Noc, kiedy spalono Komitet Partii

Komitet Partii w Gdańsku (bez nazwy, bowiem Partia była jedyna) i powieszono na łańcuchu stary garnek uosabiający Pierwszego Sekretarza PZPR, Towarzysza Kociołka oraz opowieść o tym, jakimi drogami chadza fałszywa pamięć.

Zawsze byłam przekonana i miałam na to dowody, że zdarzenia historyczne mają to do siebie, iż obraz tudzież wymowę kształtują ludzie, którzy zazwyczaj nie byli ich świadkami ani nie brali w nich udziału. Im większa odległość w czasie od danego wydarzenia, tym więcej jego zniekształceń bytuje w świadomości społecznej, zanim ta ostatecznie wraz z żyjącymi dinozaurami zostanie pozbawiona dostępu do niej.

Są jednak ludzie, dla których pamięć powraca w postaci nagłego, krótkiego choć dominującego spięcia, podobnego do ukąszenia. W takich chwilach uświadamiamy sobie, że niektóre nasze posunięcia życiowe zdeterminowane zostały przez wydarzenia, których odciski tkwią wyłącznie w jednostkowej pamięci, niedostępnej i niezrozumiałej dla innych.  Dla mnie te ślady wiążą się z przykazaniem co do rodzaju butów, w jakich należy wychodzić z domu, niezależnie od okoliczności. Już nigdy potem nie opuściłam mieszkania w eleganckich butach na szpilce, tylko zawsze nosiłam je ze sobą w siatce czy potem reklamówce. Dziś kiedy już nie chodzę, tylko przemieszczam się na wózku i kiedy rodzaj butów jest zupełnie obojętny, pozbyłam się swojego uprzedzenia, mentalnego tabu i jednocześnie została zwolniona jakaś zastawka, która nie pozwalała mi o tych wydarzeniach wspominać.

Sięgam do Wikipedii, aby przypomnieć sobie oficjalną opowieść o tamtych wydarzeniach (wtorek 15 grudnia 1970r).

https://pl.wikipedia.org/wiki/Grudzie%C5%84_1970

“…Robotnicy kontynuowali marsz i przemieszczając się pod budynek KW PZPR na wcześniej zapowiedziany wiec, napotkali oddziały MO. Władze, nie chcąc dopuścić demonstrantów pod budynek partii, podjęły decyzję o użyciu pałek i innych środków obronnych (w tym gazu łzawiącego). W efekcie doszło do walk ulicznych i starć z MO, a w końcu, późnym wieczorem 15 grudnia, do podpalenia budynku KW PZPR w Gdańsku. Ogłoszono strajk okupacyjny. Wojsko i milicja zablokowały porty i stocznie.”

Teraz o Stanisławie Kociołku

https://pl.wikipedia.org/wiki/Stanis%C5%82aw_Kocio%C5%82ek

“Od grudnia 1967 do lipca 1970 pełnił funkcję I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku. Od czerwca do grudnia 1970 był wicepremierem. Poseł na Sejm PRL IV i V kadencji (od maja 1965 do lutego 1972). W okresie od listopada 1968 do lutego 1971 członek Biura Politycznego KC PZPR – był najmłodszym członkiem tego kierowniczego gremium partii komunistycznej”

“Był współodpowiedzialny za wydarzenia grudniowe 1970 na Wybrzeżu – według Klemensa Gniecha – miał wydać zgodę na strzelanie do robotników.“

“Od grudnia 1970 do lutego 1971 sekretarz Komitetu Centralnego PZPR. Na skutek tragicznych wydarzeń na Wybrzeżu w grudniu 1970 został jednak wkrótce usunięty z kierowniczych stanowisk (sekretarza KC i członka Biura Politycznego KC PZPR) i przeniesiony do pracy w służbie dyplomatycznej. “

“Stanisław Kociołek nazywany był niekiedy, w związku z rolą jaką odegrał podczas wydarzeń na Wybrzeżu w grudniu 1970, „katem Trójmiasta”, określenie to stworzył Krzysztof Dowgiałło – autor piosenki Ballada o Janku Wiśniewskim, w oryginalnym wykonaniu Mieczysława Cholewy.

„Jeden raniony, drugi zabity,
Krwi się zachciało słupskim bandytom.
To Partia strzela do robotników.
Janek Wiśniewski padł.

Krwawy Kociołek to kat Trójmiasta,

Przez niego giną dzieci, niewiasty,
Poczekaj draniu – my cię dostaniem!
Janek Wiśniewski padł…[9].”

“Zmarł 1 października 2015, w wieku 82 lat.”

„Stanisław Kociołek został pochowany 7 października 2015 w kolumbarium na Cmentarzu Wojskowym na warszawskich Powązkach (kwatera B 29 kolumbarium-7-7)[10]. Wzbudziło to protesty wielu organizacji patriotycznych[11]. W protestach podkreślano współodpowiedzialność za masakrę robotniczą na wybrzeżu w grudniu 1970. Uroczystości pogrzebowej towarzyszył protest środowisk prawicowych, których przedstawiciele trzymali zdjęcia ofiar grudnia 1970 rok”

Osobiście zobaczyłam (nie spotkałam) tow. Kociołka w okolicach roku 2000 na moim osiedlu w Warszawie, gdzie, jak się później dowiedziałam, mieszkał w jednym z sąsiednich, niskich bloków. Wracając ze sklepu, zmęczona przysiadłam na jednej z ławek przy placu zabaw dziecięcych. W piaskownicy bawił się z dzieckiem (pewnie wnuczkiem) starszy, niepozorny pan, nie odbiegający z wyglądu od wszystkich innych dziadków w okolicy. Siedząca obok mnie sąsiadka, powiedziała mi, kim jest. W moim osiedlu panowało przekonanie (nie wiem na ile prawdziwe), że w wysokich blokach (jak ten, w którym mieszkam) przydzielano spółdzielcze mieszkania zwykłym ludziom, w niskich, trzypiętrowych, otrzymywali je oficjele. Dziś to my jesteśmy wygrani: w naszych 10-piętrowcach są windy; oni muszą wdrapywać się po schodach. Jeśli wcześniej nie zmienili lokalizacji na lepszą, to poniekąd można uznać to za sprawiedliwość dziejową, czyż nie?

W żadnym z przeczytanych artykułów nie natrafiłam na opowieść o wywieszeniu na łańcuchu starego garnka, którego na własne oczy widziałam.

To są małe ukąszenia, moje wspomnienie sprzed ponad 54 lat, nie wstyd o nich mówić. Ale bywają i większe, gorsze i nie wiadomo czemu nie tylko się o nich nie chcę mówić, ale i nigdy napisałam. Ostatnio komuś opowiadałam o swoich przeżyciach w Gdańsku, w tym okropnym czasie, gdy zginęło wielu niewinnych ludzi, a wśród nich para uczniów technikum, w którym wówczas pracowałam, a którzy wbrew zakazowi wychodzenia z internatu udali się na randkę. Mojemu cierpieniu ani się z ich cierpieniem mierzyć. Może jednak czas o tym napisać. 

W dniu tym po obiedzie położyłam spać dzieci, które nie miały jeszcze roku życia i wiedząc, że będą spały godzinę lub dwie, wsiadłam do tramwaju w Gdańsku Oruni i pojechałam do miasta kupić sobie nowe buty. Wydawało mi się, że są wygodne, więc stare wyrzuciłam do kosza. Rozpadało się i zrobiło się bardzo zimno. Nie będę opisywać następnych godzin moich przeżyć, wędrówki brzegiem Motławy, a potem wzdłuż jezdni i kordonu milicji nie przepuszczającego nikogo na drugą stronę torów, godzinę po godzinie, stację za stacją, najpierw w butach, potem boso, z jedną stopą owiniętą szalikiem na zmianę co jakiś czas z drugą stopą, po zmarzniętej ziemi, jej twardych grudach, aż kordon się skończył i na wskroś przez pola i nieużytki mogłam zawrócić. Dodam tylko, że wszystko dobrze się skończyło i wróciłam do domu rano, choć z poranionymi stopami, ale żywa i zdrowa i dzieciom także nic się nie stało. Ja zaś dostałam dwa czy trzy tygodnie zwolnienia L-4 dopóki nie wygoiły mi się podeszwy stóp, ponieważ w ostatnim etapie mojej wędrówki szalik podarł się całkowicie i szłam boso po zmarzniętej ziemi i zdarłam stopy do krwi.

Z tamtych czasów został mi tylko odruch: gdy coś niedobrego dzieje się w polityce, moja pierwsza myśl wiąże się z pytaniem, czy mam dobre obuwie na nogach. Jeżeli nie są zbyt wygodne, sięgam głębiej do swoich szaf I wyszukuję stare i brzydkie, ale wygodne, teoretycznie do wyrzucenia, ale przechowywane na czarną godzinę.

W ubiegłych latach nie było takich sytuacji, żebym myślała o butach. Teraz jednak pomyślałam i od razu uświadomiłam sobie, że butów już nie potrzebuję, bowiem nie chodzę, tylko jeżdżę na wózku. W razie braku elektryczności nigdzie się nie udam; ze swojego drugiego piętra nie zejdę, nie naładuję akumulatora wózka i nie pojadę. Będę siedziała i czekała na swój los.

Nie tylko nie opowiadałam tego nikomu, ale tej historii nie wykorzystałam w żadnej ze swoich opowieści. Nie wiem czemu, ale domyślam się, że chwile ogromnej bezradności, przekraczającej dotychczasowe życiowe doświadczenia zostawiły swój kolec we mnie,  nigdy już nieusuwalny.

Uświadomiłam sobie, skąd biorą się moje koszmarne sny, w których błądzę i nie mogę trafić do domu, gdziekolwiek ten dom by nie był, bowiem w każdym  śnie jest gdzie indziej.

Dzisiaj już mówi się, że bierze się to stąd, że pewne traumy są nieprzepracowane, przy czym nie mam pojęcia, jak rozumieć pojęcie przepracowania traum. Podejrzewam że chodzi o to, by dokładnie omawiać je z psychologiem i innym specjalistą dotąd, aż stanie się to sprawą nudną i bez znaczenia lub jej znaczenie zmaleje ogromnie. Takie przepracowanie traum następuje także u osób, które piszą o swoich przeżyciach w imieniu swoim lub czyimś  innym. Ja wiem zaś, że są traumy, których nie da się przepracować w żaden sposób. Będą one zawsze kolcami kaktusa tkwiącymi w człowieku i odżywiającymi wówczas, gdy traci nad sobą kontrolę. Dlatego ja nigdy literacko nie wykorzystam tej nocy w Gdańsku.

Ale kolce zawsze są w pogotowiu. Poniżej ogłoszenie naszej spółdzielni mieszkaniowej, pierwsze tego rodzaju od 40 lat z okładem, kiedy tu mieszkam.

(miałam przywołać treść ogłoszenia o szkoleniu mieszkańców w razie nienazwanego, ale wiadomego wszystkim kryzysu, ale zrezygnowałam, bowiem o takich szkoleniach zaczęto mówić w telewizji). Na tym miał się kończyć ten odcinek bloga. Odłożyłam go na parę miesięcy, aby się odleżał, jak wszystkie moje teksty, których z różnych przyczyn nie jestem pewna.

Zapisałam tę opowieść, ale coś mi w niej stale zgrzytało. Jakieś elementy, spójne w moich wspomnieniach, w zestawieniu z historią nie broniły się. Nie dawało się tu obarczyć winą historyków, bowiem oni nie mieli nic do szczegółów mojej opowieści. Oczywiście brałam pod uwagę fakt, że w tamtych czasach prasa i telewizja nie informowały o mnóstwie wydarzeń, tak jak dzieje się to dziś. Wielu rzeczy nie wiedzieliśmy, bo wiele z nich ukrywano, ale o wielu po prostu się nie pisało, uważając je za drobne, niewarte uwagi, a mogące obniżyć morale społeczeństwa (jak np. różne wypadki, także drogowe). Politycy byli pozbawieni żon i dzieci; w pewnym sensie byli posążkami, a nie żywymi ludźmi. O wywieszeniu kociołka na łańcuchu nikt by w wiadomościach nie informował ludności, pamiętałam zresztą, że sama to widziałam na własne oczy. Widziałam także płonący budynek komitetu partii. Miesiąc wydarzeń jak najbardziej pasował do moich wspomnień: zimno, deszczowo i cała reszta łącznie z pokaleczonymi stopami. Kupno nowych butów także się zgadzało oraz miejsce, sklep na Długim Targu, w którym zakupu dokonałam. Pamiętam nawet te buty, które wówczas kupiłam: zielone półbuty na obcasie słupku, z usztywnionej, grubo splecionej tkaniny, przetykanej czarną nitką; nie pamiętam,  niestety tych, które wyrzuciłam, chyba były to jakieś sandały.

Przede wszystkim nie pasował wiek pozostawionych w domu dzieci. W 1970 r. moje dzieci miały cztery lata, a nie blisko rok i na pewno już nie były niemowlętami. Zrozumiałam, że moje wspomnienia w jakiś sposób zafałszowałam I może podświadomie, będąc niepewna wszystkich szczegółów, nigdy o tym nie pisałam. 

Gdy się na to zdecydowałam, dojście do prawdy okazało się niesłychanie proste. Sięgnęłam znowu do internetu i wyszukałam hasło zgodne z wiekiem dzieci: Gdańsk, grudzień 1967 r. Byłam przekonana; że w tym czasie, kiedy moje dzieci były niemowlętami, zaistniały jakieś wydarzenia, które spowodowały opisywane wyżej moje opresje. 

W grudniu tego roku nic się nie zdarzyło, ale we wrześniu już tak! Tylko,  czy możliwy był śnieg we wrześniu? Czy wymyśliłam go? A może deszcz był tak zimny, że zakwalifikowałam go do kategorii “deszczu ze śniegiem”? I nagle moja pamięć otworzyła się. Tak, oczywiście, nie byłam pewna miesiąca, ale sekwencja wydarzeń rozpoczynała się identycznie – wyprawa do sklepu i kupno nowych butów z powodu pogorszenia się pogody. Czy w grudniu kupowałabym półbuty usztywnionej tkaniny w miejsce wyrzuconych do śmieci sandałów? Raczej nie. Kupiłabym wysokie buty, nazywane wtedy “kozaczkami” .Za to we wrześniu mogłabym to zrobić i właśnie zrobiłam. Reszta była już do sprawdzenia w prasie z tamtych lat.

“Charles de Gaulle przebywał w Polsce od 6 do 12 września 1967 roku. Była to dość długa wizyta, w czasie której francuski prezydent odwiedził kilka miast i spotykał się z Polakami. Wszędzie witały go tłumy. Komunistyczne władze bardzo skrzętnie dbały o to, aby cała wizyta przebiegła nienagannie”.

https://www.gdansk.pl/historia-gdanska/historie-gdanskie/wizyta-francuskiego-prezydenta-we-wrzesniu-1967-roku,a,92353

https://historia.trojmiasto.pl/Jak-slynny-general-odwiedzal-Trojmiasto-n75200.html

http://polska1918-89.pl/pdf/operacja-uran,4826.pdf

“Wizyta gen. Charles’a de Gaulle’a w PRL cieszyła się ogromnym zainteresowaniem. Po Warszawie, Krakowie, Oświęcimiu i Górnym Śląsku przyszedł czas na Wybrzeże. W sobotę 9 września 1967 roku ok. 18.30 samolot z prezydentem Francji wylądował na lotnisku w Pruszczu Gdańskim, skąd francuski gość udał się do sopockiego Grand Hotelu (na wypadek złej pogody uniemożliwiającej przelot samolotem przygotowano specjalny pociąg „Ponsz” oraz zabezpieczono jego trasę).”

Wydarzenia które pamiętałam i które przywoływałam w związku z pieszą wycieczką w kierunku stacji Pruszcz Gdański, za którą dopiero mogłabym przejść na drugą stronę jezdni i torów, cofnąć się kilka kilometrów, wsiąść w pociąg i wrócić na Orunię, były uzasadnione ową paskudną pogodą i przygotowaniem ewentualnego przyjazdu De Gaulle’a pociągiem, z lotniska w Pruszczu Gdańskim zamiast samolotem. 

Sęk w tym, że kupowałam buty w tym samym sklepie w Gdańsku również w roku 1970 i, jak w tamtych latach, kupowałam buty wówczas, gdy poprzednie już nie nadawały się do niczego, a więc wrzuciłam je do kosza. Często to zresztą robiłam, jak sobie przypominam. Widziałam wówczas też podpalenie Komitetu i garnek wiszący na łańcuchu. Różnica była tylko taka, że wśród zgromadzonych tłumów udało mi się przemknąć na tyły Długiego Targu i przez kilka jakichś małych uliczek wydostać się z tamtego rejonu, otoczonego już kordonem policji. Szłam też brzegiem Motławy jakiś czas, ale potem wsiadłam zwyczajnie w tramwaj i wróciłam na Orunię. Wyjaśniało to także, dlaczego pamiętna blokada, uniemożliwiająca mi przekroczenie jezdni, była ustawiona wzdłuż ulicy prowadzącej z Gdańska, a nie w poprzek, oddzielając pewien rejon miasta od jego przedmieść.

Moja pamięć połączyła w jedno dwa odrębne wydarzenia historyczne, ale charakteryzujące się obecnością tłumów  oraz blokadą dróg, przy czym do mojej opresji dodała ważniejsze wydarzenie historyczne, niż to drugie, uznane przez mój wewnętrzny głos za mniej istotne. 

Każdy z nas, jak sądzę, w swojej podświadomości ma coś takiego, co skłania go do powiększania swojej roli w wydarzeniach ważnych dla społeczności. Akurat wizyta de Gaulle’a nie wydawała mi się wtedy czymś nadzwyczaj ważnym, jak większość wizyt organizowanych w tamtych czasach, chętniej więc przykleiłam się do wydarzeń o większej randze, które połączyła także moja obecność w określonym sklepie obuwniczym I powrotem do miejsca zamieszkania pośród ludzkich tłumów. Mniej ważne wydawało mi się, z jakiej okazji te tłumy się zgromadziły i co zebrani ludzie robili: byli po prostu jako tło i tyle.

Usprawiedliwieniem moim nieśmiałym może być to, że z perspektywy pięćdziesięciu kilku lat wiele wydarzeń może zbijać się w jedno, także historykom. A wydarzenie ważniejsze przyćmiewać mniej ważne.

Jaka jest tego konkluzja? Każdy ma swoje teorie spiskowe – jak pomyślałam w czasie pewnej dyskusji w czasie Świąt Wielkanocy. I nawet kłamiąc, możesz mówić prawdę, zrzucając na innych obowiązek oddzielenia jednego od drugiego. I niczym Kopciuszek, przebierający mak zmieszany z popiołem, oddzielający jedno od drugiego, poszukiwać prawdy nawet, a może zwłaszcza, u siebie. Kto wie, czy nie jest to obecnie najważniejszy nasz obowiązek w czasie, gdy obowiązuje wiele różnych prawd i każdy wierzy w swoją.

A bardziej szczegółowo:

Morał jednak pozostał ten sam: kiedy ruszasz na miasto i widzisz tłumy, nie wyrzucaj starych butów i nie zakładaj nowych, bowiem może się to dla ciebie źle skończyć.

I szerszy: gdy wieje wiatr historii nie wyrzucaj starych butów

I jeszcze uwaga do historyków: jeżeli w jakiejś relacji odnajdziecie nieścisłości, nie oznacza to, że relacja jest nieprawdziwa, bardziej prawdopodobne jest jej złe datowanie.

Babci ezoterycznej na wózku przypadki

tudzież rozmyślania o czasach słusznie minionych 

Kilka tygodni temu spotkała mnie duża nieprzyjemność. Pojechałam do  prywatnego szpitala najbliższego mi w okolicy, w zasięgu mojego wózka, ponieważ potrzebnego mi specjalisty akurat zabrakło w całej dzielnicy i musiałam wysupłać kasę na wizytę oraz przewidywane rentgeny. Niestety straty jakie poniosłam były znacznie większe niż przewidywałam i nie do pokrycia złotówkami. Jadąc wąziutkimi korytarzami tego szpitala zostałam staranowana przez wybiegającą z bocznego korytarzyka kobietę z kubkiem kawy w wyciągniętej przed siebie ręce, patrzącą, jak większość  młodych ludzi w Polsce, na coś, co jest umieszczone na wysokości ich oczu, skutkiem czego osoba na wózku praktycznie dla nich nie istnieje. Pani zderzyła się z moim wózkiem i razem z kubkiem kawy przeleciała nade mną, odrywając joystick który pojazdem kieruje. Na szczęście nic jej się nie stało, także ja uszłam z życiem, a konserwator tego szpitala przyczepił mi, jak umiał, przy pomocy taśmy samoprzylepnej z powrotem do podłokietnika sterownik, co pozwoliło mi jakoś dojechać do domu.

Wszyscy byli dla mnie bardzo mili, ale ja zostałam sama z kłopotem. Telefon do fabryki od razu ujawnił przykrą prawdę, że co najmniej przez dwa miesiące nie będą dysponować oderwaną częścią sterownika, a właściwie całym nowym sterownikiem, który trzeba zmienić. Mój syn mający ogromny talent do naprawiania rozmaitych rzeczy, na oko nienaprawialnych, poskręcał jakoś to urządzenie w całość, demontując jakąś rurkę z mojego przyrządu do czytania książek oraz przyczepiając je do kawałka płaskownika i skręcając to na śruby, które przez kolejne wyjazdy muszę dokręcać, bowiem łatwo się luzują, wskutek czego wózek nie zachowuje się zawsze tak, jak powinien, a mianowicie od czasu do czasu skręca z sobie tylko wiadomego powodu lub skrętu takiego odmawia albo zatrzymuje się i zastanawia, co ma dalej robić.

Jak ktoś, kto długo przed otrzymaniem tego wózka nie wytykał nosa z mieszkania, odznaczam się bardzo strachliwą naturą, która każe mi lękać się każdej nieprzewidzianej przeszkody na drodze, a wyobraźnia podpowiada mi inne przeszkody, nieistniejące na szczęście, choć powodujące stres. Ciągle jeszcze nie mogę się zdecydować na samodzielne wyprawy, ale stale próbuję nowych tras i nowych pomysłów na przezwyciężanie przeszkód do tej pory nieprzezwyciężonych, jak ruszające zbyt szybko windy, za ciężko otwierające się drzwi i w niewłaściwą dla mnie stronę, za krótkie kable od terminali płatniczych w sklepach i w ogóle miejsca, dla mnie zbyt wysoko położone (np. wszelkie recepcje), gdzie czuję się jak karzełek w obliczu urzędnika olbrzyma. Wracam mentalnie do lat, gdy jako dziecko w PRL byłam traktowana jak większość dzieci w tamtych czasach przez opryskliwych konduktorów w tramwajach i autobusach, siedzących na podwyższeniu i podejrzewających każde dziecko, że jedzie na gapę i kryje się między dorosłymi (co nie było tak całkiem pozbawionego sensu).

Wczoraj byłam u lekarza specjalisty w jednej z przychodni odległej od mojego mieszkania. Wyczekałam się w kolejce ponad pół roku, podczas gdy kolejni specjaliści zwalniali się z pracy i wreszcie przyszedł ten dzień. Nawiasem mówiąc na innego specjalistę czekam już półtora roku, podczas którego zwolniło się dwóch, do których byłam zapisana i musiałam się startować do innych w innej przychodni i w nowej kolejce.

Starą londyńską taksówką, przerobioną na babciowóz podwieziono mnie i wysadzono w miejscu dość odległym, jako że nikt nie pomyślał, iż w okolicach przychodni przydałoby się miejsce do parkowania dla niepełnosprawnych. W dodatku samochód ten posiada składaną rampę dla wózków z boku pojazdu, a nie z tyłu, więc nie każde takie miejsce nadaje się dla babciowozu, jako zbyt wąskie. Jakoś udało mu się mnie wysadzić i kierowca pojechał szukać miejsca do zaparkowania, a ja ruszyłam w kierunku przychodni. 

Droga okazała się najeżona przeszkodami. Pierwszą i najważniejszą z nich były wysokie krawężniki, które nie pozwalały wjechać mi na chodnik, Wprawdzie przed samym wyjściem nieco obniżono go, ale w miejscu tym ktoś zaparkował sobie samochód, zresztą jako jedyny w przestrzeni ograniczonej  szlabanami, co dowodnie wskazuje na personel ośrodka, lekceważący potrzeby niepełnosprawnych i matek z dziećmi na wózkach.. Niestety, wózek inwalidzki, przynajmniej taki, jaki ja posiadam ,nie pokonuje krawężników. Objechałam budynek ze dwa razy, zanim znalazłem miejsce, które pozwoliło mi z trudnością pokonać  krawężnik, ale bez ludzkiej zasługi, tylko dzięki szczerbie po zimie.. Potem znalazłam pochylnię dla wózków i ruszyłam podjazdem. 

Serce podeszło mi pod gardło, ponieważ podjazd składał się z pokruszonych płyt i dziur które jeszcze bardziej kruszyły się pod ciężarem moim i wózka. Prawdopodobnie od czasów upadku PRL nikt tamtędy nie jechał, mimo, że w rozmowie telefonicznej poinformowano mnie, że obiekt jest dostępny dla niepełnosprawnych. Martwiłam się na zapas, czy nie utknę i czy nie uda mi się tędy wrócić, bo na przestrzeni tego podjazdu zdarzyły się i dwie kałuże, kryjące niewidoczne dno, kto wie, czy nie przekraczające głębokością wysokość chodników, gdzie nikt mnie nie odnajdzie przez dłuższy czas. Kiedyś miejsce to tętniło życiem, kręciło się mnóstwo ludzi, kolejka do recepcji czasem wychodziła poza drzwi budynku. Dziś było to miejsce robiące wrażenie całkowicie opuszczonego

Wszędzie dookoła pustka , PRL-owskie bloki z liszajami wilgoci po zimie na tynkach, starodawne chodniki pamiętały chyba odbudowę Warszawy po wojnie. Kiedyś ten trzypiętrowy budynek w stylu szkoły Tysiąclecia, sztandarowej budowli owych czasów, wydawał mi się wielki i nowoczesny, dziś był już nędznym cieniem architektury tamtych lat.

W ten sposób dojechałam do drzwi przychodni. I tu kolejna przeszkoda: Ciężkie i wielkie drzwi nie dały się otworzyć moim słabosprawnym rękom, zwłaszcza gdy podnóżek wózka nie pozwalał się do nich zbliżyć na potrzebną odległość, a potem cofnąć, przy otwieraniu. Nawet gdyby to się udało, sama nie zablokowałabym ich na czas potrzebny, aby móc wjechać. Na szczęście w tej pustce pojawił się jakiś przechodzień i otworzył przede mną te wrota.

 Weszłam do holu i podjechałam do recepcji, która jak we wszystkich przychodniach, które znam, jest tak wysoka, że żadna osoba na wózku nie widzi osoby, z którą rozmawia. Stałam chwilę w miejscu wspominając dawne czasy, gdy tam się leczyłam, ruch i gwar, te tłumy ludzi, dla których brakowało krzeseł na szerokich korytarzach trzech pięter i te okropne wyczekiwanie w kolejkach w źle wentylowanych pomieszczeniach. Nic już nie przypominało dawnego życia tego budynku widmo. 

Zadałam w przestrzeń niewidocznej osobie pytanie: gdzie mam pojechać do lekarza na wyznaczoną wizytę,  na co usłyszałam odpowiedź, że na drugie piętro. Przede mną pyszniła się na moje upokorzenie szeroka i wysoka klatka schodowa. Kobieta (sądząc po głosie) na pytanie, jak mam się tam dostać powiedziała, że winda jest w kącie. Istotnie była w niewidocznym kącie, za szatnią i trudno było wózkiem manewrować, ale udało mi się, jednak te manewry trwały zbyt długo i trochę zostałam przyciśnięta zamykającymi się drzwiami. Na szczęście wózek jest metalowy i stanowi dobrą ochronę przed siłami zewnętrznymi, jak owa kobieta z kawą, czy zamykające się automaty, posiadające blokadę na wysokości głowy stojącego człowieka. 

Wjechałam na drugie piętro zapomniawszy jednak zapytać, w którym pokoju przyjmuje mój lekarz. Cały ogromny długi korytarz z wielką liczbą drzwi był zupełnie pusty z wyjątkiem jednej pani. Okazało się, że i ona czeka do mojego lekarza, więc trochę odetchnęłam. Pomogła mi zsunąć rękawy kurtki i wyjęła z koszyka, przymocowanego z tyłu moje papiery, po które sama nie sięgnęłabym, a które nie mieściły się w zawieszonej na szyi torebce.

Czekając na wizytę wróciłam myślami do tych czasów słusznie minionych i tych tłumów w tej przychodni, jak zresztą w innych także, chociaż wówczas nie było jeszcze lekarzy rodzinnych ani podziału na lekarzy specjalistów. Człowiek zapisywał się do tego lekarza, do którego miał rejonowy przydział i żeby dostać się, musiał czasem wstawać bardzo rano i stać godzinami pod przychodnią, ponieważ zapisywano tylko na dany dzień. Obowiązywała kolejność stawienia się pod gabinetem, więc potem czekało się w następnej kolejce do wyznaczonej godziny przyjęć i czasem, gdy miało się odległy numerek, to czekanie trwało kilka dobrych godzin. Bonusem tamtych czasów dla takiej osoby, jak ja, po tych godzinnych oczekiwaniach było otrzymanie zwolnienia na druku trzy L-4, co pozwalało liczyć na to, że przez przynajmniej trzy dni, a jeśli szczęście dopisze, przez tydzień, będzie można nie wstawać z łóżka, wyspać się I poczytać trochę książki lub posłuchać w radiu muzyki. Świat z tej perspektywy wydawał się lepszy i nie było potrzeby wyszukiwania u siebie jakieś choroby psychicznej, zwłaszcza że w tamtych czasach wizyta u psychiatry była piętnem na całe dalsze życie, a nie istniało takie schorzenie jak depresja. Nawet urlop macierzyński trwał tylko 3 miesiące, a właściwie 2 i pół, bowiem dwa tygodnie należało wykorzystać przed porodem. Nie wszystkie położnice mogły już siedzieć i czasem pracowały na stojąco.

Zdziwiło mnie, że odczułam nutę żalu w swoich wspomnieniach, wszak nie były miłe. I choć moje myśli szybowały ciągle w kierunku chorób tamtych lat i nuta żalu była bez sensu, zrozumiałam to dziwne zjawisko, sentymentalnych wspomnień niedobrych czasów. Wówczas ta ogromna przychodnia wydawała mi się nieprzyjazna człowiekowi i ucieszyłam się bardzo, kiedy w nowej pracy miałam przychodnię zakładową, malutką, z jednym gabinetem i z jednym lekarzem dyżurnym, gdzie nie było żadnych kolejek, a na wizytę wzywano zapisane osoby przez telefon wewnętrzny. Lekarzem był człowiek zatrudniony jednocześnie w więzieniu i wszyscy śmiali się z jego zwyczajów zwracania się do pacjentów per „więzień Urbanowicz” na przykład. Miał jeszcze gorsze przyzwyczajenie – do badania pacjentów nie używał właściwych do tego przyrządów, jak słuchawki, a robił to przykładając ucho do gołej skóry delikwenta/ki. Było to bardzo niemiłe uczucie bowiem lekarz ten ział wręcz odorem najtańszych papierosów, a często papierosa tego przy osłuchiwaniu trzymał w zębach.

Był też ogromnym służbistą. Nie dał nigdy zwolnienia komuś, kto miał poniżej 36,6° gorączki, jednak termometr wręczał przed wizytą i gorączkę i mierzyło się w poczekalni przed gabinetem. Termometry wówczas były rtęciowe i można było je, jak się mówiło wówczas, nabijać. Stukało się szklanym termometrem o kostki dłoni na tyle silnie, aby rtęć wewnątrz przemieszczała się, ale nie na tyle, aby stłuc szkło. Czasami jednak w czasie tego nabijania rtęć przerywała się i wówczas trzeba było wykonywać różne manewry celem powrotu do stanu początkowego. W normalnych przychodniach gorączkę mierzyło się w obecności pielęgniarki, więc takie zabiegi nie były możliwe, w tej jednak przychodni udawało się dzięki temu, że lekarz przebywał w zamkniętym gabinecie, a pielęgniarki zazwyczaj nie było. Nawiasem mówiąc, innym sposobem na takie okoliczności, przeze mnie jednak nie wypróbowanym, było podobno zjedzenie surowego kartofla.

Wówczas ów opresyjny system ochrony zdrowia, gdy PAŃSTWO wie lepiej, co człowiekowi potrzebne, to była jednak moja rzeczywistość, w której wyrosłam, moja młodość i moja jedyna dostępna gra z losem. Takie drobne osiągnięcie, jak uzyskanie zwolnienia lekarskiego, mimo iż miało się gorączkę o parę kresek mniejszą, niż określona przepisami, dodawało smaku życiu i przynosiło powiew poczucia, sprawczości. 

W tamtych czasach nie istniały depresje, marne nastroje, głębokie duchowe przeżycia i tym podobne histerie. Świat był do bólu  siermiężnie prosty i przewidywalny. Albo się człowiek ogarniał – choć nazywano to inaczej – albo przepadał, poddawał się i już nikt nigdy z nim się nie liczył. Przypiętą łatkę “chorego psychicznego” potwierdzało zatrzymanie dowodu osobistego na czas stawiania diagnozy. 

Był to początek czasów, gdy w niektórych zakładach związanych z systemem bankowym zaprzestano wypłacania pensji w kasie zakładzie pracy i wprowadzono po raz pierwszy wypłaty przez bank, w którym obowiązkowo należało założyć konto, albo, jak mi się wydaje, konto zakładała firma. Leczenie psychiatryczne uniemożliwiałoby wówczas odbieranie pensji, jeśli nie posiadało się pełnomocnika, albo paszportu, który jednak (jeżeli się go wcześniej miało) przechowywano w urzędowym depozycie i wydawano go dopiero przed wyjazdem zagranicznym. 

Ja zgłosiłam się kiedyś (już we wczesnych latach dziewięćdziesiątych) do lekarza psychiatry z powodu napadów paniki i nie zostałam przyjęta, ponieważ akurat mój dowód osobisty znajdował się w depozycie, miałam zaś  tylko jeszcze nie oddany paszport. Paszport dla psychiatry nie wystarczał, ale na szczęście bank go honorował, zapewne więc nie zdziwicie się, że szybko pozbyłam się myśli o jakimkolwiek leczeniu u psychiatry, czy nawet wizycie u psychologa, która zawsze musiała poprzedzać wizytę psychiatryczną.

Obiektywnie, z dzisiejszego punktu widzenia jest to i straszne i śmieszne –  dlaczego jednak te wszystkie wspomnienia nie układają się w jednolite poczucie zniewolenia? Oto jest pytanie!

W momencie kiedy wszystko w PRL wydawało się tak beznadziejne, że już nudniejsze i bardziej przewidywalne nie może być i że już do śmierci przyjdzie nam tak żyć,  przyszło nowe i przeorało wszystko. Nie było ono tak różowe, jaką legendę później stworzono. Przede wszystkim dominowała nieprzewidywalność. W żądaniach władz wobec społeczeństwa przeważała nielogiczna agresywność. Nic nie działało “na  zwykły, chłopski rozum” – jak mawiano. Wiele z tych osób, których dzisiaj uważa się za bohaterów, było po prostu nieudacznikami, z tym tylko, że z biegiem lat wykruszyli się. Ja pamiętam jednak pierwszą Solidarność, która nakazała w moim zakładzie pracy oddawanie na potrzeby związku całej dostawy papierosów do zakładowego kiosku (wcześniej poza systemem kartkowym) ponieważ ten zakładowy kiosk był dla tych pracowników, którzy palili więcej niż jedną paczkę tygodniowo, jedynym źródłem zakupu. Podobnie też zlikwidowano pracownicze kiermasze, na których można było kupić niedostępne gdzie indziej towary gospodarstwa domowego, jak szybkowary, elektryczne młynki do kawy, roboty kuchenne, miksery, ale także ładne naczynia i sztućce, półkalosze (poza systemem kartkowym na buty), ser żółty z serwatki, podroby, baraninę i koninę itp. Wszystko to odebrano pracownikom na rzecz Solidarności Regionu Mazowsze i wywożono ciężarówkami z pomieszczeń, gdzie towary te gromadzono przed comiesięcznym kiermaszem. Nowe więc dla ludzi w wieku średnim (wówczas ok 40 lat) było tylko zagrożeniem. Takich już nie przyjmowano do pracy, a jeszcze nie nabyli praw do emerytury. Dopiero rozważano zasiłki dla bezrobotnych. Państwo, które nadmiernie ograniczało dotychczas człowieka, odstawiło go teraz od cycka, bezlitośnie i w imię nie jakiejś konkurencyjnej ideologii, a interesów innej grupy ludzi. W niektóre umysły rzeczywistość ta i spowodowany nią stres tak głęboko wżarł się, że pozostał już na zawsze.

W tym świecie kobiety bardzo wiele idealizowały. Przede wszystkim miłość, ale przecież ona też nie była taka, jaką sobie wyobrażano. Powoli uświadamiano sobie, że właściwie cały świat składa się ze złudzeń. Gdy byłam młoda, powtarzano mi ,że karierę zawodową robi się w wieku średnim, a kiedy wiek ten przyszedł, okazało się, że ktoś przewrócił stolik do gry i my, kobiety, wówczas po czterdziestce czy pięćdziesiątce, byłyśmy przegrane. Nikt nie chciał nas zatrudniać i nasze doświadczenie uważano za nieważne. Nie miałyśmy już fizycznych i psychicznych sił, żeby mierzyć się z nieprzyjaznym i nieoswojonym światem. I tak już zostało.

Podobnie i dzisiaj uważa się przeżycia osób starszych za nieistotne i rzekomi historycy teraz te wspomnienia “prostują”, choć ich przekonania na temat przeszłości nijak się nieraz mają do rzeczywistych doświadczeń. Pracowałem na stanowiskach kierowniczych i z dużymi grupami kobiet, więc słyszałam wiele historii o ich życiu,  także w szpitalach, w których przebywałam po wypadku komunikacyjnym. Opowieści te zamieszczam w przygotowanym do druku tomie opowiadań “Wysiedlone dusze”, który ukaże się, mam nadzieję, jeszcze w pierwszej połowie tego roku. Tam znajdzie się też historia mojej biurowej koleżanki i jej starcia z machiną psychiatrii, napisana w konwencji SF, jako że Bogiem a prawdą, wiele z tych opowieści o prawdziwym życiu przerasta doświadczenia Angeliki wśród piratów i w ogóle nasze ziemskie rozumienie logiki wydarzeń (jakichkolwiek).

Tyle babcinych rozważań spod gabinetu pana doktora, który poświęcił mi więcej czasu, niż mi przysługiwało i nie powielił pożegnalnego “ młodsza pani już nie będzie” innych odwiedzanych specjalistów. Mój kierowca pojawił się, a co więcej udało mu się zaparkować w przyjaznym dla mnie miejscu, więc nigdzie nie utknęłam i przestałam się lękać współczesności. Na chwilę. Pojechaliśmy do marketu na zakupy i tam doznawałam oczopląsu zrozumiawszy, że świat dalej nie przestaje się zmieniać – jego stagnacja pod nazwą PRL była tylko chwilowym zatrzymaniem.

 

 

https://pl.wikipedia.org/wiki/Eustachy_Rylski_(pisarz)

 

Silne kobiety

czyli rodzaje i gatunki babsztyli
tudzież katalog “trudnych sytuacji życiowych”

W grupie Meta (dawnyFB) o nęcącym tytule “Książki, które warto przeczytać” znalazłam poniższe ogłoszenie. Znalazłam, to złe określenie; nie szukałam ani grupy, ani polecenia, jako że listę książek, które mam zamiar jeszcze przeczytać przed ostatecznym ustaniem możliwości podejmowania wszelkiego rodzaju takich (i innych) działań mam ustaloną i zapisaną, a jej rozszerzania dokonuję w oparciu o inne kryteria. Ta lista wpadła mi w oko, bowiem zostałam poinformowana, że jedną z co najmniej kilkuset propozycji (co wynika z liczby wpisów) jest moja powieść “Taniec kury”.

Proszę o polecenie książek o silnych kobietach, które dają sobie radę w trudnych sytuacjach życiowych /wszystkie gatunki/.

Zadumałam się jednak nad tym poleceniem. Czytając gdzieś recenzję niemiłosiernie potraktowanego filmu Netfliksa “Damy” przeczytałam zdanie, pod którym raczej się podpisuję:

“Pojęcie „silnej kobiecej bohaterki” coraz bardziej się dewaluuje, a winę za to ponoszą twórcy filmów. I widzowie. Przyzwyczailiśmy Hollywood, że szczyptą feminizmu da się ugłaskać krytyków, płomienną mową w imieniu wszystkich kobiet zamydlić oczy widowni.”

Dodałabym jednak od siebie, że pojęcie to nie jest i nie było jednoznaczne – zawiera wiele rodzajów tej siły fizycznej i duchowej oraz parę jeszcze innych od gatunku “Babsztyl” do kogoś, kogo możemy nazwać “kobietą ogarniętą” albo “poukładaną” czy po prostu pewną siebie. Już od jakiegoś czasu miałam zamiar  zająć się przeglądem tych gatunków z punktu widzenia moich 82 lat, jako kolekcji modnej wersji siły, bowiem ta ocena, jak wszystko zresztą, łącznie z cechami charakteru i chorobami (np. ongiś  histeria, dziś depresja, ADHD i inne) zależy od mody przemijającej, jak inne mody.

Pozwólcie że zacznę od pewnej rozmowy biurowej sprzed lat, którą opowiadam czasem jako anegdotę, choć wydarzyła się naprawdę. Omawiając ówcześnie wyświetlany w kinach film francuski z serii “Markiza Angelika”, którego bohaterka przeżywa rozmaite opresje, w wyniku których trafia do haremu sułtana, co powoduje dodatkowe komplikacje w jej losach, jedna z pań opowiadających koleżankom treść filmu na zakończenie usłyszała westchnienie (w samej siermiężności peerelowskiego przełomu lat 70-tych i bodajże już wkraczania systemu kartkowego na wszystko, co potrzebne do życia (tj. mięso, słodycze, mąkę, tłuszcze, alkohol, papierosy i buty) i refleksję: : Takie jest życie…

‎Jakie jest życie, takie i są i silne kobiety. Słabe zresztą też.

Najdawniejszy model, tuż powojenny, to prawdziwa baba: silna, zwalista w chustce na głowie, traktorzystka lub rolniczka dźwigająca snopy zboża, ewentualnie murarka kładąca cegłę na cegle lub robotnica przemysłu rzekomo lekkiego stojąca na nogach jak słupy, z węzłami żylaków, przy maszynie wypluwającej z siebie zwoje tkanin, papieru lub czegoś innego, liczonego w metrach lub kilogramach. Obejrzeć ją można na płaskorzeźbach warszawskiego MDM lub wykwitach sztuki tzw. socrealistycznej. To był model mający pogodzić ideologię z życiem, w istocie uzależniony od realiów życia i stosownej do zadań życia urodzie. Przeciętna kobieta w tamtym czasie liczyła 1,60 m  wzrostu (określanego w rysopisie w dowodzie osobistym jako średni. Kobiety określane jako wysokie miały powyżej 1,65m). Większość, poza młodziutkimi dziewczynami, w odniesieniu do dzisiejszych kryteriów urody była po prostu za gruba i miała zbyt wiele pryszczy od niezdrowego, tłustego jedzenia plus wystający brzuch od licznych ciąż.

W różnych czasach kobiety mają różne oczekiwania. 

Pierwsze, jak zawsze, były postulaty bytowe – kobiety chciały pracować dlatego, żeby uniezależnić się od mężczyzn ale i także od rodziny, w której dominował patriarchat. Jak zazwyczaj chciały też rozrywki, którą mogły znaleźć w uczestniczeniu z życiu społecznym, gdy mogły poznawać kogoś spoza własnego, najbliższego otoczenia. Chętnie maszerowały w pochodach pierwszomajowych, bo wzdłuż ulicy Marszałkowskiej rozmieszczano megafony, z których po pochodzie płynęły skoczne melodie mazurków  i oberków w rodzaju kultowej piosenki “Na prawo most, na lewo most, a dołem Wisła płynie”.a przed Pałacem Kultury można było potańczyć na ułożonych deskach. Chodziły na wiece i akademie typu “ku czci” lub “ręce precz od” głodne zawarcia nowych znajomości z silnymi mężczyznami. 

 Osiągnęły pożądany sukces, wprawdzie częściowo, ponieważ granice zawodów kobiecych rozszerzyły się, ale nie znikły zupełnie Niemniej to osiągnięcie, jak większość w historii obróciło się przeciwko nim. Po prostu w jakimś momencie uznano, że w zasadzie kobieta powinna pracować na równo z mężem dla utrzymania rodziny, nie zwolniono jej jednak z obowiązków domowych, które dalej były bezpłatne i niedoceniane. Silna kobieta tamtych czasów pracowała fizycznie, w małżeństwie rodziła dzieci (jeszcze liczne, bo poza skrobankami nie było innych sposobów uniknięcia powiększania się rodziny, więc w miarę przybywania lat jej obowiązki nie malały, ale rosły.Z krzepkiej baby w jakimś momencie stawała się obciążeniem systemu emerytalnego państwa – oczywiście przestając uosabiać ideał “silnej kobiety”.

Nieco później pojawił się postulat wykształcenia. Na pierwszy rzut oka kobieta wykształcona miała lepiej: nie męczyła się tak fizycznie (ale mniej zarabiała), rosły więc jej obowiązki względem męża i dzieci. Wymagano od niej aby oprócz opieki i zapewnienia im bytu także wychowywała je i to w dodatku w określony sposób. Niemowlęta karmiono butelką, co do minuty, dokładnie co trzy godziny, nie przytulano o nie noszono na rękach (bo się rozpaskudzą), więc na ogół więcej wrzeszczały niż spały. Kiedy wreszcie cichły, kobiety wolny czas poświęcały na codzienne pranie tetrowych i flanelowych pieluch (nie było jeszcze pralek, nawet zwykłych, które ukazały się w sklepach w połowie lat sześćdziesiątych, Mąż teoretycznie miał być partnerem żony w obowiązkach, ale teoria teorią, a życie swoją praktyką dodawało obciążeń, bowiem mężowie wracali z pracy przeważnie zmęczeni i brudni, więc żony musiały i ich ogarnąć. Wzorem były wówczas żony górników, najtrudniejszych do wymycia, jako, że najczęściej odbywało się to w dużych emaliowanych miskach. Luksusem były ubikacje wspólne na dwa piętra, z zimną wodą. W blokach na głównej ulicy Żoliborza palono pod kuchnią węglem, a zamiast lodówki służył otwór w murze między kuchnią a ulicą, na przestrzał, przydatny w zimie. Zakupy robiło się codziennie, a posiłki pracowicie przyrządzało w postaci rozmaitych klusek i pierogów, bowiem zaopatrzenie w Polsce, jak zawsze w PRL mocno kulało.

Postulatem kobiet za czasów mojej młodości była zerwanie z drobnomieszczaństwem, z wymaganiami wobec kobiet, z ich archaicznym wychowaniem, danie im swobody. Osiągnęły to oczywiście jak zwykle częściowo. Już nikt teoretycznie nie wytykał palcami panny z dzieckiem, potem jednak musiały mieć jakiegoś męża i go znosić, bowiem rozwód był źle widziany i trudny. Kobiecie, która nie chciała dać mężowi rozwodu nie przysługiwały alimenty, a i warunki pracy nie były w ogóle elastyczne. Rzadkością było tzw “pół etatu” marzenie większości matek. Dodając do tego zbyt małą liczbę przedszkoli i żłobków, tzw. silna kobieta była wątła, biedna i zaniedbana. Obrazem przedstawiającym jej życiowe warunki byłby widoczek ptasiego gniazda z wyciągniętymi dziobami małych żarłoków i biedna samiczka uwijająca się aby podzielić jednego nędznego robaka między lśniące agresywną żółcią gardła.

Nieco później ideałem silnej kobiety była Kobieta Pracująca, aktorka komediowa, Irena Kwiatkowska – niewysoka, ruchliwa i wyszczekana bohaterka filmu  znana z powiedzonka: “Jestem kobieta pracująca, żadnej pracy się nie boję”, zaradnością i sprytem nadrabiająca wszelkie niedostatki, jak informuje Wikipedia: – fikcyjna postać grana przez aktorkę Irenę Kwiatkowską, jedna z bohaterek serialu Czterdziestolatek (1974–1978) oraz filmu Motylem jestem, czyli romans 40-latka (1976). Pojawia się również w kontynuacji serialu, czyli w Czterdziestolatek. 20 lat później (1993).

Obecnie rodziny żyjące bez ślubu są bardzo popularne, bo wciąż wykorzystują przepisy prawa dla osiągnięcia pewnych korzyści ze swojej sytuacji. Jednak silna kobieta  typu Samotna matka choć ma o wiele mniej dzieci niż jej matka czy babcia budzi współczucie, zwłaszcza gdy na osiedlowych forach prosi o wspomożenie w postaci zakupu paliwa do jej samochodu nie wyobrażając sobie, że można jeździć tramwajem lub autobusem. 

Rozluźnienia obyczajowe i zezwolenie na wiele rzeczy pozwoliło wielu kobietom zdobywać wyższe wykształcenie (co prawda o wiele mniej liczące się do kariery niż kiedyś) i osiągać wyższe stanowiska w pracy ponieważ były bardziej pracowite, ambitne i ogarnięte niż mężczyźni. Jak zawsze jednak zdobywając coś utraciły wiele ze swoich zdobyczy, bo skończyło się tym, że kobiety  dostrzegały coraz mniejszą liczbę mężczyzn których chciałyby wiedzieć jaką życiowych partnerów i ojców swoich dzieci. Więc w końcu i tak zostają same z kłopotem, gdy mocno spóźnione pragnienie macierzyństwa nie może być zaspokojone a potencjalni partnerzy nie spieszą się do podejmowania zobowiązań.

Podobnie w pracy muszą o wiele więcej umieć niż mężczyźni żeby były traktowany i jednakowo.

Takie silne kobiety, wiedzące czego chcą nie znajdują aprobaty wśród mężczyzn. Oni wolą nieistniejące ideały z napompowanymi wargami i biustem, wymyślnie uczesane i umalowane,  w skąpej odzieży odsłaniającej nieskazitelną figurę, z łukami i strzałami, polujące na dziką zwierzynę lub księżniczki zabijające smoki jak w filmie pt “Damy”. Inaczej mówiąc Silne kobiety nie z tego świata. A namiętne czytelniczki literatury kobiecej, schematycznej i bez polotu, wierząc w ten ideał starają się doń upodobnić

Oczy Anioła

czyli ślepa wiara w opowieści

Dlaczego dalej działa oszukańcza metoda “na wnuczka”? Od tylu lat mówi się i pisze o naciągaczach pozbawiających naiwnych starszych ludzi, nienawykłych do współczesności, gdzie silniejszy  w jakimś stopniu stara się słabszego oszukać, czasem pozbawić  dorobku całego życia jednym telefonem. I mimo tego, dalej ludzie dają się oszukiwać pod wpływem opowiedzianych przez telefon niewymyślnych najczęściej historyjek, w dodatku łatwo dających się zweryfikować. Czemu nie zadzwonią do wnuczka/i i nie spytają co u nich słychać? Dziś, kiedy każdy ma telefon?

Zadaję sobie to pytanie i, być może, znajduję odpowiedź.

W grupie seniorów 60,70 i 80 lat na FB czyli Meta opublikowano taką durnostojkę literacką, podpisaną przez kogoś, kto nazywa sam siebie “Oczami Anioła”, czyli  pokrzepiacz głupich serc: Nawet, a może zwłaszcza, takie teksty należy czytać ze zrozumieniem, które to zalecenie mieli mi za złe niektórzy dyskutanci, do tego stopnia, że zwyzywano mnie od “polonistek” (?).

oto ona: “Pewna historia

Syn zabiera swoją starszą mamę do restauracji, aby cieszyć się pysznym obiadem. Jego mama jest dość stara i dlatego trochę słaba. Podczas jedzenia, trochę spada jej na koszulę i spodnie. Pozostali goście gapią się na kobietę z obrzydzeniem, ale jej syn pozostaje spokojny.

Po zjedzeniu syn, który wciąż nie jest zawstydzony całością, idzie z mamą do łazienki. Tam wyciera jej skrawki jedzenia z pomarszczonej twarzy, próbuje zmyć plamy z ubrań, oraz z miłością czesze jej siwe włosy.

Kiedy dwójka wychodzi z łazienki, cała restauracja jest pełna ciszy. Nikt nie może pojąć, jak można publicznie się tak zawstydzać. Syn jeszcze płaci rachunek i chce odejść, wstaje pewny starszy pan z pośród gości i pyta go: „Nie sądzisz, że coś tu zostawiłeś?”

On na to „nie, nie nic nie zostawiłem”. Ale odpowiedź dziwnego mężczyzny brzmi: „A jednak zostawiłeś!” Zostawiliście tu lekcję dla każdego syna, a nadzieję dla ich matek! W restauracji jest teraz tak cicho, że nawet nie słychać było oddechów.

Jednym z największych zaszczytów jest troszczyć się o tych, którzy kiedyś troszczyli się o nas. Z całym czasem, wysiłkiem i pieniędzmi, które poświęcili nam rodzice przez całe życie, oni i wszyscy starsi ludzie zasługują na najwyższy szacunek” (Rządek czerwonych serduszek).

Skaczące serduszka, rysuneczki, kwiatuszki itp.

Wzruszyliście się? To świetnie! Teraz pomyślcie rozsądnie:

Napisałam, bo mnie podkusiło

– Jak wszystkie takie historyjki, ta ma usterki logiczne. Dlaczego syn musiał iść aż do łazienki, żeby wytrzeć mamie buzię ? Mógłby, a nawet powinien to zrobić spokojnie na sali w restauracji, serwetką, która zapewne tam była albo chusteczką jednorazową, którą się ze sobą się zazwyczaj nosi. Koniecznie musiał robić tyle hałasu przy swoim działaniu? I kazać mamie dalej jeść z brudną buzią i mokrymi spodniami? Czy mama musiała siedzieć spokojnie sporo czasu na oczach gapiących się restauracyjnych gości?

Replika pojawia się natychmiast:

-….chciał żeby mama w pełni czuła się czysto..tak, jak mama jego obmywała.. to chyba logiczne proszę Pani..

-????

– Nieprawdziwe, sztucznie wymyślone; rozumiem gdyby potem, po pierwszym otarciu brudu poszedł z mamą do łazienki, ale on trzymał ją przy stole cały czas do końca kolacji z brudną buzią, Żeby wszyscy zobaczyli jaki to on jest dobry syn. Z daleka wieje nieszczerością. Należy najpierw wytrzeć buzię, a dopiero po jakimś czasie można iść do łazienki. To chyba jest logiczne postępowanie, a nie czekanie z umyciem buzi do końca posiłku. Ludzie, myślcie logicznie!

– Różnie można to interpretować, a najlepiej aż tak się nie zagłębiać i nie dopatrywać szczegółów, bo po co…chodzi o sens…

– Dlaczego lepiej się nie zagłębiać? Czy myślenie boli? Czyż nie lepiej wykrywać nieszczerość? No właśnie, chodzi o sens, a nie o interpretację

– no i sens był taki, że syn swoją mamę nakarmił,obmył i przytulił! A o coś jeszcze chodziło? Czy pani jest polonistką, że aż tak dogłębnie analizuje tę historię? A może po prostu autor wymyślił całą opowieść? Może trochę empatii? Pozdrawiam

– Czy logiczne analizowanie czyjeś opowieści to coś, co dyskwalifikuje kogoś? Czy jeżeli ktoś chce mnie oszukać, a ja się nie daję, bo wykazuje jego błędy, to brak empatii? Tak, wcale się tego nie wstydzę, braku empatii także nigdy mi nie zarzucano. W dodatku umiem się postawić w sytuacji tej pani i wiem że postępowanie syna wcale by mi się nie podobało. 

Z dalszej dyskusji się wyłączyłam, zwłaszcza, że “przy okazji”, jakich wiele ostatnio na FB w grupie pojawił się ktoś namawiający dyskutantów do zagrania na jakimś portalu i wygrania niebotycznych sum. Reszty dyskusji nie warto przytaczać. Dowodnie wykazała, że sytuacja była zbyt skomplikowana, jak na umysły niektórych dyskutantów, którzy na okrągło powtarzali swoje argumenty i chcieli wierzyć, mimo wszystko w dobre intencje  opowiadacza posługującego się nickiem “oczy Anioła”. Niektórzy z dyskutantów woleli zamiast dalej się zastanowić upowszechniać kolejny raz historyjkę w innej grupie w nadziei, że nikt nie zaprzeczy jaka jest piękna i mądra. Jej udostępnienie widziałam na innych grupach. Chciałabym napisać, ale nie napisałam już, że:

Ja tylko pragnę przestrzec: dając wiarę jawnie nieszczerym opowieściom ,sami zachęcacie do tego, że gdy zadzwoni ktoś jako kolega wnuczka, który musi natychmiast zapłacić albo policjant ścigający złodziei kradnących “metodą na wnuczka” wybierze właśnie was. Lepiej żebyście czytali lub słuchali ze zrozumieniem takich łzawych opowieści, jak owa, zaserwowana przez “Oczy Anioła” przypowieść o dobrym synu, zakwestionowaną przez wredną polonistkę. Możliwe, że właśnie publikując ją przestępcy odnajdują ludzi dobrych, empatycznych, choć naiwnych, których warto zaprosić do grona znajomych i wykorzystać. Wiele jest grup odwiedzanych przez emerytów i tam szuka się ofiar.

Dlaczego jednak ludzie tak kochają owe historyjki, że wyłącza się ich zdrowy rozsądek?

Dla mnie wyjaśnienie jest jedno: Prawdziwe życie starych ludzi jest pełne bólu i zmartwień, a także samotności. Cóż, że wnuczek od lat nie odwiedził babci, czasem tylko zadzwonił z życzeniami z jakiejś okazji? Babcia chce wierzyć, że więź rodzinna, co do siły i znaczenia jej utwierdzali ją rodzice przed wielu laty, istnieje naprawdę, że młodzi są zabiegani i nie mają czasu żeby się pokazać, więc ja, samotna babcia czy dziadek pokażę, udowodnię, że nie jestem sama na świecie i komuś jestem jeszcze potrzebna. Mogę udowodnić sens swojego istnienia na tym świecie, chociaż jestem stara i z pozoru samotna.

Kosztowny dowód, nieprawdaż?

 

 

Skurczony świat

Koleżanka w starości  – przy lampce koniaku i eklerce

-.O czym nikomu nie powiem. Nie powiedziałam dotąd. Teraz mówię tobie, bo chcę żeby to zostało, może chcę, ale nie wiem po co. Jak wiesz, na szerokim parapecie okna mam mnóstwo kaktusów, takich kłujących. Nie lubię ich, ale moja mama je miała i ja też, tak pewnie z rozpędu je hoduję. Nie potrzebuję wiele wody i zawsze wyglądają porządnie, tylko nie trzeba ich dotykać. Tak jak starych ludzi. Gorzej że przedostają się do moich snów.

Czasami przede mną stoi wielki kaktus. Zbliżam się do niego, przyglądam się i nagle jakaś jego część wczepia się we mnie, poniżej granicy serca. Zostaje na zawsze. Pojedyncze kolce czasem udaje się wyciągnąć, usunąć, ale najwięcej zostaje już na zawsze. Z czasem przestają nawet ranić, przestają boleć, nie czuje się ich, chyba że wykona się może jakiś niewłaściwy ruch, ale one zawsze są, już na zawsze są. Czasem i te wyciągnięte. I właśnie przez to, że odzywają się od czasu do czasu, ni stąd ni zowąd, nieproszone, niechciane pojawiają się i chwilę bolą.

Opowiadam mu coś
– Suchar.
– Ale ja pamiętam.
– Nie możesz tego pamiętać

Pyta:
– Co u ciebie?

Odpowiadam:
– Ach dzisiaj miałam trudny dzień.
– Co ty takiego trudnego mogłaś robić?

Odpowiadam:
– Robiłam to i tamto, musiałam obrać dużo kartofli bo, marzyły mi się placki, w dodatku jeszcze…

Orientuję się, że nie pyta naprawdę, więc przerywam. Taka cisza jest głupia jakaś, więc chcę powiedzieć coś ciekawszego.

– wczoraj widziałam w telewizji…
– Och ty z twoją telewizją! Znowu oglądasz jakieś głupoty!

Czekałam ale już nie czekam.

– Jak będziesz w aptece, proszę kup mi jakieś proszki do ssania na chrypę. Od dawna nie mam już czystego głosu, Sama siebie nie mogę słuchać, zresztą to głupio: Chrypieć – nawet mówiąc do siebie.

 

Poruszające się lalki

Ogłaszałam niedawno konkurs na esej o poruszających się lalkach. Niestety, nikt się nie pokusił o napisanie takiego tekstu, chociaż znalazło się kilka osób, które wracając myślami do dzieciństwa wzruszyły się swoimi wspomnieniami związanymi z zabawkami: tymi, które miały I tymi, których nie dostały, tymi, o których śniły i które rzekomo śniły o nich, o dzieciach, o ich właścicielach i rodzicach. Dlatego muszę ja się podzielić pamięcią o moich zabawkach.

Najważniejszym pytaniem, jakie chciałoby się dorosłym już dzieciom zadać, jest pytanie o cel poruszania się lalek. Bo że poruszają się w nocy, gdy nikt na nie nie patrzy jest pewne i od dawna wiadome. Aby odpowiedzieć na to pytanie wygodniej może prześledzić problem na lalkach dla dorosłych, potem zaś spróbować odnieść wynik ustaleń do dzieci, których stan świadomości jest zazwyczaj mniejszy, niż osób dorosłych.

W książce Olgi Tokarczuk „Empuzjon” znajdują się epizody związane z odkryciem w lesie wytworów ludzkich rąk w postaci tak zwanych „Puppe” – kukieł sporządzonych z mchu, kawałków drewna, zeschłych igieł, grzybów, huby, szyszek, gałązek, a także kamieni, które wzbogacono rysunkiem oczu i ust oraz upodobnieniem ich do kobiecych piersi. „Postać miała rozrzucone na bok ręce i nogi, a między nogami – to od razu przyciągało uwagę każdego patrzącego – znajdowała się ciemna wąska dziurka, tunel w głąb tego organicznego, leśnego ciała”.- jak opisuje leśną lalkę autorka. Kukła ta sporządzona została prawdopodobnie i wykorzystywana przez leśnych robotników – wypalaczy drewna dla obniżenia napięcia seksualnego. Można więc powiedzieć, że pełniła ona rolę zastępczo, za niedostępne w danej chwili kobiety.

Wróćmy teraz do lalek dzieci. Otaczający je świat ludzki jest niezrozumiały w wielu aspektach, często nieprzyjazny I dzieci chciałyby mieć nad nim kontrolę. Niewiele jednak jest rzeczy, które dzieci mogą kontrolować. Często zabrania im to świat dorosłych, często zaś nie umieją tej kontroli sprawować. Lalki będące własnością dziecka potencjalnie mogłaby zostać poddane kontroli; po to jednak, żeby zachowywały się zgodnie z dziecięcym oczekiwaniem, musiałyby się poruszać, rozmawiać, mieć osobowość odpowiadającą wyobrażeniu dziecka.

Niestety, dzieci nie umieją kontrolować świata. Ich wyobraźnia potrafi uruchomić lalki stojące na półce w ciemności, nie umieją jednak wymóc na nich, aby zachowywały się zgodnie z oczekiwaniami i w dodatku przejawiały własną osobowość. Dlatego często poruszające się lalki stanowią w umyśle dziecka zagrożenie, zwłaszcza wówczas, jeśli ze świata otaczającego dziecko płyną nieprzyjazne sygnały. 

Wskutek tego niektóre lalki bywają znienawidzone. Są dzieci, które przypisują im cechy czyniące tę nienawiść  słuszną i zrozumiałą. Potem, na starość nienawidzą całej grupy lub całych grup lalek, nazywanych KO, PIS, komuniści i złodzieje, Iran, Hamas, Huti i takie inne potwory. Skłonione do wypowiedzi twierdzą, że nie mogą na nie patrzeć, ani ich słuchać. A przecież sami je wymyślili (choć może pod czyjeś dyktando?) Poruszające się lalki zawsze są zagrożeniem, kto je tak naprawdę wie, jakie spiski na ludzi uknuli?

      

 

Życie wybrakowane

Będąc zmęczoną życiem staruszką przyglądam się pilnie dyskusji o eutanazji. Kiedy dotyczy ona człowieka, jest niemrawa i pełna  niedopowiedzeń. Dyskutanci spierają się przede wszystkim o abstrakcyjnie ujmowaną „wartość życia„, choć w tym przypadku nie poczętego, ale nadgryzionego chorobą lub wiekiem. Uważają że nawet takie życie należy chronić za wszelką cenę, Choć ceny tej dla nich nie jest warte życie po wyroku kary śmierci, którą to karę należy przywrócić. 

Więcej sensu w dyskusjach można odnaleźć, kiedy dotyczą one ukochanych zwierząt, ale i tak oba przypadki nie są równoważne, ponieważ w drugiej sytuacji chodzi wyłącznie o odczucia opiekunów; z założenia zwierzę poddane eutanazji odnosi z niej wyłącznie korzyści, o czym nie można mówić w wypadku człowieka, którego korzyść z uniknięcia bólu może jednocześnie być stratą moralną. A wiadomo, że moralność jest ważniejsza (w teorii oczywiście, a nie w praktyce) od rzeczywistości.

Na początek deklaracja: jestem zdecydowanie przeciwna eutanazji. Jako osoba cierpiąca na różne bóle zdaję sobie sprawę z istniejącej pokusy, aby cierpienia te przerwać. Dlatego mój sprzeciw nie bierze się z uczucia litości wobec cierpienia, a z czegoś przeciwnego – możliwości wykorzystania tego uczucia dla własnych interesów przez inne osoby, teoretycznie i prawnie bliskie.

Pokrewieństwo, wspólne zamieszkiwanie nie jest gwarancją że osoby te życzą sobie nawzajem wszystkiego najlepszego. Przeciwnie, nie ma tyle nienawiści, złości, pazerności, ile widzimy w rodzinach. Mówią o tym statystyki: ponoć najwięcej morderstw i innych przestępstw z agresji rodzi się w rodzinach. Dotyczy to pewnie także przywłaszczenia i innych drobnych wykroczeń, które,  jak to w rodzinie, puszcza się płazem. 

Człowiek także bardzo łatwo samooszukuje się. Może być przekonany, że jego działanie związane jest z moralnymi uczuciami wyższymi, podczas gdy naprawdę tylko uzasadnia swoje postępowanie w taki sposób, aby było strawne dla otoczenia. Może robić to całkowicie nieświadomie albo przynajmniej tylko częściowo świadomie. Ta uwaga dotyczy pomocnictwa w eutanazji i i jego uzasadnienia. Może być nawet w tym także i nakłanianie do przerwania nadmiernych cierpień.

Jak to się odbywa? Zdarzyła mi się sytuacja, że miałam wgląd w coś, co wyglądało zupełnie naturalnie, ale do czego miałam wątpliwości, czy nie było zawoalowaną eutanazją. Osoba, której sprawa dotyczyła była zupełnie tego nieświadoma z powodu swojego cierpienia. Rodzina wezwała do niej   pogotowie ratunkowe. Od razu odpowiedziano jej, że sprawa jest beznadziejna; ten ktoś był w szpitalu i kilka dni wcześniej wypisano go bez poprawy stanu, a więc po to, żeby miał, jak to nazywa służba zdrowia „komfort umierania w domu”.  – Tu już nie da się nic zrobić  – powiedział lekarz z pogotowia.

Rodzina odpowiedziała na to, że to w tej chwili nieważne, że tylko chodzi o to, aby uchronić osobę bliską przed cierpieniem, którego doznaje.  Może są jakieś lepsze środki przeciwbólowe? Po zastanowieniu się lekarz lub ratownik odpowiedział, że jako pogotowie nie dysponuje, lekami, które w pełni uchroniłoby tę osobę od odczuwania bólu. Dlatego sugerował, aby wezwać prywatne pogotowie z zaznaczeniem żeby… tu użyto określenia, którego opowiadający nie jest pewien. Było to coś w rodzaju „walizka numer pięć” czy „walizka taka a taka„, w każdym razie określenie tej walizki było niejasne.

Wezwano owo pogotowie prywatne i lekarz, który przyjechał rozłożył walizkę z zestawem leków z fiolkach do zastrzyków. Z tych leków sporządził mieszaninę którą wstrzyknął cierpiącemu. Pobrał zapłatę i odjechał zostawiając na odchodnym wizytówkę jakiegoś zakładu pogrzebowego.

Czuwający przy chorym zauważyli, że przestał jęczeć, A więc ból ustał lub zmalał. Osoba spokojnie zasnęła i miarowo oddychała. Korzystając z tego opiekunowie szykujący się na  całonocne czuwanie udali się do kuchni, aby zrobić sobie herbatę i coś do przegryzienia na kolację. Nie było ich w pokoju chorego kilka minut zaledwie, kiedy jednak wrócili, zauważyli że chory przestał oddychać.

Było to wiele lat temu, jeszcze przed aferą „Łowców skór” i nadmiernego zużycia  pewnego leku zabijającego, a wcześniej paraliżującego delikwentów na zlecenie zakładów pogrzebowych. 

Może dlatego do dziś jedna z czuwających osób zadaje sobie w swoim sumieniu pytanie, czy nie powinna była zrozumieć, iż lekarz pogotowia zaproponował w istocie eutanazję,  sugerując wezwanie pogotowia prywatnego z walizką numer ileś tam, a ona w pełni świadoma, zgodziła się i czy jej poziom świadomości ,a w istocie opóźnienie zrozumienia sytuacji, nie było podświadomym wołaniem o skrócenie cierpień poprzez eutanazję.

Opowiadający tą historię nie używał określenia „eutanazja”,  był od tego jak najbardziej daleki. Tłumaczył tylko. że jego wątpliwości biorą się stąd, iż powinien był wcześniej zorientować się lub zapytać, czy środki przeciwbólowe, które zostaną zastosowane, mogą przyspieszyć śmierć chorej osoby.

Obie te osoby: jedna bliska chorego, a druga ze zwykłego pogotowia, na pewno nie miały złych zamiarów. Osoba bliska źle znosiła cierpienie, choć można zapytać czy ze względu na chorobę czy swój dobrostan  psychiczny. Osoba z pogotowia zapewne była znieczulona w większym stopniu na cierpienie, ale wiedziała jednocześnie, że śmierć jest nieuchronna. Nikt tylko nie wiedział, co myślała sobie chora i nikt jej nie zapytał otwarcie czego by sobie życzyła, Chociaż mimo bólu i cierpienia może była na takie pytanie wystarczająco przytomna. Może zresztą, gdyby ją spytano, byłoby dla niej jeszcze gorszym cierpieniem. Uświadomiło by bliskość śmierci, z czego mogła nie zdawać sobie sprawy. Wszak są chorzy, którzy w przewidywaniu diagnozy nie chcą o niej rozmawiać z lekarzami, cedując te rozmowy na rodzinę – bo wolą nie wiedzieć.

Jest  to jedna z tych sytuacji, z których nie ma dobrego wyjścia; nie wiadomo, czy lepiej pytać. czy nie pytać i samemu decydować. Nie o to mi jednak chodzi.

Opowieść ta wskazuje na fakt. iż sytuacje takie mogą być o wiele częstsze, niż nam się wydaje, a osoby biorące w niej udział, jak owa rodzina, o wiele bardziej świadome, czego się domagają I za co w istocie płacą pogotowiu prywatnemu wezwanemu tuż po ubezpieczeniowym. Wobec tego nasuwa się dalsze pytanie: na ile w decyzji rodziny miały wpływ oprócz litości i chęci ograniczenia cierpienia także motywy niższej półki, a więc np. oszczędzenie sobie zmartwień, kłopotów, wysiłków, nie mówiąc już o sytuacjach, gdy ograniczenie cierpienia nie było motywem dominującym, a pozostałe motywy szlachetnymi i moralnymi. Może rodzina oczekiwała na mieszkanie albo inny spadek lub po prostu chciała się pozbyć kłopotu z chorym i żyć jak wszyscy inni bez stresu i zmartwienia.

To, że w Polsce bardzo wiele spraw odbywa się na zasadzie że coś się robi, ale o tym nie mówi, bo mówić nie wypada, albo nie powinno się z różnych względów, umożliwia częstość tego rodzaju sytuacji, więc ja, jako osoba która mogłaby skorzystać z eutanazji, gdyby moje cierpienie było nie do wytrzymania, z czego zdaję sobie sprawę i czego mogłabym chcieć, jestem zdecydowanie eutanazji  przeciwna ponieważ mogłaby ona nastąpić w sytuacji, kiedy nikt by ode mnie decyzji nie oczekiwał, ani nie żądał. Moje zaufanie do bliskich jest pełne, ale nawet gdyby nie było ograniczone niczym (stres, niepełne wyczucie lub niezrozumienie sytuacji itp, i nawet gdybym w obliczu choroby wolała nie słuchać ani o niej i  scedować wszystko na rodzinę, to sytuacyjne ziarno nieufności powoduje, że nigdy, bym tego działania nie poparła. Chyba oczywiście, że zdolna bym była sama to wszystko zorganizować i przeprowadzić.

Niestety, nasza kultura odległa jeszcze jest od rozmawiania o problemach bez ukrywania ich albo udawania, że ich nie ma, a także pojęcie moralności jest mocno skrzywione. I tu dochodzę znowu do problemu: czy ukrywanie prawdy jest kłamstwem, czy czymś gorszym, a może lepszym? Podejście moralne do tego zagadnienia wykrzywia cały problem i sprawia, że górę bierze nieufność.

Nasze społeczeństwo nie dojrzało jeszcze do rozwiązywania tego rodzaju problemów. Dlatego właśnie jestem przeciwna eutanazji. Jestem jednak za prawem do aborcji i przeciwna karze śmierci. Oczywiście uzasadnienie prawa do aborcji łatwiej mi przychodzi niż uzasadnienie prawa do eutanazji – ponieważ ta pierwsza mnie osobiście nie grozi, a ta druga może się przypadkiem przytrafić. Człowiek w pełni odpowiada jednak za podjęte decyzje i on się rozlicza ze swoim sumieniem, gdy przyjdzie mu do głowy podejmować decyzje co do cudzego życia, zwłaszcza gdy istnieją lepsze sposoby na uniknięcie dylematu – wystarczy być trochę odpowiedzialniejszym (to do większości aborcji, ale nie do wszystkich!).

Karkołomne konstrukcje myślowe czy zawoalowane ostrzeżenie?

Od lat mam korespondenta, którego nieszczęście polega na balansowaniu na granicy osobowości. Tacy ludzie widzą więcej i mają szerszą świadomość spraw drażliwych i ukrywanych, których istnieniu z różnych powodów się zaprzecza, a ich ogląd rzeczywistości przerasta zbiorową, bieżącą świadomość. Kiedyś już zresztą pisałam o tym, że najciekawsze sprawy dzieją się na granicach kultur i zazwyczaj przebywający tam są prekursorami ważkich dyskusji, choć niestety, nie zawsze w nich zwyciężają.

Tak przypadkiem się zdarzyło, że istnieje jakaś synchroniczna więź między naszymi myślami i wrażliwościami, a może nawet jakiś duch czasów umieścił nas wśród swoich wybrańców, ponieważ właśnie wczoraj rozmyślałam nad obszernym tematem, który w największym przybliżeniu można nazwać moralnością czasu, wahałam się jednak, czy podejmować go w swoich babciowych felietonach, które niegdyś  przybierały raczej lżejszą formę. W ostatnim okresie moje spojrzenie na świat stało się ostrzejsze i  dlatego niewiele już piszę, bojąc się siać pesymizm w czasach, gdy całe otoczenie przeżywa zryw wiary w odmianę na lepsze. Poza tym temat moralności poruszany w dodatku przez osobę mocno już starszą, na odległość pachnie obciachem od ludzi, których jak dawniej, gdy z braku lodówek przechowywano jajka w wodzie wapiennej mawiano o nich  “wapniaki” lub “wapniaczki”. Oni zawsze siedzieli w fotelu i mieli za złe.

W dużym skrócie napiszę że porównywałam stosunek ludzi do moralności i jego zmiany na przestrzeni 80 lat mojego życia. Nie doszłam do jednoznacznego wniosku, że jest gorzej, chociaż zawsze inaczej.

Kiedy byłam dzieckiem, tuż po trudnych latach wojny i w czasie niemniej trudnych czasów budowania nowego życia i nowego ustroju, tematem rodzicielskich wychowawczych kazań były nudne sprawy moralności. Na ich czele stała prawdomówność. Ona była podstawą żądań, jakie stawiano dzieciom. Prawdomówność, uczciwość, wierność danemu słowu – to były podstawowe zasady o których mówili rodzice, księża w kościele i nauczyciele w szkole. Bohaterstwo, tak hołubione dziś figurowało na dalszym planie, choć spokrewnioną z prawdomównością odwagę cywilną stawiano wysoko.

Kiedy uczęszczałam do szkoły, jak to dziecko, w miarę dorastania, zaczynałam kontestować niektóre najświętsze prawdy, jakie mi wpajano. Na pierwszy ogień poszła prawdomówność. Jeżeli powiem koleżance, że ma brzydką sukienkę, co jest prawdą, albo wyjątkowo brzydko wygląda, co także jest prawdą, to nie uważam wcale, że postępuję słusznie, chociaż mówię prawdę. Jeżeli jednak pochwalę jej sukienkę albo wygląd, bowiem jest smutna i chcę ją rozweselić, to jest kłamstwo. Czy więc zawsze mówienie prawdy jest słuszne i wymagalne?  Czy jeśli pochwalę jej sukienkę, która mi się nie podoba, ale która podoba się wszystkim innym, to mówię prawdę, czy kłamię? Postępuję słusznie, czy nie?

Dorośli często uważali, że przemilczenie jest równe kłamstwu. Jeśli byłaby to prawdą, to często niosłoby niepotrzebną krzywdę drugiego człowieka. Jeżeli zaś kłamstwem, co jest równoznaczne z przekonaniem, że cel uświęca środki, to instynktownie odrzucam taką moralność..

Lata mojej szkoły średniej, a potem studiów, nałożyły się na popularność na Zachodzie filozofii egzystencjalizmu, która w dużym skrócie nawoływała do ukierunkowania swojej działalności na drugiego człowieka, do rozróżniania rodzajów wolności z których wolność od jest mniej pożądana od wolności do oraz na wpajanie zasady, że największym błędem jest niepodejmowanie żadnej działalności. Grzech kłamstwa i nieuczciwości został zastąpiony grzechem zaniechania. Filozofia ta uznawała aktywność za dobro, a pasywność za zło, a jej siła przyciągania polegała na przyzwoleniu na popełnianiu błędów, co w nauczaniu moich rodziców było niedopuszczalne; choć sami popełniali ich wiele – życiowych i wychowawczych, dziecko musiało być perfekcyjne.

Jednak w tym czasie w Polsce nikt ze zwykłych ludzi nie przejmował się żadną filozofią, zwłaszcza pochodzenia kapitalistycznego ze “zgniłego Zachodu”. Część słuchała dalej księży, którzy powtarzali to samo od wieków, ale już bez większego zapału, część układało się ze swoim własnym sumieniem, podmieniając to i tamto, co lepiej pasowało ich chęciom, lub oszukując tych, którzy dali się oszukiwać i gorliwie z tego  się spowiadając, oczywiście obiecując poprawę. Zabiegi wokół własnej egzystencji przyjęły zupełnie inny obrót niż zachodni egzystencjalizm; były bezrefleksyjne, przyziemne i trywialne.

W wieku 16 lat zaczęłam pracować. Bardzo szybko z wielu nauk rodziców przydawała się tylko jedna: słuchaj się zawsze starszych i ważniejszych, nie wyrywaj się przed szereg, znaj swoje miejsce w porządku dziobania i pamiętaj, że zależy ono od innych, nie od ciebie. To zupełnie mi się nie podobało i oczywiście skutkowało odrzuceniem przez większość środowisk, w których przebywałam lub wykorzystywaniem mojej naiwności, jako że myślami bujałam w obłokach, a w tym czasie dawałam się okraść lub oszukać.

Dzisiaj wszystko już obróciło się o 180°. Słowa zmieniły znaczenie w usiłowaniu skrywania, że kłamstwo stało się słusznym kierunkiem postępowania, uczciwość naiwnością, społeczne działania dla dobra ogółu komunizmem, prawda umysłową aberracją. Zginęła gdzieś wcześniej przeceniana miłość, dobroć, czułość – chociaż ta ostatnia na chwilę wróciła w przemówieniu naszej Noblistki. Szacunek dla drugiego człowieka zginął w sposób najbardziej naturalny razem z modą na uchylanie kapelusza, dyganie i tak zwanym w minionych czasach cmok-nonsensem – po prostu ludzi nie wypadało szanować, bowiem szacunek dla innych rzekomo ujmował czegoś szanującym siebie. 

Ale jednocześnie nie można było takiego postępowania zbyt gorliwie potępiać, ponieważ jego praktycy stanowili w większość lub przynajmniej w większości to demonstrowali. Krakowskim targiem (gdzie każda strona trochę ustępowała) postanowiono nauki o moralności ograniczać do wychowania dzieci, a ich zasięg do rodziny, chyba że komuś nie chciało się za bardzo ich wychowywać metodą perswazji. Panowało przekonanie, że bezskuteczne jest nawoływanie do określonego typu postępowania; powinno się dawać przykład własnym działaniem. Nie mówiono jednak co robić, jeśli chce się wychowywać dzieci nie tak, jak samemu się postępuje. W tej sytuacji bicie dzieci było doskonałym sposobem na zamknięcie im buzi na pytania lub protesty – do czasu oczywiście aż stało się karalne albo bachor podrósł i potrafił oddawać ciosy.

Wraz z odchodzeniem od religii ale i faktem, że moralność przestała znajdować się w centrum zainteresowania, ludzie zaczęli śmielej kontestować sam pomysł  kanonu moralności i jej dylematów, jako zaprzeczający szczęśliwemu bytowi każdego człowieka. Zasady moralne stały się czymś, co człowieka krępuje ,podobnie jak krępuje go religia, chociaż ich zastępniki ich wcale nie były lepsze, ani nawet lepiej pomyślane

Tak więc w ciągu 80 lat mojego życia moralność zrobiła obrót o 180°. W tym także moralność seksualna – od traktowania seksu, jako czegoś wstydliwego i z natury swej podejrzanego, do stawiania go na pierwszym miejscu na drodze poszukiwania szczęścia, które człowiekowi ponoć się należy. Samo szczęście zresztą stało się celem, którym nigdy wcześniej nie było. Matki córek mówiły im, że od małżeństwa mają oczekiwać trudnego wypełniania obowiązku i niczego więcej, szczęście było stanem z kiepskiej literatury. Zresztą nie dziwiło to w świecie, w którym dopiero w latach sześćdziesiątych wprowadzono pierwsze, niezbyt jeszcze skuteczne środki antykoncepcyjne. Dzieci się miało więc tyle, na ile zdrowie pozwoliło za życia, oczywiście.

Oburzenie, które nie tak dawno wywołało operacyjne usunięcie macicy kobiecie po wielu porodach bez jej zgody, bo jej stan po ciężkim porodzie uniemożliwiał zapytanie jej  o zdanie, byłoby wówczas równie dziwaczne, jak pojęcie prawa do decydowania o własnym ciele. W tamtych czasach kobiety gotowe były za coś takiego całować panią doktor po rękach (czego sama byłam świadkiem w 1966 roku w Olsztynie). Problem dzięki Bogu rozwiązywał się sam.

Mój korespondent zastanawia się nad kobietami muzułmańskimi, które żyją ponoć w małżeńskim ucisku, ale się nie skarżą, nawet w krajach Zachodu, co bardzo go dziwi.

Nie wiem jak jest w istocie, ponieważ nie znam tej kultury (a każda z kultur ma swoje sposoby wyrażania protestu, niekoniecznie czytelne dla nas), jednak domyślam się czemu tak się dzieje. Wracając myślami do Polski sprzed lat pamiętam, że w czasach trudnych dla kobiet istniało coś takiego, jak zupełnie nieświadoma więź nazywana dzisiaj siostrzeństwem, a kiedyś nie nazwana, choć widoczna nawet w biologii, na przykład poprzez synchronizację miesiączki kobiet żyjących w bliskiej grupie. Wprawdzie kobiety były największymi strażniczkami moralności swoich sióstr, ale gdy szło o sprawy istotne. jak macierzyństwo, życie, śmierć (pojmowane zresztą dość przyziemnie) trzymały stronę swoich koleżanek. Ta więź między rówieśnicami była zawsze silniejsza niż między pokoleniami w rodzinie. Sądzę, że kobiety muzułmańskie siłę przebywania w tym status quo czerpią  właśnie z tej solidarności, zapewne jeszcze o poziom wyższej. Nasza współczesność akcentuje odrębności, indywidualności, różnicuje I podkreśla różnice, a nie tuszuje ich, jak w czasach dla kobiet trudnych. Oczywiście odrębną sprawą jest to komu to służy i kto działa na rzecz podtrzymania tych różnic, ba, wręcz czyni z nich drogowskaz i punkt odniesienia, żeby nie powiedzieć kompas.

Oczywiście upraszczam swoją narrację (jak to się mówi teraz modnie) ponieważ słowo narracja w domyśle zawiera bezsensowność oceny. Narracja to opowieść, co do której w ogóle nie wypada pytać, czy jest ona prawdziwa, słuszna, czy moralna. Takimi może być deklaracja, wypowiedź, pogląd, ale nie narracja; ona jest tylko i wyłącznie opowieścią jednej osoby lub grupy osób, która jak wiadomo ma być fajna do odbioru i niekoniecznie prawdziwa. 

Mój korespondent pisze: “To taki temat jak moralność – nurtował mnie już w grudniu. Chodziłoby o mojego sąsiada podglądacza, który chce zrealizować ze mną swoje cele, nie pytając mnie o zdanie. A przecież to moje życie!”

Sąsiad podglądacz, który stał się zaczynem rozmyślań o moralności, jest przykładem stawiania na pierwszym miejscu własnego zadowolenia i satysfakcji które utożsamia się ze szczęściem – jeśli oczywiście ma się do czynienia z człowiekiem, który szczęście zrównuje z własnym zadowoleniem, a więc rozumie go w sposób najbardziej prymitywny.

Normy społeczne to właśnie normy, które z samego założenia powinny być przyjmowane bezrefleksyjnie. Kiedy towarzyszy im refleksja, jest to z jednej strony niebezpieczne, bo może prowadzić do odstąpienia od nich, ale nawet bez refleksyjnego spojrzenia, jako że tak wygodniej, a to może prowadzić do przyjęcia norm przeciwstawnych. Z drugiej jednak strony życie nie podporządkowuje się normalizacji w sposób prosty, jasny i dosłowny. Nie w każdej sytuacji można orzec, jak postąpić, żeby było słusznie i moralnie. Czasem trzeba wybierać mniejsze zło i co gorsze, trzeba się z tym pogodzić, a nie uznawać za furtkę do negowania całej zasady. Od każdej zasady są wyjątki ale wyjątek to jest sytuacja nietypowa i rzadka I nie można go rozciągać na całokształt podobnych wydarzeń. Idąc tym tropem sąsiad może próbować podglądać pana lub panią z różnych powodów: przede wszystkim ciekawości ale i tak zwanego podglądactwa, czyli namiętności do tego zachowania. Moralność ocenia to jednoznacznie – jest to działanie złe i niesłuszne. Zawsze jednak mogą istnieć tzw. okoliczności łagodzące. Np. ktoś nie był wystarczająco poinformowany w dzieciństwie I tak mu zostało na lata. Żeby nie było zbyt poważnie przytoczę pewną anegdotę z tej dziedziny, wydarzenie, które wiązało się z moją koleżanką, wówczas młoda mężatką.

Przy wizycie u lekarza ginekologa została zapytana o wielkość narządów męskich swojego męża. Mężatką była zaledwie kilka dni, a w dodatku mąż był jej jej pierwszym mężczyzną. Nie potrafiła więc odpowiedzieć na to pytanie i tłumaczyła tym, że nie ma skali porównawczej. Lekarz wyśmiał ją, że jest zapóźniona w rozwoju, a że pochodziła z małego miasteczka i pielęgniarka obecna przy badaniu miała zbyt długi język możecie się domyślić łatwo, jaki to skutek miało dla mojej koleżanki. W istocie opłakany, bo musiała zmienić miejsce zamieszkania, co jednak wyszło jej na dobre, bowiem przeniosła się do Warszawy i tu zrobiła karierę przy której kariera owego zapyziałego ginekologa może się schować pod ziemię.

Wracając do podglądacza. Może właśnie on też miał taki problem i chciał uniknąć drwin? Problem moralności przestaje być wówczas problemem moralnym a staje się problemem świadomości. To tylko przykład; nie wypowiadam się o rzeczywistej sytuacji, ponieważ nic o niej nie wiem. Może istnieją okoliczności łagodzące: choroba psychiczna, samotność, niezdolność do oceny własnego postępowania i w ogóle refleksji. 

W dodatku, żeby było trudniej mamy możliwość dwóch postaw: możemy twardo trzymać się zasad powszechnie znanych I opisanych w Dekalogu, a możemy rozważać ich stosowanie w konkretnych przypadkach (często podnosząc wagę doznanej krzywdy) żadna z postaw nie jest z góry zła ani dobra raczej kierunki, w których prowadzą, mogą być gorsze albo lepsze. Praktyka życiowa dodaje jeszcze kilka innych możliwości działań, nie zawsze zresztą do przewidzenia. Zarówno utwardzanie się w swojej moralności jak i jej kontestowanie może być złe albo dobre. Zresztą trudno orzec z góry, jakim będzie, Wszak skutki mogą być natychmiastowe albo bardzo odległe. Nie do przewidzenia.

Strona moralna sprawy rozmywa się, jak  dzisiaj większość tego typu, W ogóle świat w dziedzinie moralności porusza się dziś od ściany do ściany, od jednego przeciwieństwa do drugiego, gdzie właśnie dociera i dlatego wieszczę  powrót rygorystycznych zasad moralnych, ich rozwój, dopóki nie staną się znowu tak bardzo niewygodne, że ludzie postanowią je ominąć. Jaka to będzie jednak moralność któż to wie?

I wreszcie ostatnie pytanie mojego korespondenta

“Czy można przedkładać normy społeczne nad dobro (moralność wyższą)? Bo np. takie DD. Czasem dzieci nie chcą mówić. W obecnych czasach mówi się o asertywności, że te dzieci uczą się stawiania granic. Czy zatem można im łamać mechanizmy obronne dla dobra norm społecznych, bo DD to norma społeczna (nie dobro wyższe). Natomiast mechanizmy obronne raz połamane mogą być połamane całe życie jak ten wazonik z „Przeminęło z wiatrem” (ostatni rozdział bardzo poruszający). Czy w tym jest dobro?”

Na to już nie odpowiem mojemu korespondentowi. Mogę go tylko spytać: Czy nie przychodzi  ci na myśl pytanie, że snujemy karkołomne konstrukcje myślowe, bo może otrzymujemy od Ducha Czasu zawoalowane ostrzeżenie?

Ostatnia moja refleksja w tej dziedzinie – będzie w następnym odcinku.

Zapraszam do udziału w konkursie

Zapraszam do udziału w konkursie dla Czytelników i Autorów!

Z okazji premiery wydawniczej powieści pt. „Taniec kury”  ogłaszam konkurs na esej literacki, a mówiąc dokładniej: miniesej…

Czy jako dziecko rozmawiałaś / rozmawiałeś ze swoimi zabawkami? – oto motto przewodnie prac konkursowych!

Wiele dzieci bowiem wierzy, że po zmierzchu, kiedy nikt nie patrzy, kiedy światła w całym domu już pogaszone i pora spać, zabawki – np. misie pluszowe ustawione bezpiecznie na swojej półce – zaczynają się poruszać… zmieniają pozycję „ciała”, wykonują drobne lub nawet i zdecydowane gesty, lekko się przesuwają, czy też przemieszczają śmiało… ożywają… żyją!…

Czy Ty jako dziecko wierzyłeś, ufałeś temu, że Twoje zabawki w istocie żyją, tylko za dnia ukrywają swoją żywotność, niejako podszywając się pod „martwe przedmioty”? Jeśli tak – lub jeśli umiesz sobie wyobrazić, że mogłoby tak być, że zabawki dziecięce są żywe – ten konkurs jest wprost wymarzony dla Ciebie 🙂

Napisz więc krótki esej – o objętości do 6000 zzs – i prześlij go na adres mailowy autorki „Tańca kury”: katarzynaurbanowicz@onet.pl 🙂 Spośród nadesłanych prac konkursowych autorka wybierze 3 zwycięskie eseje – najlepsze prace zostaną opublikowane na blogu autorki, wraz z linkami do stron autorskich lub profili społecznościowych nagrodzonych pisarzy (autorów esejów o żyjących po zmroku zabawkach). Najlepsza z tych trzech wspaniałych prac otrzyma nagrodę główną przesłaną pocztą tradycyjną: pięknie wydany, papierowy egzemplarz powieści „Taniec kury” – z autografem i dedykacją 🙂

Na prace konkursowe  czekam do końca 30 grudnia, ogłoszenie wyników konkursu nastąpi 2 stycznia 2024 roku!

#dlaczytelników #dlapisarzy #dlaautorów #esej #miniesej #literatura #proza #epika #zabawki #misie #ukryteżyciezabawek #konkursliteracki #minikonkurspisarski

Prawda prawdziwa i mniej prawdziwa

 Prawda jest jak cukierek. Jeśli zawinięta w szary papier, jak bywało to dawno temu, przed laty, to wygląda niehigienicznie. nieciekawie; nikt nie będzie brał jej do ręki, nie mówiąc o tym, żeby odwinąć z gazety, położyć na język  i posmakować.  Jeśli zaś opakowana będzie, jak piękna pralinka w krzykliwe sreberko albo złotko, może nie trafić tam, gdzie chcielibyśmy, żeby trafiła. Zostanie niezauważona, przyćmiona przez to opakowanie. Dlatego  to, co jest prawdą, jest ważne łącznie z opakowaniem,  bowiem to ono decyduje, w którym kierunku i w jakim opakowaniu z tą prawdą się udajemy, czy targamy ją w worku siermiężnym i trochę zużytym, w poszarpanej, plastikowej reklamówce, czy niesiemy ją na tacy olukrowaną, ocukrowaną i mile pachnącą. Wolałabym jednak, żeby prawda była goła. Mówi wówczas sama za siebie.

Prawda jest jak domowej roboty cukierek karmelowo-mleczny, zastygły w starej blasze do pieczenia ciasta, element pokrojonej większej całości, dla jej pomnożenia nafaszerowanej pokruszonymi herbatnikami, może obudzić nagłe pożądanie niczym nie maskowanej, prymitywnej słodyczy. Jest to prawda czasów niedostatku.

Opakowana w kawałek zmiętego papieru ze starej torebki po cukrze (tylko za mojego dzieciństwa takie słodycze pakowano w kawałki gazety) oprócz pożądania budzi wstyd, gdy wewnątrz staramy się nie zaliczać siebie do prymitywnych prostaczków, którym wierzymy tylko ze względu na ich naiwność nie umiejącą kłamać. Prawda soute…

Opakowana w błyszczące sreberko podnosi swój status, ale nasuwa pewne wątpliwości – im piękniejsze, jaskrawsze i droższe jest sreberko. Gdy do tego dochodzą napisy sławiące słodycz, przeszywa nas iskra niepokoju i zaczątek wątpliwości bądź nawet niewiary. Prawda, która kieruje nas w stronę sceptyków.

Prawda głoszona otwarcie, ale upiększona blaskiem miłości, zgody i jedności każe podejmować wysiłki odkrycia, co się pod nią kryje w najgorszym wypadku. Wszak celofanowe okienko w tabliczce czekolady pokazujące całe orzechy w niej zatopione może ukrywać fakt, że istnieje nieujawniona przestrzeń pod nieprzezroczystym kartonikiem, nie zawierająca orzechów albo gdy kupujemy w innych krajach po tańszej cenie na pozór identyczną tabliczkę, zawierającą więcej orzechów, mniej roślinnych tłuszczów i wyżej procentowej czekolady. Podobnie pudełeczko słodkiego twarożku może mieć wgłębione denko (którego wielkości wgłębienia zazwyczaj nikt nie bada albo przy płaskim denku drugie, wewnętrzne, a nawet poduszkę powietrzną).Prawda do odkrycia.

A tak w ogóle musimy sobie zdawać sprawę z tego, ze  na ogół każda wypowiedź nie jest w 100% prawdziwa lub kłamliwa. W każdej znajduje się pewna proporcja, którą można wyrazić procentowo.

Od takiej przyrządzonej  i przyprawionej powietrzem prawdy zaczyna się emisja kłamstwa. I jeszcze trudno nazwać ją kłamstwem ale już prawdą nie można. Zwłaszcza, gdy się opatrzy.

Jedynym skutecznym ratunkiem przeciwko kłamstwu jest płodozmian. Rzecz tylko w tym, jak częsty? I z czego go konstruować? Jak zestawiać jego elementy? Czym od siebie oddzielać?

Dlaczego jeszcze komukolwiek ufamy?