanych wcześniej, w odcinku „Zaokrętowanie”. Siedząc w barze u stóp wymienionych schodów i popijając egzotyczne drinki, obserwowałam ludzi wchodzących po tych schodach. Ich krok zmieniał się, stawał się bardziej dostojny, panie kroczyły wręcz jak w jakiejś rewii. Zrozumiałam wówczas, co daje człowiekowi i do czego jest potrzebny luksus. Przez to, że jest właściwie zbędny, nie ofiarując spektakularnych ułatwień, odbiera się go jako część oprawy, czyniącej ważniejszą osobę nim otoczoną. To nie szkodzi, że nie stać ciebie, pojedynczej osoby, na obsypanie siebie klejnotami, wystarczy wyłożyć część pieniędzy wielu osób i obsypać klejnotami schody. Wówczas każdy wstępujący na nie, czuje się jakby klejnoty te były jego. Kupuje oczywiście iluzję, ale tydzień pławienia się w iluzji jest lepszy, niż jej brak; wszak za jakiś czas można napaść się inną iluzją, za równie, stosunkowo niewielką opłatą. Gdyby nie pozorna rozrzutność budowniczych statku, a więc gdyby na przykład obrócili oni pieniądze przeznaczone na owe, przykładowe schody, na powiększenie szerokości korytarza albo poprawę jakości działania (zaopatrując kabiny w czajniki elektryczne, żeby nie trzeba było przemierzać sporej przestrzeni po szklankę herbaty) wówczas nikt nie odebrał by takiego działania jako luksusowe, tylko jako standardową zwyczajność. Luksus największej restauracji nie polegał na smakowitości potraw, czy szybkości obsługi, a na białych obrusach, sztucznych orchideach w wazonach, kłaniających się kelnerach i jako jedyny dostępny alkohol, winach do potraw.
- Ludzie
Przyglądanie się ludziom, zwłaszcza których języka się nie rozumie, jest o wiele bardziej pouczające, niż wówczas, gdy ich wypreparowane z kontekstu gesty, prezentowane są w rozmaitego rodzaju szkołach, rozpoznających język ciała. Wbrew, podobno, naukowym opisom, gesty te nie są jednakowe dla wszystkich nacji i wszystkich osób, a wypowiadane słowa, nawet tylko częściowo rozumiane, dodatkowo zaburzają ich rozpoznanie. Ostatnio obejrzałam w telewizji film, w którym prezentowano następująca zagadkę: kto z 5 przedstawionych osób jest szefem, kto jego zastępcą, a kto pracownikiem. Mogę powiedzieć z doświadczenia, że gestykulacja prawdziwych szefów znacznie się różni od prezentowanej, jako wzorcowa, przede wszystkim dlatego, że szefowie, jak i wszyscy ludzie, bywają różni. Są więc szefowie nieśmiali i mogą mieć pracowników-kogucików, są szefowie oszczędni w słowach i gestach, są też osoby z rozdętym ego. Nie ma czegoś takiego jako SZEF – gatunek człowieka. W dodatku film pochodził z USA, a tamtejsze gesty różnią się od naszych, polskich. Chyba, że są wyuczone jak u polityków – ale ja przynajmniej dostrzegam ich sztuczność.
Obserwacje zachowań ludzi na statku dały mi wiele pola do przemyśleń i porównań – były więc dodatkową skarbnicą atrakcji. Miałam jednak pewne opory przed dokumentowaniem ich na zdjęciach, została mi więc jedynie pamięć i notatki.