Koło Podbiegunowe zgodnie z definicją Wikipedii to równoleżnik ziemski o szerokości geograficznej 66°33’39″N.
Cały następny dzień szwendałyśmy się po statku oczekując na TEN moment, gdy przekroczymy magiczne KOŁO, aż wreszcie go przegapiłyśmy – i to za sprawą… perfum. Kiedy sprawdziłyśmy pozycję statku, dawno już go minęłyśmy.
Z perfumami było tak. Jedną z atrakcji statkowych były sklepy i stoiska z luksusowymi towarami, a wśród nich oczywiście nie mogło zabraknąć perfum. Wszystkich zapachów można było spróbować i porównać z innymi. Ceny były bardzo wysokie, więc nie nastawiałyśmy się na kupno, z ewentualnym wyjątkiem…
Postanowiłam skorzystać z okazji i odnaleźć ulubiony zapach mojej młodości, którego nazwę zapamiętałam: Chanel nr.5.Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku, za PRL, zapach ten spośród pozostałych dostępnych perfum, głównie produkcji radzieckiej, odznaczających się ostrymi, ciężkimi zapachami kwiatowymi, stanowił dosłownie świeży powiew Zachodu, choć dziś oczywiście zdaję sobie sprawę, że raczej był podróbką, niż oryginałem. Były wówczas 4 modne zapachy dla młodych kilkunastoletnich dziewczyn: „Konwalia”, „Biały bez”, „Być może” i właśnie „Chanel no 5”. W artykule o perfumach PRL https://kobieta.wp.pl/czym-pachniala-kobieta-w-prl-u-5982749343896705a
informacje pochodzą z czasów znacznie późniejszych, gdy uważano, że „Być może” było wersją „Chanel nr.5”, ale ja pamiętam inne buteleczki z tym napisem (zresztą w czasach, które opisuję, nie było jeszcze w ogóle dezodorantów, o których mówiono w artykule, jak również pozostałych marek wód kolońskich – jak je nazywano wówczas). Do dziś posiadam buteleczkę „Być może”, ale rzadko ją odkręcam, chroniąc resztki zawartego w nim zapachu. Nikt nie słyszał o podziale na perfumy, wody kwiatowe i inne wody odświeżające, wszystkie zapachy określano zaczerpniętym z rosyjskiego określeniem „duchy”).
W każdym razie na stoisku wypatrzyłam aż 3 rodzaje Chanel nr.5
Niestety, żaden z zapachów nie był tym, który zapamiętałam, dlatego wnioskuję, że była to nawet nie podróbka, ale naśladownictwo. Oczywiście ich nie kupiłam (186 euro, notuję dla porządku, plus jakieś bonusy przy zakupie kolejnych perfum), tym bardziej, że zapachy te nie budziły we mnie żadnych wspomnień. Miałam zresztą wymówkę: pani stwierdziła że ich nie może mi sprzedać, ponieważ właśnie siadł jej internet.
Opowiadałam historię poszukiwania zapachu PRL mojej koleżance, Marii, a ta opowiedziała mi inną anegdotę, związaną z tymi perfumami. Jej tata (rocznik sporo młodszy niż mój) postanowił kupić w prezencie mamie te perfumy w ekskluzywnym sklepie, z okazji jakiejś ich rocznicy. Ku jego zdziwieniu sklep ich nie posiadał. Zdegustowany Tata: — I to mają być te legendarne perfumy???
Sprzedawczyni: — Proszę pana, te perfumy są legendą dla kobiet, które same już są legendą.
Jako nieistniejąca już realnie osoba, przeniosłam się w rzeczywistość synchroniczną, bowiem właśnie tego dnia nadeszła do mnie w Polsce przesyłka od mojego wieloletniego przyjaciela, pisarza Artura Szrejtera, zawierająca jego nową książkę „Legenda Wikingów opowieści o Ragnarze Lodbroku, jego żonach i synach”, stanowiąca przyczynek do słynnego serialu „Wikingowie”. Autor opatrzył książkę osobistą dedykacją dla mnie , w której określił ją, jako „opowieść o ludziach, którzy chcieli zdobyć wszystko i zdobyli”. I kto powie mi, że astrologia nie działa, skoro mam właśnie tranzytującego Neptuna na ascendencie i skoro wszystko, co się mi przydarzało, realnie i w wyobraźni, należy do sfery żywiołu wodnego? Wszak ja też tę wycieczką zdobyłam coś, czego jeszcze rok wcześniej nie spodziewałam się zdobyć, a co umożliwiła mi wcześniejsza wycieczka do moich przyjaciół w Sztokholmie (nieustanne wielkie im dzięki za to!).
Zgodnie z przewidywaniem, ta noc byłą jasna i musiałam wytężyć całą siłę swojego egoizmu, aby uniemożliwić mojej opiekunce zasłonięcie podwójnej story, odcinającej nas od światła pseudonocy. Bezsenność bezsennością, ale nie jest ona wyjątkiem wśród moich nocnych doznań, ale może być wrażeniem uzasadniającym fakt, że w środku nocy najlepiej rozumie się świat i wszystkie nici zależności między jego częściami. To właśnie ten przywilej starości, że sen jest przerywany, a jak głoszą najnowsze odkrycia naukowe, człowiek pradawny, a nawet średniowieczny, nie spał snem nieprzerywanym; budził się i zasypiał, podobnie jak inne zwierzęta. Wracając na starość do korzeni człowieczeństwa, (wraz z jego traumami, chorobami i lękami ) czuję się odkrywcą świata zapomnianego i wypartego ze świadomości. Moja opiekunka ma jeszcze wiele czasu na takie doznania, choć jej bezsenne noce, to układanie treści ważnego maila, przeznaczonego do wysłania po powrocie. Ja jestem częścią tej sytuacji, która w to układanie ją wpędziła i uwikłała, i czuję się winna, ale nie mogę zaprzestać mojej drogi w nicość. Pocieszam się, że wkrótce ona się skończy, a jej końcówka jest równie ważna jak początek, choć z koleżankami żartujemy, iż następna podróż Babci, to wyprawa Orient Expressem. Pytanie, kto zechce tam za mną w tamten nudny świat podążyć?
Jasną nocą dopłynęliśmy do pierwszych zabudowań portu, a to dziwnej barwy światło na zdjęciu, to nagłe słońce, które wg opisu fotografii wyjrzało zza chmur 23,55 wieczorem, oświetlając moje czuwanie.
Sterta chusteczek na chodziku, to pojemnik przygotowany na moje wzruszenie.
Do portu Honningsvåg wpłynęliśmy koło południa. Wszędzie widać było topniejący śnieg, a statkowa gazetka przewidywała temperaturę 3-6 stopni C.
Pozostaje mi tylko zamieszczenie uczciwego sprawozdania z wyprawy na Przylądek – rzekomo najbardziej wysunięty na północ skrawek lądu położony 308 m nad Morzem Barentsa. Nie byłam pewna, na ile jest to prawdą, ale mapy pokazywały obok inny przylądek, jeszcze bardziej wysunięty, tyle że nie prowadziła tam szosa (może dość wąska, ale zawsze) ale ścieżka, oznaczona na mapie przerwaną linią, niedostępną takim wycieczkowiczom jak ja. O nieporozumieniach, związanych z Nordkapp przeczytałam po powrocie w Wikipedii: https://pl.wikipedia.org/wiki/Przylądek_Północny
Wszystkich autokarów wiozących nas na wycieczkę było – jak policzyliśmy ponad 70. Ostatni zjechał tuż przed północą, ale zdjęcia można było robić znakomicie. Pogoda była pochmurna, a światło cały dzień i noc jednakowe.
Ja przeżyłam trochę emocji, bo choć wycieczkę oznaczono w planie jako przyjazną dla osób na wózkach, w praktyce nie wszystkie autokary mogły zabrać takie osoby. Wprawdzie posadzono mnie z przodu, jednak po kilku wysokich schodkach musiałam wejść sama, co udało mi się z bardzo dużym trudem i co przypłaciłam kilkudniowym gorszym samopoczuciem. W dodatku szyba była mocno zaparowana, a wskutek tego widoczność marna. Z powrotem było nieco lepiej – autokar miał niższe stopnie, większe i wyczyszczone do połysku szyby. Dlatego większość zdjęć pochodzi z drogi powrotnej.
Po drodze autokary w liczbie 3 zatrzymały się na 10 minutowy postój, dla obejrzenia czegoś, co nazwano „wioską Inuitów”, a co składało się z drewnianego baraku, szkieletu inuickiego domu (w trakcie rozbiórki na wieczór, pozbawionego już pokrywających go skór), przypominającego szkielet „szałasu potu” z praktyk opisywanych w „Tarace”, samochodu, którym przywożono ów dom, tudzież jednego Inuity w stroju regionalnym, pracowicie wyszukującego na ekranie smartfona ceny pamiątek
Przylądek Nordkapp powitał nas silnym wiatrem, niską temperaturą i chwilami padającym śniegiem. Na powietrzu trudno było wytrzymać dłużej niż kilka minut, więc półtorej godziny postoju wydawało nam się dużą przesadą. Na szczęście wybudowano tam pawilon, w którym można było przeczekać resztę czasu, zakupić niesłychanie drogie pamiątki i pogapić się na otoczenie z pustawej restauracji na piętrze.
Siłą i wartością całej wycieczki były widoki z okien autokaru, ale te, jak wspomniałam, nadawały się do fotografowania jedynie w drodze powrotnej.
Po powrocie jedynie czego pragnęłam, to szklanki gorącej herbaty zaparzonej uratowaną grzałką.
Z portu wypłynęliśmy 23 maja o 2 w nocy, żeby koło południa zatrzymać się w Tromsø.