Jest coś fascynującego w domorosłych statystykach związanych z koronawirusem. i upieraniem się przy nich z zapamiętaniem godnym lepszej sprawy. Otóż pewien użytkownik FB rozwodzi się nad wyliczeniami Forbesa, zapominając, że 8 przypadków to nie żadna statystyka.
„Na osiem osób chorych na COVID-19 dzielących kabinę z innymi pasażerami 3 (trzy) osoby NIE zachorowały na koronawirusa.” Nie napisano „kabiny”, tylko „kabinę”. Tytułem wyjaśnień, bo czy to wyjaśnia, „chodzi o to, że 8 chorych członków załogi spało w dwuosobowej kabinie z kolejnymi 8 zdrowymi załogantami. I teraz: z tych 8 zdrowych zakaziło się 5, ALE 3 osoby pomimo kilkutygodniowej współbytnosci w ciasnej kabinie NIE zaraziły się.”? Pływałam takimi statkami i wydaje mi się, że nie ma tam tak dużych kabin. Są 2-osobowe i najwyżej połączone ze dobą w grupie po 2. A więc problem jest w nieprecyzyjnym wyrażaniu się. Lepiej jednak iść w zaparte, niż przyznać się do błędu. A to takie proste – użycie liczby pojedynczej zamiast mnogiej.
Przerosłe ego owego dyskutanta nie dozwala mu dostrzec, że zabiera głos w sprawach, na których zupełnie się nie zna. Ani na statkach wycieczkowych ani na statystyce. Przeczytał gdzieś obcojęzyczny artykuł w znanym tytule prasowym, co traktuje jako prawdę absolutną, niepodważalną.
Inni odświeżają zatęchłe już przekonania że komety przynoszą zarazy. Zabawne że wykorzystują do tego takie witryny jak „Dziennik naukowy”. Zapytują: Czyżby kometa koronawirusa? Odkryta 28 grudnia 2019 r. Tuż przed zawiadomieniem WHO przez Chiny o masowych zachorowaniach. „Kometę Atlas (C/2019Y4) odkrył system alarmowy Asteroid Terrestrial-impact Last Alert na Hawajach (stąd nazwa Atlas). Miało to miejsce 28 grudnia 2019 roku. Wówczas obiekt znajdował się w odległości 439 milionów kilometrów od Słońca i był dość słabo widoczny, ale od tego czasu rozjaśnia się tak szybko, że astronomowie mają duże nadzieje na kosmiczny spektakl z jego udziałem. Jednak komety są kapryśne i show, na które się zanosi, może nie dojść skutku.”
Śmieszne, że odzywają się też moralizatorzy, wyważając drzwi dawno otwarte. Z powrotem przeżuwają religię, „cywilizację śmierci” i boskie kary zsyłane za ludzką niegodziwość; idąc śladami dawnych epidemii wyciągają mocno przedwczesne wnioski. „Świat nigdy już nie będzie taki sam”. Oczywiście. Zawsze się zmieniał i zmienia, czasem wolniej czasem szybciej. Zmienia się rzadziej dla zbiorowości, częściej dla pojedynczych osób. Dla nich często w sposób krańcowo ekstremalny, bywa, że gorzej niż dla zbiorowości
Jakie to trywialne! Ile razy już tak bywało, że świat odwracał się do współczesnych plecami, zaczynał wirować jak pies goniący swój ogon, aż wracał do własnej postaci nieco tylko zmieniony, określany nowymi słowami i przyprawiony nowymi ideami. Pojedyncze osoby mogły nie mieć tego szczęścia powrotu do lekko tylko zmodyfikowanej sytuacji.
W osiemnastowiecznym pamiętniku pewna osiemnastolatka, imieniem Maria, szlachcianka z małego dworku na krańcach Rzeczypospolitej, zmuszona do małżeństwa z nielubianym kuzynem, żegnała swoje panieństwo stojąc w zimową noc na ganku i nasłuchując wycia wilków. Wiedziała, że świat nie będzie już nigdy dla niej taki sam, ale nie spodziewała się że aż tak. Samotnie odbyła podróż za ocean, a pokrótce jej mąż, szuler pływający statkami po Missisipi zginie z rąk nożownika, ona zaś samotnie wychowując dziecko nie usłyszy już wycia swojskich, kresowych wilków. Kilka pokoleń późnej jej potomek zostanie naukowcem, laureatem wielu nagród, wytyczającym nauce nowe szlaki. Nieporadny stylistycznie i ortograficznie tekst Marii przejmuje zapisem owej chwili, gdy świadoma niemożliwości ucieczki nasłuchuje wycia wilków.
W dwudziestowiecznym M-2 w warszawskim bloku samotna, osiemdziesięcioparoletnia wdowa, bez telefonu, poruszająca się z trudem o dwóch laskach, przewraca się na podłogę i nie może wstać. Kluczami do jej mieszkania dysponuje sąsiadka, policjantka, Kobieta może ją przywołać stukając laską w ścianę, do której przylegają zagłówki ich posłań. Pech w tym, że policjantka ma służbę 24-godzinną, potem jakieś szkolenie i kiedy się pojawia w domu, staruszka jest bardzo wyczerpana, przerażona i zmarznięta, ponieważ w PRL-u panował zwyczaj wyłączania i remontowania centralnego ogrzewania zimą. Kobieta zostanie odwieziona do szpitala, gdzie kilkakrotnie z poświęceniem ratują jej zniszczone serce. W międzyczasie rodzina postanawia wyplenić karaluchy, które zagnieździły się w jej mieszkaniu, upodobawszy sobie zwłaszcza jej materac. Wezwana firma rozpyla trutkę, po której okres karencji dla człowieka wynosi 3 dni. Jest trzeci dzień, na podłodze wszędzie leżą trupy owadów, rodzina musi jeszcze odczekać jeden dzień i wejść aby posprzątać. Tymczasem szpital postanawia pozbyć się kobiety. Naraziła się personelowi, odmówiła zgody na bronchoskopię, po której zmarła jej sąsiadka ze szpitalnego łóżka, poza tym zwyczajem polskiej służby zdrowia w dużych miastach jest odsyłanie do domów umierających.
Szpital nie chce słuchać próśb o pozostawienie kobiety jeszcze jeden dzień i jest tak zajadły w swym postanowieniu, że z braku odpowiedniej karetki odsyła kobietę do domu w samochodzie dostawczym, położoną na podłodze, na warstwie koców, bowiem samodzielnie już nie utrzyma się siedząc. Szpital jest po drugiej stronie ulicy, gdzie mieszka kobieta, naprzeciw jej okien, ale liczne światła i korki po drodze przedłużają transport. Kiedy kobieta ląduje wreszcie na własnym łóżku w wyziębionym mieszkaniu, wietrzonym na potęgę po deratyzacji, z jej pościeli wypełza karaluch, ostaniec po pogromie. Kobieta twierdzi, że karaluch rozmawiał z nią i opowiedział jej o zagładzie. Umarła kilka dni później.
Lato, dwadzieścia lat później, początek dwudziestego pierwszego wieku. Umiera mężczyzna chory na białaczkę. Po 24-godzinnym oczekiwaniu na OIOM-e spadł z krzesła, więc położono go na leżance. Kilka godzin później karetką odwożą go do domu, w środku nocy. Żyje jeszcze tydzień.
Rok później, również lato. Jedenastopiętrowy blok wypełnia smród. Od tygodnia zwiększa się i zwiększa. Wezwane służby dają sobie z tym radę, w bloku śmierdzi jeszcze kilka dni.
Dziesięć lat później. Epidemia. Podobno, bo siedemdziesięciosiedmioletnia kobieta już nie wychodzi z domu od co najmniej roku. W telewizorze ogląda dyskusję nad ewentualnym przełożeniem wyborów. Ma lepiej niż jej matka, dysponuje wózkiem inwalidzkim i balkonikiem. Ale nie ma złudzeń i coraz słabsze ręce. Szykuje sobie kolację, gdy nagle obrotowy stołek załamuje się i kobieta ląduje na ziemi. Nic jej się nie stało, ale pamięta różne rzeczy, trochę za dużo ich jest zresztą. Udaje jej się doczołgać do korytarza, gdzie pod lustrem stoi ławeczka, na której położono cienką gąbkę. Czołganie jest tu pierwszym etapem trudności. Z niedowładem nóg i ograniczoną możliwością ich poruszania, musi liczyć jedynie na swoje, bolące już i słabe ręce. W kuchni jest blat, więc można odepchnąć się od jego krawędzi się i złapać uchwytu lodówki tudzież piekarnika. Udaje się jej dotrzeć do futryny, gdzie może wykorzystać siłę obu rąk. Potem korytarz, dwudziestolitrowa butla z wodą na stołku. Trudny do wykorzystania przedmiot, łatwo się przesuwa. Udaje się jej jednak zrzucić gąbkę z ławeczki na podłogę. Odpoczywa z głową na tej gąbce. Z telewizora dalej dobiegają alarmujące wieści o kłopotach służby zdrowia. Ale jak rozmawiać z telewizorem, z karaluchem chyba łatwiej. Kobieta wie swoje. Wszak przed chwilą polityk wypowiedział myśl głęboką: „koronawirus przemebluje strukturę demograficzną kraju”. To o niej tak powiedział, choć z racji nieustannej kwarantanny może się przed wirusem ustrzec. Koronawirus może być dla niej łaskawy, ale pytanie: jak łaskawe będzie jej własne ciało? Jak litościwy los? Czy jest wystarczająco samowystarczalna, żeby dalej żyć?
Skoro czytacie te słowa, wiecie już, że udało mi się. Klęknęłam na gąbce, oparłam się łokciami o ławeczkę i jakoś uniosłam się do takiego poziomu, aby oprzeć jedną, potem drugą dłoń na ławeczce. Schwyciłam za nogę stołka, przewróciłam go wraz z butlą (na szczęście zapieczętowaną) i miałam drugie szczęście, że poturlała się w kierunku moich szanownych czterech liter. Przysiadłam na niej i balansując odbiłam się od podłogi stopami, pozbawionymi na szczęście klapek, które zostały w kuchni. Już za pierwszym razem udało mi się złapać pozycję podkowa+, czyli odginanej podkowy. Schwyciłam się brzegu lustra na szczęście przymocowanego solidnie do ściany. Hej, świecie mój! Żyję! Stoję!
Jeszcze tym razem udało mi się uniknąć pomocy służby zdrowia. Trochę mnie boli tu i tam, moje wnętrze nieco się przewartościowało, opuszczać je zaczęły niezdrowe miazmaty, zwłaszcza gdy w odzyskanej świeżo samowystarczalności mogłam zgasić telewizor. Pozostała zadyszka, która, mam nadzieję wkrótce przejdzie. Na wszelki jednak wypadek publikuję ten tekst po, zapewne, jeszcze niewystarczającej korekcie.