Wieści z samotni 5 – Komu wyją wilki i z kim rozmawiają karaluchy

Jest coś fascynującego w domorosłych statystykach związanych z koronawirusem. i upieraniem się przy nich z zapamiętaniem godnym lepszej sprawy. Otóż pewien użytkownik FB rozwodzi się nad wyliczeniami Forbesa, zapominając, że 8 przypadków to nie żadna statystyka.

„Na osiem osób chorych na COVID-19 dzielących kabinę z innymi pasażerami 3 (trzy) osoby NIE zachorowały na koronawirusa.” Nie napisano „kabiny”, tylko „kabinę”. Tytułem wyjaśnień, bo czy to wyjaśnia, „chodzi o to, że 8 chorych członków załogi spało w dwuosobowej kabinie z kolejnymi 8 zdrowymi załogantami. I teraz: z tych 8 zdrowych zakaziło się 5, ALE 3 osoby pomimo kilkutygodniowej współbytnosci w ciasnej kabinie NIE zaraziły się.”?  Pływałam takimi statkami i wydaje mi się, że nie ma tam tak dużych kabin. Są 2-osobowe i najwyżej połączone ze dobą w grupie po 2. A więc problem jest w nieprecyzyjnym wyrażaniu się. Lepiej jednak iść w zaparte, niż przyznać się do błędu. A to takie proste – użycie liczby pojedynczej zamiast mnogiej.

Przerosłe ego owego dyskutanta nie dozwala mu dostrzec, że zabiera głos w sprawach, na których zupełnie się nie zna. Ani na statkach wycieczkowych ani na statystyce. Przeczytał gdzieś obcojęzyczny artykuł w znanym tytule prasowym, co traktuje jako prawdę absolutną, niepodważalną.

Inni odświeżają zatęchłe już przekonania że komety przynoszą zarazy. Zabawne że wykorzystują do tego takie witryny jak „Dziennik naukowy”. Zapytują: Czyżby kometa koronawirusa? Odkryta 28 grudnia 2019 r. Tuż przed zawiadomieniem WHO przez Chiny o masowych zachorowaniach. „Kometę Atlas (C/2019Y4) odkrył system alarmowy Asteroid Terrestrial-impact Last Alert na Hawajach (stąd nazwa Atlas). Miało to miejsce 28 grudnia 2019 roku. Wówczas obiekt znajdował się w odległości 439 milionów kilometrów od Słońca i był dość słabo widoczny, ale od tego czasu rozjaśnia się tak szybko, że astronomowie mają duże nadzieje na kosmiczny spektakl z jego udziałem. Jednak komety są kapryśne i show, na które się zanosi, może nie dojść skutku.”

https://dzienniknaukowy.pl/kosmos/kometa-atlas-robi-sie-coraz-jasniejsza-zanosi-sie-na-kosmiczne-widowisko?utm_source=facebook&utm_medium=fb_ads&utm_campaign=FB_Dziennik_Naukowy&utm_term=linkpost_24.03.2020&utm_content=post_4_kometaatlas&fbclid=IwAR0d-MLqZPNNBrZ4I9GK3AZnWTT-n1XuC-OVreBYVE-c3htQUIm1AJg_Bn8

Śmieszne, że odzywają się też moralizatorzy, wyważając drzwi dawno otwarte. Z powrotem przeżuwają religię, „cywilizację śmierci” i boskie kary zsyłane za ludzką niegodziwość; idąc śladami dawnych epidemii wyciągają mocno przedwczesne wnioski. „Świat nigdy już nie będzie taki sam”. Oczywiście. Zawsze się zmieniał i zmienia, czasem wolniej czasem szybciej. Zmienia się rzadziej dla zbiorowości, częściej dla pojedynczych osób. Dla nich często w sposób krańcowo ekstremalny, bywa, że gorzej niż dla zbiorowości

Jakie to trywialne! Ile razy już tak bywało, że świat odwracał się do współczesnych plecami, zaczynał wirować jak pies goniący swój ogon, aż wracał do własnej postaci nieco tylko zmieniony, określany nowymi słowami i przyprawiony nowymi ideami. Pojedyncze osoby mogły nie mieć tego szczęścia powrotu do lekko tylko zmodyfikowanej sytuacji.

W osiemnastowiecznym pamiętniku  pewna osiemnastolatka, imieniem Maria, szlachcianka z małego dworku na krańcach Rzeczypospolitej, zmuszona do małżeństwa z nielubianym kuzynem, żegnała swoje panieństwo stojąc w zimową noc na ganku i nasłuchując wycia wilków. Wiedziała, że świat nie będzie już nigdy dla niej taki sam, ale nie spodziewała się że aż tak. Samotnie odbyła podróż za ocean, a pokrótce jej mąż, szuler pływający statkami po Missisipi zginie z rąk nożownika, ona zaś samotnie wychowując dziecko nie usłyszy już wycia swojskich, kresowych wilków. Kilka pokoleń późnej jej potomek zostanie naukowcem, laureatem wielu nagród, wytyczającym nauce nowe szlaki. Nieporadny stylistycznie i ortograficznie tekst Marii przejmuje zapisem owej chwili, gdy świadoma niemożliwości ucieczki nasłuchuje wycia wilków.

W dwudziestowiecznym M-2 w warszawskim bloku samotna, osiemdziesięcioparoletnia wdowa, bez telefonu, poruszająca się z trudem o dwóch laskach, przewraca się na podłogę i nie może wstać. Kluczami do jej mieszkania dysponuje sąsiadka, policjantka, Kobieta może ją przywołać stukając laską w ścianę, do której przylegają zagłówki ich posłań. Pech w tym, że policjantka ma służbę 24-godzinną, potem jakieś szkolenie i kiedy się pojawia w domu, staruszka jest bardzo wyczerpana, przerażona i zmarznięta, ponieważ w PRL-u panował zwyczaj wyłączania i remontowania centralnego ogrzewania zimą. Kobieta zostanie odwieziona do szpitala, gdzie kilkakrotnie z poświęceniem ratują jej zniszczone serce. W międzyczasie rodzina postanawia wyplenić karaluchy, które zagnieździły się w jej mieszkaniu, upodobawszy sobie zwłaszcza jej materac. Wezwana firma rozpyla trutkę, po której okres karencji dla człowieka wynosi 3 dni. Jest trzeci dzień, na podłodze wszędzie leżą trupy owadów, rodzina musi jeszcze odczekać jeden dzień i wejść aby posprzątać. Tymczasem szpital postanawia pozbyć się kobiety. Naraziła się personelowi, odmówiła zgody na bronchoskopię, po której zmarła jej sąsiadka ze szpitalnego łóżka, poza tym zwyczajem polskiej służby zdrowia w dużych miastach jest odsyłanie do domów umierających.

Szpital nie chce słuchać próśb o pozostawienie kobiety jeszcze jeden dzień i jest tak zajadły w swym postanowieniu, że z braku odpowiedniej karetki odsyła kobietę do domu w samochodzie dostawczym, położoną na podłodze, na warstwie koców, bowiem samodzielnie już nie utrzyma się siedząc. Szpital jest po drugiej stronie ulicy, gdzie mieszka kobieta, naprzeciw jej okien, ale liczne światła i korki po drodze przedłużają transport. Kiedy kobieta ląduje wreszcie na własnym łóżku w wyziębionym mieszkaniu, wietrzonym na potęgę po deratyzacji, z jej pościeli wypełza karaluch, ostaniec po pogromie. Kobieta twierdzi, że karaluch rozmawiał z nią i opowiedział jej o zagładzie. Umarła kilka dni później.

Lato, dwadzieścia lat  później, początek dwudziestego pierwszego wieku. Umiera mężczyzna chory na białaczkę. Po 24-godzinnym oczekiwaniu na OIOM-e spadł z krzesła, więc położono go na leżance. Kilka godzin później karetką odwożą go do domu, w środku nocy. Żyje jeszcze tydzień.

Rok później, również lato. Jedenastopiętrowy blok wypełnia smród. Od tygodnia zwiększa się i zwiększa. Wezwane służby dają sobie z tym radę, w bloku śmierdzi jeszcze kilka dni.

Dziesięć lat później. Epidemia. Podobno, bo siedemdziesięciosiedmioletnia kobieta już nie wychodzi z domu od co najmniej roku. W telewizorze ogląda dyskusję nad ewentualnym przełożeniem wyborów. Ma lepiej niż jej matka, dysponuje wózkiem inwalidzkim i balkonikiem. Ale nie ma złudzeń i coraz słabsze ręce. Szykuje sobie kolację, gdy nagle obrotowy stołek załamuje się i kobieta ląduje na ziemi. Nic jej się nie stało, ale pamięta różne rzeczy, trochę za dużo ich jest zresztą. Udaje jej się doczołgać do korytarza, gdzie pod lustrem stoi ławeczka, na której położono cienką gąbkę. Czołganie jest tu pierwszym etapem trudności. Z niedowładem nóg i ograniczoną możliwością ich poruszania, musi liczyć jedynie na swoje, bolące już i słabe ręce. W kuchni jest blat, więc można odepchnąć się od jego krawędzi się i złapać uchwytu lodówki tudzież piekarnika. Udaje się jej dotrzeć do futryny, gdzie może wykorzystać siłę obu rąk. Potem korytarz, dwudziestolitrowa butla z wodą na stołku. Trudny do wykorzystania przedmiot, łatwo się przesuwa. Udaje się jej jednak zrzucić gąbkę z ławeczki na podłogę. Odpoczywa z głową na tej gąbce. Z telewizora dalej dobiegają alarmujące wieści o kłopotach służby zdrowia. Ale jak rozmawiać z telewizorem, z karaluchem chyba łatwiej. Kobieta wie swoje. Wszak przed chwilą polityk wypowiedział myśl głęboką: „koronawirus przemebluje strukturę demograficzną kraju”. To o niej tak powiedział, choć z racji nieustannej kwarantanny może się przed wirusem ustrzec. Koronawirus może być dla niej łaskawy, ale pytanie: jak łaskawe będzie jej własne ciało? Jak litościwy los? Czy jest wystarczająco samowystarczalna, żeby dalej żyć?

Skoro czytacie te słowa, wiecie już, że udało mi się. Klęknęłam na gąbce, oparłam się łokciami o ławeczkę i jakoś uniosłam się do takiego  poziomu, aby oprzeć jedną, potem drugą dłoń na ławeczce. Schwyciłam za nogę stołka, przewróciłam go wraz z butlą (na szczęście zapieczętowaną) i miałam drugie szczęście, że poturlała się w kierunku moich szanownych czterech liter. Przysiadłam na niej i balansując odbiłam się od podłogi stopami, pozbawionymi na szczęście klapek, które zostały w kuchni. Już za pierwszym razem udało mi się złapać pozycję podkowa+, czyli odginanej podkowy. Schwyciłam się brzegu lustra na szczęście przymocowanego solidnie do ściany. Hej, świecie mój! Żyję! Stoję!

Jeszcze tym razem udało mi się uniknąć pomocy służby zdrowia. Trochę mnie boli tu i tam, moje wnętrze nieco się przewartościowało, opuszczać je zaczęły niezdrowe miazmaty, zwłaszcza gdy w odzyskanej świeżo samowystarczalności mogłam zgasić telewizor. Pozostała zadyszka, która, mam nadzieję wkrótce przejdzie. Na wszelki jednak wypadek publikuję ten tekst po, zapewne, jeszcze niewystarczającej korekcie.

Wieści z samotni 4 – Szlachcianki pełły w rękawiczkach

Z Pana Tadeusza Mickiewicza, tak nieludzko katowanego w szkole, zapamiętałam niewiele fragmentów. O Zosi, co wbiegała do domu przez okno, a nie drzwi; o Telimenie, którą oblazły mrówki i o zaściankowych szlachciankach, które tym się chciały odróżnić od chłopek, że pełły w rękawiczkach. Dzięki ojczulkowi Google znalazłam nawet stosowny cytat:

„…Strój także szlachcianek
Najuboższych różni się od chłopskich katanek:

I żną zboże, a nawet przędą w rękawiczkach.”
A. Mickiewicz, „Pan Tadeusz”, 6,390-394

Także w czasach, gdy chodziłam do szkoły, w latach 50-tych ubiegłego wieku wykonywanie takiej czynności, nie gołymi rękami, jak normalna kobieta, a w rękawiczkach, było fanaberią, starannie podkreślaną przez nauczyciela, jako przejaw zwyrodnienia szlachty i oczywiście ośmieszaną. Czterdzieści lat później i ja na swojej działce porzuciłam klasowo słuszną pracę rąk pozbawionych osłony, bowiem w sklepie ogrodniczym w Łosicach pokazały się cieniutkie, jedwabne rękawiczki, specjalnie do pielenia. Model ten zresztą ewoluował i ewoluuje do dziś. Z tą chwilą przestałam traktować ów cytat jako dowcipno-złośliwy i na długie lata o nim zapomniałam.

Przypomniało mi się to odróżnienie chłopek od szlachcianek (mimo że zaściankowych) przy lekturze powieści mojego dziadka, Benedykta Jacórzyńskiego „Ludzie polni”. Dla niego też podział na szlachtę i chłopów był ważny. Mimo zastrzeżenia zgłoszonego we wstępie do powieści („Ludzie polni… Nie ludzie wiejscy, lecz polni. Oni dostarczyli mi wątku do napisania powieści”) bohaterem uczynił wykształconego wielkim wysiłkiem biednych rodziców chłopa, gospodarzącego na wsi, żonatego ze szlachcianką, z miłości do której musiał wyjechać do Ameryki, gdzie znacznie wzbogacił się i powiększył swoje gospodarstwo. Mój Dziadek jako prawicowy idealista widział przyszłość rolnictwa w sposób jak na owe czasy postępowy, jako działanie ludzi wykształconych, światłych i dobrowolnie się zrzeszających. Czy dziś aktualni prawicowcy tak mają?

Czasy się zmieniają, giną ludzie i miejsca „nie na czasie” , jak słusznie zauważył  Noblista, Haruki Murakami w powieści „Tańcz, tańcz, tańcz…”, która obecnie czytam dzięki uprzejmości pani Jolanty Kolasy z wypożyczalni nr. 140, dbającej o moje lektury bez konieczności wychodzenia z domu, a także w tych trudnych czasach oferującą mi pomoc w zakupach. Wielkie dzięki pani Jolu, Pani i Wypożyczalni nr. 140 na warszawskim Mokotowie!

Nawiasem mówiąc jest to kolejny Noblista piszący powieści, których akcja rozgrywa się nie wśród przeciętnych ludzi, a intelektualistów, jakby to oni pozjadali wszystkie rozumy (o czym piszę w moim wywiadzie, który niebawem się ukaże na pewnym portalu literackim). Nie oznacza to, że nie zachwycam się nim jako autorem, ale czasem łyżka dziegciu w beczce miodu jest potrzebna dla równowagi.

Poczciwe rękawiczki z wyznacznika statusu (poza „pielęgniarkami” – jak nazywano wśród Polaków pracujących w Rosji na kontraktach przy budowie elektrowni atomowej w latach siedemdziesiątych kobiety pracujące na kołchozowych polach, które ich nie używały chociaż pielęgnowały ziemię), użycie rękawiczek było wyznacznikiem niższego statusu. W roku 2019 Ukrainki pielęgnujące staruszków (między nimi i mnie)  już takie rękawiczki miały, bądź wymagały ich dostarczania przez podopiecznych. Ciekawe zresztą, że nie używały ich przy myciu i dezynfekcji toalet w mieszkaniach prywatnych – co oczywiście wiąże je ze statusem i większą obawą przed drugim człowiekiem, niż jakimś zarazkiem. I nie przejmowały się swoim kaszlem, katarem czy grypą twierdząc, ze to skutek uczulenia lub owej coca-coli.

W roku 2020 za sprawą koronawirusa rękawiczki i maseczki awansowały do najbardziej niezbędnych przedmiotów pożądania, mimo, że wielu znawców problemu twierdziło i twierdzi, że te najzwyczajniejsze, przeciwpyłowe dla budowlańców, używane przez jakiś czas jako przeciwsmogowe, teraz dostąpiły przekroczenia kolejnego szczebla niekompetencji i służą podtrzymaniu na duchu ludności, którą aż rozpiera energia, żeby coś zrobić w warunkach, w których najlepiej nic nie robić. Dzielne kobiety, wyrywne do działalności społecznej, szyją owe maseczki ze zwykłych materiałów, tanio wyprzedawanych, zaspokajając swoje ambicje i ambicje odbiorców.

Bezczynne oczekiwanie na chorobę albo śmierć w naszej kulturze nie jest aprobowane, więc śladem innych problemów zamiatanych pod dywan i ten usiłuje się załagodzić działaniem pozornym. Także i ja, podatna na prądy współczesności, świadoma diagnozy Murakamiego bardziej przejmuję się faktem, że nie ma kto mi obciąć wrastających paznokci niż obawą, że mogę umrzeć w swoim odosobnieniu. Męczy mnie ponadto lęk, że nie zdążę opublikować swojej kolejnej powieści przed śmiercią niż przerażająca refleksja, że kiedy umrę może brakować miejsca na moją indywidualną trumnę i jak w pewnej przyszpitalnej kostnicy w latach sześćdziesiątych nieboszczyków układać się będzie nagich w sztaplach po 3 sztuki, bez różnicy kobiet i mężczyzn na stołach, przy których napruty pracownik chłepcze jakąś chińską zupę z makaronem z kolorowego kubka, odsuwając niecierpliwym gestem zsuwające się ramie jakiejś chudej babci. Trudno więc, żeby wobec powyższego wspomnienia (z wyprowadzenia zwłok mojego ojca, zmarłego na zawał) przejmował mnie obraz serwowany przez TVN24 pokoju z kilkunastoma trumnami albo konwojem samochodów wiozących nieboszczyków gdzie indziej. Wszak przygotowano im całkiem ładne trumny, nawet niejednakowe, a w latach kolejnych zaraz wrzucano ich po prostu do dołów. Czasy się zmieniają, jakby co.

Miałam to szczęście w w nieszczęściu, że przeżyłam kawałek wojny i świeże wspomnienie o niej moich bliskich, więc byle co mnie nie przestraszy. Może więc powinniśmy zacząć mówić o śmierci, jako możliwości, oswajając ją, a nie strasząc prymitywnymi nagraniami niedorosłych reporterów?  Może ci, zamknięci w mieszkaniach, powinni robić coś bardziej sensownego dla swoich rodzin i dzieci, niż zajmowanie się głupawym zabijaniem czasu? Na przykład powiedzieć im o rzeczach ważnych, pomocnych w przyszłości, o tym czego samemu się nie zdążyło i czemu, oraz o wysokiej cenie każdej przebimbanej chwili, za którą, być może, przyjdzie kiedyś zapłacić .

Jako społeczność unikaliśmy i unikamy tematów trudnych, przez całe pokolenia kpiąc z rękawiczek zaściankowych szlachcianek. Chyba czas już tego zaprzestać.

Wieści z samotni 3 – kwarantanna nieustanna

Jak wiele starszych osób z mojego osiedla (zasiedlanego w końcu lat 60-tych i na początku 70-tych) należę do grupy nieszczęśników poddanych przymusowej, nieustannej kwarantannie, nie ze względu na koronawirusa, a z uwagi na słabe możliwości poruszania się. Za moich młodych lat mama mawiała: „złej tańcownicy przeszkadza rąbek u spódnicy”. To prawda, Kiedy idę otwierać drzwi oddzielające odgałęzienie korytarza z moim mieszkaniem od reszty budynku, napotykam na pierwszą trudność. Moją sąsiadką, ciężko chorą odwiedza często syn, przyjeżdżający na rowerze. To dziwne, jak ludzie wrażliwi na ochronę przyrody, są zupełnie niewrażliwi na swoich bliźnich. Korytarz jest dość długi, a ja muszę przejechać go 2 razy (za sprawą pożarników tam z powrotem, by otworzyć i zamknąć drzwi za gościem. Jakiś czas temu wystarczył zamek zatrzaskowy, ale teraz eksperci zażądali zakręcanego paluszkami). Piszę „przejechać”, bo poruszam się z balkonikiem. Otóż syn sąsiadki stawia z uporem maniaka swój rower naprzeciw jej drzwi, zaopatrzonych w dużą wycieraczkę (swoją drogą niepotrzebną zupełnie, bowiem kto przemierzy metry korytarzy, wiele wycieraczek, od wejścia łącznie z wyłożonymi nimi windami, nie ma już śladu błota na butach). Między wycieraczką, a rowerem jest przestrzeń wolna na kilka centymetrów. Chodzący człowiek przejdzie po wycieraczce, balkonik z kółeczkami o średnicy kilka cm nie przejedzie; pchacz musi abo odprowadzić rower w inne miejsce, albo to samo zrobić z wycieraczką. Ręce są zajęte opieraniem się o balkonik (po to on jest), nogą można najwyżej kopnąć cudzą wycieraczkę (o ile danego dnia niezbyt boli i jest mało sztywna). Spotykam czasem owego syna sąsiadki na korytarzu, więc przekazałam mu prośbę, aby stawiał rower nie naprzeciwko wycieraczki. Na to on oświadczył, że oczywiście, już pogotowie zabierające mamę do szpitala miało trudność z przejechaniem obok jego roweru, ale póki co mama jest w szpitalu, a rower dalej sąsiad stawia w tym samym miejscu.

Potem jest już tylko gorzej. Śmietnik z segregowalnią jest pod górkę, a wielkie wrota z trudem dają się pchnąć i zamknąć na klucz. Wśród kwarantannowiczów i kwarantannowiczek panuje przekonanie, że  w śmietniku umieszczono kamery mające śledzić kto i jak posegregowane śmieci wyrzuca i odpowiednio karać zwiększonym czynszem. Ponieważ sporo osób nie wychodzi z domu, śmieci wynosi ich rodzina i znajomi, mają więc złudne przekonanie, że kamerzysta nie zidentyfikuje z którego lokalu pochodzą odpadki.

Więc my, potencjalne ofiary śmiertelne koronawirusa, zaopatrzeni w zapasy (co jak co, ale czasy słusznie minione nauczyły nas zdobywać dobra wszelakie), cieszymy się, że nie jesteśmy narażeni na zarazę i poszukujemy dobrych stron naszej sytuacji.

Ja na przykład wróżę dobry trend dla czytelnictwa. Mimo że z nieznanych mi względów ubolewa się nad osobami poddanymi kwarantannie w szpitalach zakaźnych, które rzekomo nie mogą mieć książek ani laptopów (ale ogłasza się wszem i wobec, że wirus żyje na przedmiotach najwyżej kilkadziesiąt godzin) wierzę, że książka papierowa ma przyszłość, łatwiej się jej pozbyć po przeczytaniu niż laptopa na przykład. Dobry trend dla czytelnictwa wynikać będzie pewnie także z tego faktu iż przeczytawszy z 10 książek Radosława Mroza albo Blanki Lipińskiej może ktoś zechce sięgnąć do Olgi Tokarczuk, która nie pisze wszystkiego jak się mawiało dawniej „na jedno kopyto”’ Wypożyczalnie pełne są Noblistów od Stanisława Reymonta począwszy.

W ślad zaś za poszukiwaniem dobrych książek może poprawią się notowania recenzentów, osób, których stać na więcej niż ogłaszanie z kilkoma wykrzyknikami, iż oto ukazał się nowy bestseller.

W czasach mojej młodości mieliśmy dwóch literackich Noblistów – Henryka Sienkiewicza i Stanisława Reymonta. Ten drugi wydawał mi się okropnym nudziarzem, kiedy więc mój dziadek, Benedykt Jacórzyński ( piszę o nim w cyklu „Z szuflad starego biurka”) pokazał mi swoje dzieło pt. „Ludzie polni”, uznałam, że jest to literacka dziesiąta woda po kisielu. Moją uwagę, świeżo upieczonej studentki polonistyki przyciągali modni wówczas skandalizujący pisarze zagraniczni, a w szczególności Sartre i jego małżonka, Simone de Beauvoir, autorka „Mandarynów”, powieści opisującej świat francuskich intelektualistów i związków ich łączących, tak odległy od polskiej siermiężności rodem z Reymonta i wiejskiej moralności, pozbawionej niuansów damsko-męskich, dostępnych dopiero w obecnej Polsce młodym za sprawą serwisów randkowych. Nie mogę także zapomnieć, że moja pierwsza powieść, uznana za dzieło nieudane, podpadła krytykom także z powodu, iż główna bohaterka, sekretarka nieszczęśliwie zakochana w szefie-intelektualiście, w odruchu rozpaczy poddaje się samopieszczotom (bez opisów takowych, jedynie w postaci jednego zdania wydanego sobie przez bohaterkę polecenia), co uznano za niedopuszczalne w ambitnej literaturze. Ów krytyk zresztą, w czasie uroczystości mojego 70-lecia z podziwem stwierdził, że wykroczyłam poza dopuszczalną ówczesną moralność, co świadczy iż owo zdanie tkwiło w jego pamięci przez 30 kolejnych lat, co dziś uważam za swój ogromny sukces literacki.

Ale wracam do „Ludzi polnych”. Dziś oczywiście inaczej czytam książkę mojego dziadka. Skanuję kilkaset stronic opisu życia wsi dwudziestolecia międzywojennego i na coś innego zwracam uwagę. Świat ten jawi mi się bynajmniej nie jako sielanka z problemami dawno zapomnianymi (jak posag i opinia wiejskiej dziewczyny tudzież sprawy majątkowe na wsi). Mimo to stateczny, powolny rozwój akcji, długie dialogi bohaterów tak bardzo odbiegają od dzisiejszego życia, jego tempa, że odczuwam to jako kojące.

Przy okazji:  Otrzymałam tomik wierszy Stefana Bardczaka „Wołyń bogaty” i zauroczył mnie jeden z wierszy pt. „Kostopol”. – Jest to miasteczko powiatowe okolic wsi urodzenia mojego zmarłego męża. A oto fragment, który oddaje ten nastrój:

„U fury, co się przez ulice wlecze

u dyszla i uprzęży

wiesza się nuda i siada koniowi na grzbiecie…”

Nie wiem jednak jak długo przyjdzie mi się cieszyć ową nieustanną kwarantanną, bowiem jak słusznie, choć nielitościwie zauważył pewien rozpolitykowany nonszalancki profesor – wirus zapewne zmieni strukturę demograficzną kraju.

Wieści z samotni 2 – Bo żółć się rozlała…

Czytam zbiór 12 opowieści żydowskich Anki Grupińskiej (Wydawnictwo Czarne Wołowiec 2013 str 206) „A doktór Vogelman był bardziej tradycyjny, z większą brodą. Czasem mnie mama posyłała do niego, żeby pytać, czy kura jest koszerna. kiedy rozlałą się żółć, czy coś takiego.”

Wychowałam się w rodzinie polskiej, kiedy jednak śledzę dokumenty, widzę, że w czasach dwudziestolecia międzywojennego to, społeczeństwo było bardziej zintegrowane niż dziś i to, co nazywamy antysemityzmem, także nie miało barwy, jaką obecnie mu przypisujemy. Owszem, Żydzi byli odmienni, zwłaszcza w ubraniu i obchodzeniu świąt, ale całkiem podobni do nas, mieli te same problemy, drobne i poważne i ciekawiło nas, jak je rozwiązywali. Na przykład rozlana przy sprawianiu kury  żółć…

W dzisiejszych czasach kury kupowane w supermarketach są już sprawione – oskubane, wypatroszone, często pozbawione właściwych im części użytkowych (wątróbki, żołądki) z misternie pozostawionymi częściami nieużytecznymi jak kupry, płucka, grzbiety, szyjki, wkomponowanymi tak na przykład w tzw. „udka kurze” jak płucka w pewnym markecie – pomysłowo, choć całkiem od czapy, jeśli brać pod uwagę  anatomię ptaka i zwierzęcia w ogóle.

W czasach mojego dzieciństwa było inaczej. Kurę przynosiło się żywą z targu i w domu trwał konkurs na jej zabójcę. Dzieci były świadkami zabijania kur, często niezręcznego, a już na pewno ich skubania i sprawiania. Patroszeniu kury przypatrywały się kilkulatki z różnym skutkiem dla ich świadomości. Bezwzględnie w jakimś stopniu pozwalało to dzieciom uzmysłowić sobie czym jest śmierć, czego obecnie, w obliczu kilkunastu żyć w sieci, często nie są w stanie zrozumieć. Ja na przykład po wielu latach zatytułowałam swoją nagrodzoną powieść obyczajową ( nie wydaną z powodów politycznych) „Taniec kury” ponieważ pojawił mi się ów tytuł jako usposobienie lat najgłębszego komunizmu. Pisząc ją miałam przed oczami multum problemów związanych z zabijaniem i sprawianiem zwłok kury, a zwłaszcza ów „taniec”, będący przedśmiertnym biegiem w kółko, bez głowy i w drgawkach.

W książce Anki Grupińskiej autorzy wspomnień piszą o zanoszeniu kur do zabicia do rytualnego rzezaka, po co wysyłano najczęściej dzieci i dzieci te zabijaniu ptaków przyglądały się. Wrażenia zapadały długo w pamięć – podobnie jak mnie.

Oczywiście polska mama nie miała problemów z określeniem tego, czy koszerna jest kura, której woreczek żółciowy pękł i rozlał się, co nie oznacza,  że zwolniono ją z odpowiedzialności za niedokładnie przeprowadzony proces zabijania, rozkrawania brzucha, wyciągania wnętrzności. Mężczyzna mógł nie lubić zabijania kur (jak mój tata) i nie czuć presji odpowiedzialności z tego tytułu, kobieta mogła być świeżo w trakcie awantury z tego powodu (ty nawet gwoździa nie potrafisz wbić w ścianę, cóż dopiero mówić o naprawie elektrycznego gniazdka albo zabicia kury czy królika)… Musiała zrobić to, gdy on nie chciał. Palec mógł się omsknąć i zło się stało – woreczek żółciowy pękł i rozlał substancję psującą smak mięsa, nadającego się w skażonym fragmencie do wyrzucenia.

I tu pytanie prawie egzystencjalne: całość, czy część?

Nie zapominajmy, że były to czasy, gdy nie dzielono kiury na ćwiartki albo inne części jak robi się to obecnie. Kura to była kura w całości. Resztki (wątróbki, płucka, żołądki – wywrócone na wierzch z wyrzuconymi resztkami ziaren z pokarmu jak wynicowane ówczesne palta i garsonki) mieliło się z cebulą i chlebem i nadziewało tuszkę, zaszywając ją bawełnianą nicią.

Czasem w tuszce kury napotykało się „niedokończone dzieci kury” czyli jajka bez skorupki. tylko otoczone błoną, czasem z zarysem kręgosłupa i dzioba. Zawsze wiązała się z tym tajemnica. Duże, uformowane jajko (bez skorupki) można było użyć do ciasta do klusek, ale mniejsze się wyrzucało. Dzieci zawsze są dociekliwe i pytają. Ja pytałam czemu z dużego jajka nie można usmażyć jajecznicy, a grona mniejszych jajeczek po prostu nie ugotować albo nie posiekać ich z wątróbką, sercem i żołądkiem do nadzienia, skoro daje się do niego zwykłe jajko ze skorupki. Moja mama uważała te pytania za mocno niestosowne i oczywiście nie udzieliła mi żadnych wyjaśnień. Co kołatało się jej w głowie, że odpowiedź była zbyt trudna?

Czytając wspomnienia dzieci żydowskich z czasów Międzywojnia natykam się na dziwne podobieństwa w zwyczajach (nie wyjaśnianych naszym dzieciom bez uzasadnienia). Czytam, że istnieje w religii Żydów zakaz gotowania zwierzęcia w „mleku matki jego”, skąd bierze się podział na kuchnię mleczną i mięsną z odrębnymi naczyniami. W polskich rodzinach tego nie było, ale czy tabu używania jajeczek z zabitej kury nie jest jakimś pokłosiem przenikania poglądów?

Dzisiaj mamy inne tabu żywieniowe i choć różnie uzasadniane, zazwyczaj całkiem bez sensu. Na przykład zupa – flaki. Czasem ją gotuję, bo lubię i lubi ją moja rodzina, choć te flaki, które dziś się kupuje w sklepie, to coś innego niż kiedyś. Oczyszczone chemicznie, wybielone, pokrojone zbyt grubo, jak na mój gust, nie wymagające długiej pracy przy czyszczeniu, wielokrotnym obgotowywaniu i odlewaniu wody aż do usunięcia nieprzyjemnego odoru ale przez moczenie w roztworze chemikaliów pozbawione swoistego smaku. W każdym razie jako rosół z flakami pachnie tylko majerankiem i innymi przyprawami. Są osoby z mojego otoczenia (zwłaszcza kobiety), które takich flaków nie wezmą do ust, podając jako powód, że sama nazwa odstręcza.

Jest to równie dobry powód jak „pytanie jest niestosowne” – mojej mamy. Nie wiem czy w kulturze żydowskiej i w ich religii istnieją pytania niestosowne, chociaż w sprawie pożywienia, wyglądu i zakazów czy nakazów znacznie lepiej mieć jasność, niż obywać się dwuznacznością zwyczaju czy lękać się odpowiedzi, którą trzeba by wyartykułować.

W pewnej grupie literackiej, w której biorę udział, niektóre osoby przedstawiają fragmenty swoich tekstów do oceny. Powstała dyskusja na temat sposobu wyrażania swojej opinii, konkretnie, moje niezbyt dobrze przemyślane zdanie „ostatnie zdanie tekstu jest głupie” zostało uznane za niedopuszczalnie ostre. Sprowokowało mnie to, że wg mojego wyczucia autor położył cały tekst ostatnim zdaniem w rodzaju „dopychania dowcipu kolanem” – jak się czasem mówi.  Do dziś nie rozumiem dlaczego część dyskutantów uznała zdanie to za „niedopowiedzenie”, a ja odebrałam je jako równoważne bajkom z obowiązkowym epilogiem „i żyli długo i szczęśliwie”. Niestety, dyskusja zboczyła w kierunku tego, co w danej grupie można uznać za poprawne, nie w stronę meritum sprawy. DLACZEGO NIE WOLNO NAZYWAĆ RZECZY PO IMIENIU?

Czemu ludzie nie chcą uświadamiania seksualnego swych dzieci? Przed czym się bronią? I dlaczego sami tego nie robią? Czego się obawiają?

Ja dostrzegam tu ten sam problem – tego co uważa się za „niestosowne”. Nie powiem, że ktoś kradnie tylko że przywłaszcza sobie, Nie powiem, że ktoś jest zapatrzony w siebie egoistą, tylko że kreatywnie zarządza swoją osobowością. I tak dalej… Podobno dzieje się to dlatego, żeby nikogo niepotrzebnie nie urazić. Ale urazić może wszystko, mimo dokładania przez kogoś starań, bowiem poziom wrażliwości człowieka jest różny – podobnie zresztą jak poziom tolerancji niedopowiedzeń i w ogóle to, co się za niedopowiedzenie uważa.

CHYBA NIE W TYM RZECZ