Myślenie a myślactwo

Wojciech Eichelberger w swoim artykule http://stressfree.pl/myslenie-a-myslactwo-o-roznicach-wojciech-eichelberger/

napisał:

Myślenie to uporządkowany proces uruchamiany pytaniem czy wątpliwością, prowadzący do rozwiązania. Rozwiązanie kończy myślenie na dany temat. Myślactwo jest bezładną, samoistną, bezcelową gonitwą myśli. Można je porównać do spamu, który zawala nam skrzynkę mailową. Kradnie czas i energię, których i tak za mało mamy na sprawy naprawdę ważne.”

Przerażają mnie takie refleksje. Mam jeszcze w pamięci zarzuty moich rodziców (dziś oni też nazwaliby to myślactwem), że „myślisz o niebieskich migdałach”, co oznaczało bezproduktywne rozważania na tematy oderwane od codziennego życia i stałych obowiązków, jak odrabianie lekcji, przynoszenie węgla z piwnicy i wysłuchiwania bez sprzeciwów czy dyskusji tego, co mają do powiedzenia starsi na temat mojego wyglądu, wad charakteru i głupich pytań, jakie zadawałam. Wieki całe minęły od tamtego czasu, a mnie jest właśnie żal tych nieskrępowanych wypraw moich myśli w światy odległe od codzienności. Znacznie, znacznie później okazało się, że pewne spostrzeżenia, poczynione wówczas, gdy leżałam na tapczanie i gapiłam się w sufit, jak najbardziej przydają się w życiu codziennym: pomagają zreperować to i tamto w samochodzie Syrena, gdy brak części zamiennych, a samochód stanie na drodze; przydają się nawet do pisania prac z teorii ryzyka na wyższej uczelni, gdy nie zna się języka, aby przetłumaczyć teksty specjalistów, a na pewno do tłumaczenia się ze swoich działań urzędnikom i podejmowania polemik na FB.

Dziś chętnie powróciłabym do nieskrępowanego niczym myślactwa, cóż niestety, już nie potrafię bez szybkiego powrotu i korzenienia się w realiach, a oduczyli mnie ludzie tacy, jak moi rodzice i psycholog, Wojciech Eichelberger.

Trzonem ich rozumowania (nie zawsze wypowiedzianym) jest założenie, że wszystko musi przynosić pożytek i to bardzo doraźny. Z myślactwa, na bieżącą chwilę nie wynika nic pożytecznego, należy więc go zwalczać. Walczenie z gonitwą myśli może ułatwić na przykład medytacja i dlatego powszechnie jest polecana jako antidotum na wszystko, a w dodatku lek uspokajający umysł i ciało. Nie mam tu nic przeciwko medytacji, pokój z nią, ale nie uważam też gonitwy myśli za coś, co należy zwalczać (zwłaszcza, że nigdy nie udało mi się medytować. Takie to moje skrzywienie umysłowe, niestety).

Ja widzę tu pewną analogię do gospodarskiego lasu i puszczy, która się zapuszcza i rozpuszcza. Znany psycholog WE, niczym obecny minister środowiska, nomen omen pan Szyszko (szyszka spadnie i już po niej), widzi same pożytki w tym zbiorze drzew i pętających się między nimi ożywionych organizmów rozmaitych gatunków, niektórych stosownych do odstrzału i przetworzenia, które należy zagospodarować; w świecie poza nim rośnie jednak w siłę stanowisko mówiące o wartościach naturalnych drzewostanów, a nawet potrafi ich przewagi wyliczyć i uzasadnić.

Skoro więc naturalnym stanem rozpuszczenia umysłu jest gonitwa myśli, należy jej się przyjrzeć i poszukać celowości w fakcie, że wieki tak, a nie inaczej nasz mózg i jego wytwory ukształtowały, a więc także bardziej dalekosiężne korzyści musiały płynąć z owej pogardzanej „gonitwy myśli”. Nie jestem psychologiem, ale odczuwam, że wiele dobrych pomysłów w różnych sprawach pojawia się właśnie znikąd, z takiej pozornie bezcelowej gonitwy myśli. Umysł nie lubi się nudzić; jeśli nie jest zajęty czymś bieżącym, zapuszcza się w rejony odległe i często „mimochodem” w snach lub na jawie naprowadza na konkretne rozwiązania. Jest na to wiele przykładów.

W dalszej części swego wywodu autor zachwyca się umysłem, który działa jak komputer, wydajny, szybki i niezawodny. Nie przychodzi mu to do głowy, że jeśli chodzi o szybkie liczenie i tak z nim nie wygramy. Zaś o inne sprawy… Tu kolejny cytat wg odnośnika z artykułu:

Porządek w głowie i porządek w życiu. Wyobraź sobie swoje życie jako wielką szafę. Przez lata zapełniła się wszystkim, co popadło. Urazy, przekonania, sukcesy i błędy, szczęśliwe chwile i niedobre wspomnienia, wartości, emocje, dobre i złe nawyki – wszystko to wymieszane trzymasz w swojej „szafie”. Latami gromadzisz coraz więcej i więcej. Coraz trudniej w tym bałaganie dostrzec to, co ważne, wartościowe, istotne.”

Ciąg dalszy to już reklama rozmaitych warsztatów dla kobiet za jedne 89 zł za 9 tygodni

A więc wiemy już o co chodzi, To nie jest teoria dla teorii, a dla uzyskania konkretnych korzyści. Tylko tak się jakoś składa, że mężczyźni lubią pouczać kobiety, co dla nich dobre. Podświadomie dyktują im i wdrukowują pewne najświętsze prawdy, a wśród nich tę WIADOMO ŻE PROCHU NIE WYMYŚLISZ; POSTARAJ SIĘ WIĘC BYĆ GOSPODARNĄ I MIŁĄ DLA OTOCZENIA, A ZOSTANIESZ NAGRODZONA SPOKOJEM I OPTYMIZMEM I RODZINIE BĘDZIE Z TOBĄ LEPIEJ.

Nie zgadzam się z tymi poglądami w ogóle i w szczegółach. Skąd ktoś ma wiedzę, że ja, albo jakiś dzieciak z nieważnej społecznie rodziny, nudząc się nie wpadnie na coś, co po latach zaowocuje teorią natury czasu, z tego tylko powodu, że tarcza zegara skojarzyła się mu z komarem, który na niej usiadł? Jeśli teoria dzieciaka nie przebije się do światowej myśli filozoficznej, to tylko wskutek działań polityków i takich psychopożalsię psychologów ekspertów, porównujących ludzki umysł do starej szafy mojej mamy albo maszyny liczącej (co z tego, że najnowszej generacji?).

Ja będę jednak nieprawomyślna i zawołam szyderczo : Precz z człowiekiem, skoro komputery wszystko robią lepiej! Jak najszybciej wytępić myślaków i nieporadne płody ich umysłów, jak książki, obrazy, muzyka, ulotne skojarzenia, myślowe ścieżki i takie tam badziewie! Zakazać myślactwa, wychować nowe pokolenia pozbawione takich myślaczych odchyłek! Jednakowoż, na co zwracam uwagę, także psychologia nie jest nauką ścisłą, więc precz z nią i z panem WE! Zastąpmy ją powszechną znajomością Tarota i astrologii — nic na tym naukowość wywodów nie ucierpi, a przetasują się polityczne wpływy. I myślaczo skończmy już ten temat! Za dużo czasu mu poświęciliśmy.

Wasza myślaczka

W powietrzu wisi starość

Pewna kobieta na FB podzieliła się swoimi wrażeniami. Napisała tak:

         Jestem w Krynicy Morskiej. Dziś to kurort starych ludzi. Starzy ludzie, stare przyzwyczajenia; nylonowe skarpetki na plaży. Zwiędłe stare ciała osłonięte białymi biustonoszami. Męskie nogi w białych skarpetkach i plastykowych klapkach lub sandałach. Nie wiem czy przyjadę tutaj we wrześniu. W powietrzu wisi starość. Wystarczy że jest we mnie.

Zagotowałam się wewnątrz i odpisałam jej z pozycji samozwańczego autorytetu i całkowitego braku zrozumienia — czego dziś się wstydzę:

         Nie walcz, może spróbuj w tym dostrzec piękno. Polecam portal Niezła Sztuka, http://niezlasztuka.net/a w nim ostatnio publikowane malarstwo Chaima Soutine, odnajdujące piękno w deformacji (niekoniecznie starości). Na plażę w Krynicy Morskiej i gdzie indziej spróbuj spojrzeć jak człowiek wykształcony, koneser życia, a nie paniusia w poczekalni u dentysty.

Oczywiście nie dlatego, żebym współczuła tej kobiecie faktu, że za swoje pieniądze nie dość że musi siebie oglądać codziennie w lustrze (wszak napisała, że starość jest w niej), ale jeszcze w dodatku nieestetycznych plażowiczów w niemodnych rekwizytach i kostiumach. Nie, tak daleko moja tolerancja nie sięga. Jednak nie obwiniałabym jej tak stanowczo, podejrzewając bywalczynię kolejek u dentysty lub fryzjera (a może lekarza) ani nie kierowałabym jej uwagi na strony poświęcone sztuce. Ona też jest skażona podobnym widzeniem świata, choć prawdopodobnie nieświadomie. Na jednego czy dwóch artystów, dla których deformacje ani starość nie jest problemem, są setki innych, dla których piękność jest czymś uładzonym, wycyzelowanym i estetycznie ściśle związanym z określoną konwencją. Co prawda od artysty oczekujemy raczej wyzwolenia się od konwencji, ale (przynajmniej w Polsce) tylko poruszanie się w jej ramach przynosi popularność i pieniądze. Przykładem grafiki i fotografie z pierwszej lepszej strony, np.http://www.bleaq.com/

Widzę na nich w większości stylizowane ślicznotki, buzie nie skażone emocją ani myślą, nawet takie, po których twarzach spływa krew, czy wiją się w objęciach kościotrupów albo naznaczone są bliznami. Takież są i twarze ich partnerów. Zdaje się że odbywają modowe sesje, w czasie których najważniejsza jest dekoracyjność, a oryginalność sprowadza się do przesunięcia lub zmodyfikowania jakiegoś detalu. Jeżeli coś jest aktualnie modne to musi być takie samo tylko bardziej. Buty na grubych koturnach stają się coraz wyższe na przykład.

studio-gerard-09 studio-gerard-03

jinnn-07

jinnn-04

jinnn-16

magdalena-korzeniewska-06

Kobieta – twórca wychowana w takiej estetyce będzie ją powielała i udostępniała swojej widowni. Co więcej – jej myśli nie opuszczą już tej konwencji pozwalając jedynie na warianty i deformacje w określonych ściśle granicach. Podobnie wygląda i literatura. Są powieści tzw. „kobiece”, jest literatura poważna, „męska”. Nie ma nic pomiędzy. Prawdziwy świat nie jest męski ani kobiecy, zabawny ani poważny; na co dzień nie ma trupów i zbrodni, choć jest okrucieństwo. Zatem dlaczego sądzi się, że pięć trupów w powieści kryminalnej, to nic strasznego, ale prawdziwe życie z jego manipulacjami, poniżeniem, nękaniem i przymusem, rozterkami daleko wykraczającymi poza stereotypy (ale bez gangsterów i trupów), to okropieństwo nie do przyjęcia w literaturze? Czy dlatego, że wymyka się konwencjom? Owszem oglądamy z wypiekami na twarzy w telewizji reportaż o bezdomnych, których pewien rolnik więził i bił łańcuchem odpiętym od obroży gospodarskiego psa, ale los rodziny takiego rolnika, przedstawiony w powieści raczej zniesmaczy (chyba że rzeczony rolnik dręczy psa albo konia, a ratuje zwierzęta jego wrażliwa córka). Konwencja reportażu albo newsa pozwala na rozkładanie na czynniki pierwsze takiej szokującej historii, ale literacka już nie. Jakiś czas temu telewizja ze szczegółami opisywała los biednego chłopaka, którego pracodawca wywiózł dokądś, obcinał mu palce jeden po drugim, a potem żywcem zakopał w ziemi. Nie wyobrażam sobie powieści obyczajowej, a już zwłaszcza „kobiecej” z takim motywem literackim, nawet w tle.

Na fali takiego konwencjonalnego oglądu świata bohater/bohaterka powieści musi być piękny/a i młody/a; ubrany/a w strój wg najnowszych trendów mody. Niedoczekanie jej albo jemu, jeśli ma zmarszczki, nadwagę, nosi biały biustonosz nie kryjący obwisłości piersi, białe nylonowe skarpetki do plastykowych klapek. Osoba o takim wyglądzie nadaje się jedynie na uwspółcześnioną wersję pani Dulskiej, lub biedną, schorowaną kobiecinę bez środków do życia.

Ja sama poddaję się tej konwencji i czuję się nieswojo, gdy na jakiejś fotografii źle układają się moje włosy na wietrze, kiecka z jednej strony jest dłuższa niż z drugiej, tudzież pięty wystają z klapek, a za to dowodnie widać żenującą nadwagę. Gdybyż jeszcze moje czoło pokrywały zmarszczki myślącej starej duszy, tymczasem one, paskudne piętna starości, uwidaczniają podbródek i szyję zwisającą jak podgardle u zmokłej kury. Ostatnio pewien profesor ortopeda oświadczył mi, że „nawet pani piękna letnia suknia nie ukryje, że jest pani zbyt obszerna”, litościwie dodając, że jest to także jego problemem. Najwidoczniej był to jednak mniejszy problem, ponieważ on siedział w białym fartuchu o rozmiarze jego autorytetu, a ja naprzeciw niego oczekując wyroku, a nie na odwrót.

Cóż więc mam powiedzieć, gdy przyjdzie mi fantazja pójść na plażę i co gorsza, rozebrać się – nawet do kolorowego jednoczęściowego kostiumu, a nie białego biustonosza i halki! Już widzę się oczami przechodzącej, nie całkiem jeszcze starej kobiety, dla której mój widok jest odrażający, ucieleśniając wszelkie jej obawy przed starością, a moja wyobraźnia widzi już wszystkich mijających mnie jako stado nieżyczliwych oglądaczy? Na szczęście nie lubię i nigdy nie lubiłam plaż.

Czy dawni malarze też tak przestrzegali zasad aktualnej mody? Bynajmniej. Kobiety na obrazach impresjonistów, ekspresjonistów, nie mówiąc już o późniejszych eksperymentach twórczych, nigdy nie miały za zadanie ukazywanie szczegółów obowiązującej konwencji, nieraz łamały je, choć może w mniejszym stopniu, niż portrety mężczyzn. Ale od czasu, gdy w sztuce przestało się liczyć podobieństwo, zastąpione przez dekoracyjność, podobającą się większej rzeszy ludzi, wszystko poszło w złą stronę. Jak w ekonomii gorszy pieniądz wypiera lepszy, tak w sztuce moda wypiera oryginalność.

Mówi się, że panuje dziś kult młodości i że on wyeliminował obrazy tego, co nieładne i stare. Ale nie sądzę, że to jest to. Miedzy nami, a rzeczywistością wyrastają coraz większe mury, w postaci na przykład powszechnej dostępności obrazu, którego zmanipulowanie łatwo ukryć (owe słynne poprawki figury modelek w komputerowych programach graficznych) wszechobecne do tego stopnia, aż zdaje się nam, że mamy pełnię władzy nad swoim losem i swoim wyglądem. Skoro tak, to kobieta po prostu może „zapuścić się” i nie wyglądać jak modelka, a swoim widokiem psuć plażę, na którą się właśnie wybraliśmy podziwiać bezkres morza. Jest on niczym wartościowym bez konwencjonalnie pięknej modelki w tle. Bez niej nie uwierzymy w deklarowane przez kogoś piękno.

Ja cię miłuję!

Żaden amerykański film nie obejdzie się bez wzruszającej sceny dobranocki. Tatuś lub mamusia układają dziecię do snu (czasem już nastoletnie) i dorosły mówi: Ja cię kocham. Latorośl odpowiada: Ja ciebie też. Czasami aż mdło się robi od tych kochań. Nawet w znanym serialu „Homeland”, mówiącym o zdradzie, islamskich terrorystach, pościgach i szpiegowaniu, tudzież publicznej egzekucji wieszania bohatera za pomocą dźwigu, nie obyło się bez sceny między ojcem, a córką w rodzaju Ja cię kocham. Ja ciebie też.

Wobec takiego zalewu codziennej, a właściwie cowieczornej miłości, normalny człowiek, chcący poinformować drugiego człowieka albo człowieczkę o swym niezgłębionym uczuciu do niego/niej – jeśli chce być traktowany poważnie – nie ma w tym celu żadnej dostępnej amunicji. Wyznanie kocham cię było banałem już dawno temu, a dziś już stało się nieznośnym, zgrzytliwym wtrętem, podobnym głupiej, ale nadmiernie eksponowanej reklamie.

Jak sobie radzili z wyznaniami miłosnymi w powieściach? W „Potopie” Oleńka wyznała Kmicicowi najpierw: Jedruś, ran twych niegodnam całować, a potem Jam twoja; Danusia z „Krzyżaków” wołała Mój ci jest.

Ale to wszystko przestarzałe jakieś i niemodne. W szkole dzieciaki się buntują, że każą im czytać takie „Trylogie różne”, więc na nich w przyszłości wzorować się nie chcą.

Cóż ma więc powiedzieć współczesna, młoda kobieta, kreatywnie zarządzająca swoją osobowością, gdy chce dać wyraz swojej sympatii do młodego, równie kreatywnego, korporacyjnego samca alfa, zatrudnionego w Mordorze? Między nami jest chemia? Ograne już. Kocham cię więcej niż kotlety schabowe – wyczytałam gdzieś w internecie, dobre raczej jako wyraz lekceważenia, niż uczucia. Podobnie jak: wzruszyłaś mnie jak stary siennik.

Z sentymentem więc wracam do pocztówek z międzywojnia, nie bojących się banału, przesyłanych jako dowód uczuć. Oto pierwsza z nich w modnej wówczas konwencji ludowej:

Były też całe serie pocztówek, przedstawiające ilustracje do znanych dzieł literackich, a wśród nich wyidealizowaną miłość, jak tę z „Quo Vadis?”.

quo-vadis002

quo-vadis003

quo-vadis004

quo-vadis005

Przechowywano przez lata zasuszone bukieciki ,otrzymane od kogoś bliskiego sercu, jak ten wręczony mojej ciotce w lecie 1926 roku, a znakomicie do dziś zachowany, choć już wyblakły.

zielnik001

lub czterolistną koniczynę, znalezioną latem 1939 roku, gdy moja ciotka w czerwcu tegoż roku ukończyła studia polonistyczne na Uniwersytecie w Wilnie i zapewne do głowy jej nie przyszło, że ta koniczyna nie jest zapowiedzią czekającego ją szczęścia, ale drobiazgowych spowiedzi z życiorysu i rodzinnych koneksji:

slawomira024

Chociaż i tu, do korespondencji Międzywojnia,  jak Nemezis, wdziera się samo życie, dalekie od lukrowanych zamierzeń. Oto jedna z pocztówek przestawiająca sielski widoczek z okna, stanowiący reprodukcję obrazu Wojciecha Weissa, z tekstem, który nie zmieścił się na odwrocie i kontrastuje z nastrojem autora pocztówki.

Niestety, nie tylko ciocia Seweryna musiała zmagać się z brakiem nadziei otoczenia. Było, minęło. Nowoczesność stawia przed nami inne artystyczne wymagania. Już nie jesteśmy tacy banalno-sentymentalni, patrzymy na świat trzeźwo. Z babciami Śmierć gra w szachy (plagiatując dawniejsze odniesienia do znanych filmów i artefaktów na galerii protestanckich świątyń) w formule znośnej dla lemingów:

babcia

Ale ja, tkwiąca mentalnie w czasach wczesnego PRL, w jego artystycznej wizji Śmierci, Przemijania i ateistycznego Tego, co nas czeka, (nicości, którą należy przyjąć ze stosownym dla kulturalnego inteligenta dystansem, nie poddającego się przesądom ) – w formie zakładki do filozoficznych dzieł, które wypadało poznać i przyswoić (mimo, że jako młoda osoba wiedziałam o nich tyle, co nic) przywołuję oblicze MIŁOŚCI z wręczanym symbolicznie kwiatem uczucia (nie emocji, broń Boże):

Mimo, że zostanę zapewne zakwalifikowana do kategorii PARA W SŁOJU, oblicza przemijania najgorętszych uczuć, ważnych swego czasu, dziś budzących uśmiech politowania przy okazji okazjonalnych kontaktów:

para-w-sloju

 

Album w drewnie wyrzezany

benedykt-001

W 1928 roku harcerze z Sokołowa Podlaskiego przekazali mojemu dziadkowi, Benedyktowi , ówczesnemu inspektorowi oświaty, album, który jest swoistym majstersztykiem rękodzieła

benedykt-002

Po czym następowała strona zapełniona podpisami:

benedykt-003

Niesamowite, że w Sokołowie Podlaskim znalazł się ktoś kto nie tylko był w stanie podpisy te zidentyfikować, ale kto docenił także wagę tej pamiątki.

W albumie znalazło się kilka fotografii, zblakłych i wyraźnie upozowanych.

Długo zastanawiałam się, co zrobić z tym albumem, aż wreszcie postanowiłam przekazać go Sokołowskiemu hufcowi, w właściwie jego przedstawicielce, pani Bożennie Hardej. W korespondencji z nią okazało się iż wstrzeliłam się w rocznicę. Pani Bożenna pisze: „W tym roku przypada 100 rocznica Sokołowskiego Harcerstwa i cały rok świętujemy ten jubileusz, były liczne imprezy, jest wystawa fotografii „Stulecie Sokołowskiego Harcerstwa”. Planujemy również wydawnictwo „Historia Sokołowskiego Harcerstwa”. Otrzymałam zaproszenie na imprezę

skarabeusz-zaproszenie-2

Niestety, z powodu stanu zdrowia nie mogłam z niego skorzystać.

W kolejce czeka jednak następny album, tym razem Album szkół powszechnych powiatu Sokołów z lat 1930/1931 nieoceniona kopalnia wiedzy o szkołach, uczniach i codziennym życiu tamtych czasów. Tylko komu go przekazać, żeby nie zaginął w jeszcze jednym zakurzonym schowku?

Przekonałam się, że mój blog ma o wiele większy zasięg, niż kiedyś mi się zdawało, więc może tą drogą odnajdę jego przyszłego właściciela?

hp0001

hp0002

Wielki wuja ciotki męża siostrzeńca żony brata

Ostatnio wpadłam w genealogię jak śliwka w kompot. Swego czasu prowadząc poszukiwania swoich rodzinnych korzeni trafiłam na dwie przeciwstawne hipotezy dotyczące moich prapradziadków. Obaj autorzy tych hipotez już nie żyją, ale i za życia prowadzili spór, którego kanwą były opowieści dwóch braci, ich ojców. Mój dziadek był trzecim z braci, najstarszym, ale z powodu zawirowań rodzinnych nie uważał za stosowne dzielić się swoją wiedzą i przemyśleniami rodzinnymi z nieletnimi dziewczynkami. Jedna z rozbieżności dotyczyła istnienia bądź nie pewnej kobiety imieniem Maria, o której tylko to było wiadomo, że wyszła za mąż za człowieka o pewnym nazwisku.

Jednak w epoce FB nic się nie ukryje. Inna współczesna kobieta przeczytała nazwisko mojego dziadka na blogu „Z szuflad starego biurka” w Tarace, skojarzyła wszystko, co wiedziała wczesniej i właśnie tak odnalazłam swoją kuzynkę, potomkinię owej Marii. Joanna, bo tak ma na imię, jest o wiele bardziej zaawansowana w poszukiwaniach genealogicznych niż ja, więc dostarczyła mi mnóstwo materiału, wyciągów z ksiąg parafialnych, zdjęć rodzinnych i informacji i zapełniła oczywiście białą plamę po siostrze prapradziadków. Stanęło jednak przed nami poważniejsze wyzwanie – odkryć rodziców owego prapraszczura, skoro nawet w aktach zgonu pary małżeńskiej, zapewne odtworzonych w USC, pominięto dane ich rodzicieli. Tutaj pojawiły się także niepewności i sugestie związane z zmienionym brzmieniem nazwiska (które jest prawdziwsze, w dokumentach USC, czy w informacjach ze strony Geni). W ten sposób Joanna znalazła na FB pewnego pana, pochodzącego z rodziny żony owego praszczura, który podał nam te imiona oraz „zapisał” mnie do Geni. W tym celu musiał wywieść nasze pokrewieństwo. Wskutek jego zabiegów zostałam zapisana do Geni, otrzymałam swój login i hasło oraz informację w języku angielskim. Brzmiała ona tak:

„Katarzyna Urbanowicz is your great uncle’s aunt’s husband’s nephew’s wife’s brother’s wife’s great uncle’s wife’s sister’s husband’s niece’s husband’s third great niece. ” Ponieważ nie posiadam znajomości języka angielskiego w tym stopniu, żeby rozwikłać tekst, skorzystałam z pomocy tłumacza Google, który uraczył mnie taką łamigłówką:

         „Katarzyna Urbanowicz jest twój wielki wuja ciotki męża siostrzeńca żony brata żony wielkiego wuja żony siostry męża siostrzenicy męża Trzecia wielka siostrzenica” .

Nijak mi się to nie zgadza. Nie potrafiłabym na tej podstawie cokolwiek orzec o kolejnych stopniach pokrewieństwa, zwłaszcza, że, o ile wiem, w Polsce wuj pochodzi ze strony matki, ze strony ojca natomiast są stryjowie. Tą drogą więc niczego się nie dowiem. Mam jednak kuzynkę, Joannę, która jest lepsza w te klocki, a teraz ja, jako członkini Geni, muszę wywieść jej pokrewieństwo w stosunku do siebie. Czeka mnie nie lada wyzwanie!

Zadaję sobie pytanie: dlaczego w ogóle ciągnie mnie do poznawania imion i dat życia ludzi, o których niewiele wiem i najprawdopodobniej niczego się nie dowiem. Kiedy zaczynałam swoją przygodę z historią rodzinną, nie interesowały mnie tabele genealogiczne, sporządzałam je tylko po to, żeby się nie pomylić, ponieważ imiona w rodzinie powtarzały się. Ciekawiły mnie cechy członków rodziny, moich przodków, różne słabe strony i anegdoty o ich wyczynach, fakt, że dziewięcioro dzieci miało ten sam zawód, nauczyciela, a ich dzieci szły w ślady rodziców. Przecież nie było to rzemiosło, gdzie dzieci uczą się od rodziców, a jednak… Czy były to cechy psychiki, czy predyspozycje intelektualne? Dlaczego na pewnym etapie życia członkowie rodziny niezależnie od siebie popadali w określonego rodzaju problemy? Dlaczego tak często w rodzinie jedno z małżonków było dwa razy starsze od drugiego? Dlaczego większość z nich cechowała niepokorność? Wiele rodzinnych historyjek ukrywano przede mną, inne wychodziły na jaw po czyjeś śmierci, wiele tajemnic pozostało nieodkrytych, wiele wyjaśnia się teraz. Niektóre są zadziwiająco nieprzewidziane. Jak mogło się stać, że ktoś żył do późnej starości nie posiadając żadnych źródeł utrzymania, co zwłaszcza w czasach PRL było teoretycznie niemożliwe, stwarzając pozory, że pracował i że otrzymywał emeryturę lub rentę? Jak on to zrobił? Dlaczego dokumenty, które po sobie zostawił, to kilka nieznaczących papierków? Co stało się z resztą? Te sprawy mnie fascynowały, a nie jakieś tabele.

Usłyszałam ostatnio takie zdanie, że teraz wszyscy poszukują swoich korzeni, ponieważ chcą udowodnić, ze pochodzą ze szlachty. Może czasami jest to prawdą, zwłaszcza sądząc po publikowanych w prasie historiach rodzin – zazwyczaj są to osoby o korzeniach arystokratycznych albo ziemiańskich, a nie zwykli szaraczkowie. Podkreśla się ich patriotyzm, jakby tylko znane rodziny się nim odznaczały, pudruje rzeczywistość unosząc się nad tym, jak kochali ich chłopi i służba, rozczula nad banalnymi drobiazgami w rodzaju takich, że pierwsze sukienki sprowadzano dojrzewającym dziewczynkom z Paryża, a ich tatuś zamawiał portrety u znanych malarzy, wspierając w ten sposób sztukę i kontemplując rodzinne zwyczaje, które przeminęły wraz z dawnym światem. Rodzinami wypada się chwalić i ich zazdrościć, ale sądzę, że powody fascynacji historią rodzinną są inne.

W czasach wczesnego PRL wszyscy bali się przyznawać do swoich rodzinnych historii. Ludzie rozpraszali się po świecie, rodziny traciły kontakt, nikt nie wiedział co nieobecni krewni za granicą mogli robić, a co poważnie mogło obciążyć tych, którzy zostali w Polsce. Wiele osób w czasie okupacji żyło z dnia na dzień, nie zawsze zgodnie z prawem i nie zawsze potrafiono czy chciano określić swoje źródła utrzymania. Z historii rodzin spowiadano się w drobiazgowych ankietach, które w latach czterdziestych i początku pięćdziesiątych wypełniano co pół roku. Nie dysponując możliwością sporządzenia kopii, łatwo było się pomylić, a często pomyłki i „zapomnienie” o kimś mogły skutkować nawet aresztem czy poważnymi szykanami jak przymusowe kierowanie do pracy w określonych miejscach, częste wzywanie do wizyt w siedzibie służb. Obywatele byli podzieleni na kategorie ze względu na pozycję społeczną i niektóre z nich były gorsze, jak np. inteligencja. Gorsi od inteligencji byli tylko obszarnicy. Miało to wpływ na przyjmowanie ich dzieci na studia, do atrakcyjnych kół zainteresowań dla młodzieży, rozmaite przydziały dóbr w rodzaju mieszkań kwaterunkowych, puszek UNRA, i in. Osoby rzutkie usiłowały ukryć swoją przynależność do niektórych kategorii, podejmując nawet sezonowo prace fizyczne aby umożliwić dzieciom studiowanie, ale członkowie rodziny i ich zawody mogły to zdemaskować.

To wszystko powodowało, że rosła w PRL rzesza ludzi nie znających nawet swoich dziadków, a cóż dopiero pradziadków.

Jednak ludzie od zawsze czuli potrzebę identyfikowania się ze swoim rodem i rodziną. Chcemy czuć, że mamy za sobą naszych krewnych żywych i zmarłych. Doskonale widać to na polskich cmentarzach, kiedy porównać je z cmentarzami w krajach Zachodu i nie chodzi tu tylko o monumentalizm nagrobków, a raczej gromadne ich odwiedzanie zwłaszcza w święta i wydawanie niemałych nieraz sum na kwiaty i światełka. Dlatego istnienia naszych krewnych nie dało się ukryć do końca, a popularność poszukiwań genealogicznych rośnie, zwłaszcza że internet stwarza o wiele lepsze niż kiedyś po temu warunki. Ubocznym produktem takich poszukiwań często są dokumenty. Poniżej jedna strona z takich, kuriozalnych dziś ankiet personalnych, która udało się zostawić mojej ciotce. Liczy ona kilka bitych stron z bardzo szczegółowymi pytaniami (np. jak zachowywał się w czasie uwięzienia w Berezie Kartuskiej?) i do niedawna wydawało mi się to groźne i śmieszne zarazem, ale kiedy uświadomię sobie, co o mnie wie FB i że dziś z rana polubiłam taką, a nie inną stronę czyjegoś bloga, śmieszności tej ankiety nie jestem już taka pewna.

slawomira028

O astrologii słów kilka

Ujawnienie zainteresowań astrologicznych we współczesnym świecie uważane jest za dyskredytujące, chyba, że osoba ta robi na swojej wiedzy majątek, ale są to bardzo rzadkie przypadki. Co więc w astrologii jest takiego, że parska się na nią z niesmakiem, uważa za przesąd, a nawet próbuje czynnie przeciwdziałać jej uprawianiu? Z czego bierze się jej zła opinia?

Tradycje nauki astrologii, sięgające starożytności, wcale nie przemawiają na jej korzyść; uważa się tę gałąź wiedzy za rzeczy przebrzmiałe, nie mające nic wspólnego ze współczesną wiedzą matematyczną i fizyczną, która bardzo przecież od starożytności się zmieniła. Jeden z argumentów przeciwko astrologii mówi, że od starożytności pozycja znaków zodiaku na niebie zmieniła się, przesunęła o jeden cały znak, więc nic już nie jest takie jak kiedyś było (nawet gdyby rzeczywiście było). Poza tym astrologia uważana jest, niesłusznie zresztą, za jeden z systemów wróżbiarskich, podobnych do numerologii, kartomancji, dywinacji z kości zwierzęcej łopatki, trawionych w ognisku i innych tego rodzaju tradycji, pozwalających rzekomo przewidzieć przyszłość albo po dacie urodzenia odgadnąć charakter człowieka. Poza tym, trywializując, sądzi się, że jest ona wyrazem poglądu, że gwiazdy i planety rządzą życiem człowieka.

Muszę więc zacząć od tego, czym dla mnie jest astrologia. Na początku, gdy przystępowałam do jej studiowania, trochę przez przypadek, zachęcona kursem samopoznania, nie byłam niczego pewna i dalej nie jestem. Jednak w miarę poznawania jej zasad i rozszerzania wiedzy o dorobek różnych szkół astrologicznych, których jest kilka, dochodziłam do wniosku, że coś w tym jest. Mnie też nie podobał się argument, że gwiazdy i w ogóle cokolwiek lub ktokolwiek może rządzić życiem człowieka, jak najdalsza byłam od myśli deterministycznych. Uważałam i uważam do dziś astrologię za system porządkujący wiedzę o człowieku, podobnie jak psychologia czy ekonomia, z tą tylko różnicą, że wglądu w człowieka astrologia, w przeciwieństwie do tamtych nauk, dokonuje nie od zewnątrz, tylko od wewnątrz osoby, może więc być narzędziem samopoznania. Oczywiście musi to być astrologia rzetelna, badawcza, nie gazetowa, doraźna rozrywka pań nudzących się u fryzjera czy dentysty.

Dziś także inaczej patrzę na problem „rządzenia” przez gwiazdy i planety życiem człowieka. Postaram się to wyłożyć na przykładzie pewnej analogii. Wyobraźmy sobie człowieka żyjącego wg wskazówek zegarka – zresztą wielu ludzi współczesnych tak żyje, pod jego dyktando wykonując różne czynności. Mają wyznaczone pory na wstawanie, jedzenie śniadania, lunchu, kolacji i snu. Taki rytm ma ich życie, niekoniecznie przez nich samych ustalony, korygowany przez zawód, komunikację, pracodawców, obowiązki. Czy możemy powiedzieć że zegar jest ich władcą i nimi rządzi? Oczywiście, ale w przenośni. Zegar tylko odmierza przyjęte jednostki czasu dla potrzeb orientacji w bieżących sprawach. Czasem osoby mogą wnioskować nawet ze wskazań zegara, pory roku i prognoz meteorologicznych, że czeka ich piękna noc, co nie oznacza jednak, że godzina 24 na zegarze tę noc przywołuje.

Podobnie jest z astrologią. Mars nie przywołuje wojny, a Wenus miłości. Wykresy astrologiczne odmierzają pozycje konstelacji gwiazd i planet na niebie; są rodzajem zegara pokazującego ich pozycje w określonym czasie. Jeżeli przyjmiemy, że czas, jeden z wymiarów n-wymiarowej przestrzeni ma swoją jakość, że chwile różnią się od siebie w rozmaity sposób (wszak używamy takich powiedzeń jak: przyszedł czas na coś, czas mi się dłuży, czasy są niespokojne i wiele innych, mówiących właśnie o jakości czasu), to pozycje gwiazd, znaków zodiaku i planet są po prostu rodzajem cyfr na tarczy tego swoistego zegara.

Dziecko przychodzące na świat w określonym momencie, nacechowanym jedyną w swoim rodzaju charakterystyką czasu, odmierzonego właśnie pozycją planet, podobnie jak czyni to zegar za pośrednictwem cyfr na tarczy lub wyświetlaczu, napotyka na osobliwe cechy, do których jego osoba stosuje się, ignoruje je lub z nimi walczy. Ujawniają się tak jego predyspozycje osobiste, wynikające z charakteru, środowiska, w którym przyszło na świat, okoliczności urodzenia i tak dalej. Astrologia pozwala często odgadnąć te warunki wstępne, wynikające z unikalnej jakości danego momentu czasu. Mówi się, że ktoś jest urodzonym zdobywcą, wykapanym rodzicem, typową ofiarą ,niepoprawnym marzycielem, genetycznym przestępcą i tak dalej. To właśnie echa określenia predyspozycji człowieka, wynikających z układu warunków, nazywanych przeze mnie dla uproszczenia „jakością czasu” Patronów dla takiego czasu nie wybierano ani z zestawu cyfr (jak w zwykłym zegarku) ani z liter alfabetu, ale spośród mitologicznych bóstw, odznaczających się charakterystycznymi dla nich cechami. Jednak musimy pamiętać, że planeta Jowisz nie jest ucieleśnieniem boga Jowisza, a planeta Neptun innego boga o tym imieniu. To są nazwy, podobne nazwom dni tygodnia, czy miesięcy. Równie dobrze można byłoby je wymieniać enumeratywnie.

Współczesna astrologia wyszła daleko poza ramy ustalone w starożytności. Posługuje się statystyką (dostępną odkąd astrolodzy mogą dysponować dużą bazą danych zbieranych przy różnych okazjach), zaawansowaną matematyką, astronomią i fizyką, a nawet wykresami trendów w ekonomii – wahaniem kursów akcji, cen złota i paliw. Wszystko, co ma swoje zbiory, może być wykorzystane w celach badawczych i służyć odkrywania tajemnic jakości czasu. Praktykujący astrolog musi się nieustannie dokształcać, jeśli zechce prognozować jakiś rodzaj zdarzeń (podobnie jak ekonomista, który prognozuje zmiany gospodarcze). Niekoniecznie jest to jednak jego głównym celem. Tak w astrologii, jak i w innych naukach, pole badań jest wybierane przez badaczy ze względu na ich zainteresowania. Konkretne horoskopy ludzi lub wydarzeń są jakby protokółem eksperymentów badawczych. Różnią się tylko od innych eksperymentów tym, że nie badacz je ukształtował, podobnie jak geolog nie ukształtował skamielin, które bada.

Astrologia ma wiele działów, badających rozmaite rodzaje tendencji w określonym czasie. Jest więc astrologia urodzeniowa, wnioskująca o cechach i predyspozycjach człowieka, astrologia mundalna, badająca wydarzenia geopolityczne, z takimi podklasami jak: finansowa, biznesowa, giełdowa, polityczna i inne, horarna, odpowiadająca na konkretne pytanie, elekcyjna, przewidująca korzystną datę planowanego wydarzenia (np. ślubu) lub rozpoczęcia przedsięwzięcia, prognostyczna przewidująca bieg wydarzeń. Współczesność i badanie innych kultur dorzuciło jeszcze astrologię karmiczną, a powszechna troska o stan zdrowia upowszechniła medyczną, w której równie ważna jest wiedza lekarza jak i astrologa.

Ale przynudziłam trochę. Przejdę do pewnych ciekawostek astrologicznych. Jest wiele pytań, na które może dać odpowiedź astrologia, ale i wiele tych, na które nie udzieli nigdy odpowiedzi (chyba, że szarlatanom).

Przewidywanie zdarzeń, np. wypadków drogowych i innych wydarzeń, najczęściej dotykających negatywnie osoby pytające. Nie można przewidzieć konkretnego wydarzenia. Można jednak wnioskować o jakości czasu sprzyjającego rozmaitym gwałtownym zmianom, niekorzystnym trendom, uszkodzeniom ciała, nieuwadze, rozproszeniu, omyłkom itp. Na tej podstawie można kogoś ostrzec, że powinien w określonym czasie bardziej uważać. Problemem jest interpretacja. Z niekorzystnego posadowienia Neptuna w danym momencie można wnioskować błędy, omyłki, problemy z wodą, mgłą i wiele innych, jak nieporozumienia czy złudzenia albo przywidzenia. Ale też pojawienie się dobrych pomysłów artystycznych. Neptun, jako planeta jest bowiem patronem rozmywania, rozpuszczania rzeczywistości.

Kiedyś kogoś, kto miał przed sobą długą drogę samochodem w zimie przez obszar kilku krajów przestrzegałam przed niebezpieczeństwami, związanymi z możliwością poślizgu, mgły, oblodzonych mostów itp. Okazało się że te kilka tysięcy kilometrów przebiegło bezproblemowo, u celu podróży jednak tkwił błąd w dokumentacji, który spowodował, że podróż okazała się bez sensu. Astrolog łatwo może się pomylić, szczególnie gdy się czymś zasugeruje, jak ja prognozą pogody.

Żadne konfiguracje astrologiczne nie są same w sobie dobre lub złe, nie sposób więc przewidzieć, że na przykład Mars przyniesie starcie czy wojnę, równie dobrze może oznaczać przypływ energii dla zbudowania czegoś nowego.

Przewidywanie daty śmierci. Nie jest możliwe, przynajmniej mnie się to nie udało, choć osoba ta miała wcześniej kryzys zdrowia, bardzo dokładnie widoczny we wcześniejszym horoskopie. Dzień śmierci nie odznaczał się niczym charakterystycznym.

Odgadywanie płci. Też nie jest możliwe w horoskopie, jeśli jej wcześniej nie znamy. Nie jest możliwe odróżnienie osoby heteroseksualnej od geja, złodzieja od okradzionego, a przestępcy od jego ofiary. Miłość jest miłością, niezależnie od płci badanych osób, wypadek drogowy nie pokazuje, kto był sprawcą wypadku, kto kierował pojazdem, a kto pasażerem albo innym użytkownikiem drogi. Horoskopowe wskaźniki dla tych osób będą podobne. To prawie tak jak w starym dowcipie o Chińczykach na Placu Czerwonym: https://pl.wikipedia.org/wiki/Radio_Erewa%C5%84)

I ostatnia ciekawostka: okazuje się, że do astrologii można zastosować wzory i niektóre pojęcia matematyczne lub struktury geometryczne, na przykład płaszczyznę Fano. Pisze o niej Wojciech Jóźwiak, astrolog, twórca szkoły astrologii samopoznania i astrologii harmonicznej w odcinku  http://www.taraka.pl/na_jednym_wykresie łączącym astrologię z Tarotem jako jeden z przykładów geometrii znaczeń.

Jak już wspomniałam astrologia najlepiej przewiduje tendencje, a nie wydarzenia. Jest nawet taka łacińska sentencja: Astra inclinari non necessilani (gwiazdy nakłaniają ale nie przymuszają).

Na zakończenie muszę dodać, że jest to mój własny pogląd na astrologię, jako dziedzinę interdyscyplinarną zawierającą w sobie jednocześnie wiedzę ścisłą, sztukę i wiedzę praktyczną – i ten graniczny obszar interakcji między nimi najbardziej mnie pociąga.

astro001

Ta ostatnia z trzech

W świecie archetypów Wielka Bogini ma trzy wcielenia czy oblicza, jako że Boh trojcu lubit`. Są nimi Dziewica – Matka – Starucha , w świecie antyku reprezentowane przez boginie Korę, Demetr i Hekate.

O dwóch pierwszych wiele napisano i często je analizowano, często nawet otaczano kultem, nadając im twarze i sylwetki Maryji Zawsze Dziewicy czy Matki Boskiej. O Starusze najczęściej zapominano. Na zapytanie o nią wszechwiedzące Google z ich cenzurą, nazywaną .sofistycznie pozycjonowaniem, poprawiają starucha na Staruch i z upodobaniem godnym lepszej sprawy babrają się w jego żałosnych słowach i czynach. Po zmianie zapytania na „Archetyp starucha” wyświetla się nieco więcej, ale głównie zaproszeń na warsztaty odnajdywania swojej kobiecości, gdzie starucha jakoby stanowi syntezę innych. We wszelkich jednak notatkach i informacjach, o ile poprzednie wcielenia Wielkiej Matki zawierają trochę materiału, o tyle ostatnie potraktowane jest po macoszemu. To zrozumiałe, starzy ludzie przestali być źródłem mądrości, zastąpieni przez komputer i internet oraz polityków, są nieporadni i absorbują czas i troskę innych, który to czas mógłby zostać lepiej spożytkowany i w ogóle co może być ciekawego w starości!

Wiedźma, czarownica, starucha – reprezentuje archetypowe zło, ale bez wdawania się w szczegóły, bowiem ich analizą najczęściej zajmowali się albo zajmują, mężczyźni lub młode jeszcze kobiety. One chcą wiedzieć, że po trudnych etapach własnych życiorysów, nawet wbrew temu, co obserwujemy na ulicy, starość będzie zwieńczeniem życia, gdzie posiądą wszystkie uroki życia: moc, wpływ na innych, mądrość, decyzyjność w sprawach własnych, orgazmy bez poczucia zniewolenia i lęku przed ciążą, miłość do dzieci i wnuków bez konieczności zmieniania pieluch i tak dalej, jeśli już brniemy w szczegóły tej idylli. Istnieje prosty sprawdzian takiej postawy – protest przeciwko wydłużaniu stażu pracy, koniecznego dla otrzymania wyższej emerytury. Starość jest wyidealizowanym rajem, w którym pozbywamy się wszystkich obowiązków i żyjemy jak chcemy (wg priorytetów młodości i lat średnich z dnia dzisiejszego oczywiście – nie ekstrapolujemy bowiem naszych marzeń na czas starości, gdy z oczywistych względów nie wszystko będzie dostępne).

W słownikach synonimów więcej jest określeń Staruchy perojatywnych, dyskredytujących, niż pozytywnych, sympatycznych, na przykład: ,

Baba  Jagababiszonbabonbabskobabsztylbździągwa,ciućmagangrenajędzaklępakwokalarwamakolągwamałpa,megierapoczwarapotworaprukwaraszplaropuchastare pudło,straszydłoszantrapaszkaradawiedźmazarazazołzababinababinka,babkababuskobiecinarupiećseniorkastarowinastaruszkastara,tetryczka,  babciababulababuleńkababulkababuniababusia,starowinkaciotkastarsza kobietaburczymuchaględajęczydusza,malkontentkamarudamęczyduszazrzęda, itp.

Najczęstsze współczesne opisy tego archetypu zawierają rozważania w stylu: Wiedźma nazywa się tak, bo wie. Nie, nie jest tak, że naprawdę więcej wie. Ma większe doświadczenie ale wie, nawet o sobie, mniej, niż by się wydawało, bowiem jest zapóźniona i niedzisiejsza. Zintegrowała wiele, oswoiła myśli o Śmierci, ale komu to potrzebne przed czasem. Nikt jej nie lubi, bo nie lubi się starości. Coś było na rzeczy, że palono te czarownice na stosach. Tępiono je, bo były inne. Ja też jestem inna, więc też jestem czarownicą (wicca albo inną, z tradycji słowiańskiej). Mam w sobie moc, więc pójdę na stosowny kurs albo zacznę uprawiać kult. Bez kultu, rytuałów, białej szałwii i szkoleń nie ma to sensu, Moc się nie pojawi. Ale się synowa zdziwi, gdy zobaczy mnie na faceboku w rudej peruce pląsającej przy ognisku!

Na jedną z niewielu sensownych, choć także nieco uproszczonych analiz natknęłam się na blogu Wilcze Szeptyhttp://wilczeszepty.blogspot.com/2011/08/pogodzic-sie-z-hekate.html

Gdzie autorka pisze:

Archetyp Hekate, to też ta krwiożercza postać w nas, gotowa zabić swoje dzieci dla ich dobra. Hekate jest naszą podświadomością, tą mroczną. Intuicją i najbardziej pierwotnym związkiem z magią i ziemią. To ona odczuwa rozkosz i przeżywa nasze orgazmy, to ona dziko tańczy nocą przy ogniach, to ona daje nam odwagę, to ona w końcu wyrzuca z gniazda własne dzieci, kiedy przychodzi czas ich odejścia.”

Byłaby więc Hekate jakąś odmianą Saturna, uzupełnioną jednak o usprawiedliwiającą interpretację czynu. Wszak Saturn pożerał swoje dzieci z niskich pobudek, zaś Hekate jest strażniczką ideologii, taką moherową babcią z demonstracji pro life, tylko na odwrót i nieco poważniej potraktowaną. No i oczywiście ma siłę, żeby pląsać.

Pozwólcie więc, że zapoznam Was ze swoją wersją Staruchy oraz poglądem na etapy prowadzące do niej.

Niewątpliwe jest, że każdy etap, z wyjątkiem ostatniego, przy przechodzeniu do następnego wiąże się z symboliczną utratą czegoś, ale i z zyskaniem czegoś innego.

Dziewica musi stracić Matkę. Oddziela się od niej, kieruje swoje spojrzenie ku światu, jest naiwna, oczekująca, pełna nadziei, które mogą, choć nie muszą się spełnić. Ale Dziewica w trudnych czasach wraca myślami do Matki, Matka jest jej zakotwiczeniem i hamulcem.

Matka, zostając nią, musi stracić wcześniej dziewictwo, na koniec etapu zaś symbolicznie Dzieci, zyskując tym samym doświadczenie ale i czas, gdy rozważania mogą zastąpić przeżywanie. To stąd się biorą zachwyty nad kwiatkiem, drzewkiem, ptaszkiem, zwierzątkiem, najlepiej oswojonym, kotkiem i pieskiem, jako tymi, co nam nie zagrażają, a pozwalają przeżywać miłe chwile i nie myśleć o wieczności. W trudnych chwilach matka wraca do czasów Dziewicy z sentymentem patrząc na jej naiwność i oczekiwania. Ona już wie, jak wygląda prawdziwy świat, ale wbrew swojemu przekonaniu jeszcze nie osiągnęła etapu mądrej Staruchy, jak nie osiągnęła go zbyt młoda jeszcze autorka blogu Wilcze szepty, czy Clarissa Pinkola Estes, autorka książki „Biegnąca z wilkami” albo Angelika Alti, autorka „Dzika kobieta – powrót do źródeł kobiecej energii i władzy”.

         Starucha musi zostać sama ze sobąutracić może tylko życie. Jako jedyna z wcieleń Bogini, Starucha tracąc życie nie zyskuje niczego w zamian (przynajmniej na tym świecie).Jako tworzywo doświadczeń i rzekomej mądrości mając jedynie własne poprzednie etapy, nie może zostać w pełni mądra Nie jest tak, że zawiera w sobie poprzednie etapy, jak często się uważa, ona wykorzystuje tylko je jako część tworzywa, bez jednak oglądu świata wokół i kontaktu z nimi popada w jednostronność jak owe babcie moherowe. (Dla przykładu: babcia ezoteryczna jest niższym szczeblem rozwoju niż babcia mniej ezoteryczna).

Każdy etap polega na zejściu do swojego wnętrza, każdy ma swoją ciemną stroną. Ciemną stroną Staruchy jest ból. Inną zapomnienie. Jeszcze inną niezrozumienie. Najciemniejszą z najciemniejszych sekretów Staruchy jest ten, że swojej Mocy nie czerpie z zaklęć, rytuałów, szkoleń z wnikania w siebie ani w ogóle z zadaniowo traktowanych praktyk. Ona ją ma albo jej nie ma. Jeśli jej nie ma – nie koniecznie chciałaby ją posiąść, ponieważ jest bardziej odpowiedzialna niż wówczas, gdy była młodsza. Jeśli ją ma – staje się często ciężarem ponad siły.

Na temat staruchy wiemy najmniej, ale jest to akurat mój etap i uważam, że mam prawo się o nim wypowiadać. Wbrew wyobrażeniom i wbrew postaci Hekate, która często przedstawiana jest (zwłaszcza współcześnie) jako młoda, piękna kobieta, co wpisuje się w ogóle w trend pokazywania wiedźm jako młodych, pięknych, praktykujących magię czarownic, dramat starości polega na braku pełnego zapomnienia. Owszem, dramaty bledną, tracą swoją siłę i ostrze rażenia ale, przynajmniej w moim przypadku, traci się zdecydowane, jasne osądy. Już nie można powiedzieć to jest dobre, a to złe, to słuszne, a to nie; tak chcę, a tak mi się nie podoba. Przestajemy być pewne swoich opinii zbliżając się w tym do Sokratesa mówiącego: oida ouden eidos (wiem, że nic nie wiem).

Mężczyźni Starcy, jak Prorocy, potrafią jasno ogarniać całokształt ważnych spraw, kobiety Staruchy wyzwalają się z prostych konkluzji; świat zaczyna być w ich oczach bardziej skomplikowany, niż by chciały. Mocherowe babcie z ich zajadłością i zdecydowaniem ideologicznym wypełniają po prostu pustkę, która została w nich po ideologiach mężczyzn. Są ich kalką. Jednak nie wierzę, że matka wyrzeknie się córki z powodu skrobanki, tylko dlatego że wyznaje ideologię pro life. Jeżeli to zrobi, to wówczas, gdy wcześniej dzieliły ich inne konflikty. Hekate prawdziwa jest bardziej umiarkowana, niż widzą ją młodzi.

Podobnie jak inne bóstwa, Hekate może być pokazywana w trzech postaciach. Sam fakt rozczepiania staruchy na trzy osoby świadczy o niejednoznaczności tej postaci.

Hekate, córka boga zniszczenia Tytana Persesa i bogini rytuałów nekromancji Asterii, postrzegana jest jako naturalna bogini zemsty, ale nie jest staruchą. Ta od dawna wie, że zemsta nie ma sensu, nakręca tylko spiralę wzajemności, a nie przynosi ulgi. Druga twarz Hekate, także zaczerpnięta z wyobraźni młodych, oblicze usatysfakcjonowanej seksem doświadczonej kobiety, także ma się nijak do prawdziwej staruchy. Starucha większość seksualnych dylematów już przećwiczyła i prawdopodobnie uznała, że skoro seks mieści się w głowie, to śmiało można zrezygnować z pośrednictwa ciała, udając się wprost do własnego umysłu. Ona wie także, że seks, jako podtrzymanie więzi jest zawodny, a jako przyjemność, może być łatwo zastąpiony innymi satysfakcjami. I wreszcie trzecie oblicze Hekate – władczyni podziemi. Starucha nie dąży do władzy ani posiadania – jak w odniesieniu do rzeczy, tak i ludzi. Władczyni podziemi nie ma terytoriów, zamków, sług, poddanych ale ma coś nieoczekiwanego w poprzednich stadiach – wiarę w swoją intuicję. Po latach zaprzeczania jej, kierowania się zdrowym rozsądkiem, unikania rzeczy niezrozumiałych i niejasnych, w nich zaczyna znajdować upodobanie. Karmi się symbolami, aluzjami, podobieństwami, wnika głęboko w pozorne drobiazgi, poświęca im sporo czasu i wysiłku. Przestaje widzieć rzeczy oddzielnie, a zaczyna spoglądać na otoczenie i wydarzenia jak na całość jakiejś zagadki, której odkrywanie nie jest koniecznością ale jest przyjemne, nie martwiąc się o słuszność własnych dociekań. Nie dzieje się nic strasznego, jeśli są wyssane z palca.

Jeśli posiada jakąkolwiek MOC, to wbrew własnej woli. Nie szuka uczniów i uczennic, jak męska odmiana Proroków, brak jej przekonania o swojej nieomylności.

A magia? W końcu bycie jedną z twarzy bogini do czegoś zobowiązuje. Magia polega na tym, że starucha, widząc przedmiot sięga myślą w jego poprzednie dzieje i jeszcze bardziej poprzednie. Miejsca i krajobrazy, z których go wyrwano, wyniesiono, usunięto i fakt, że trafił na końcu w jej dłonie. Tego wymaga wiedźma obecna w nas i temu musimy sprostać.

Pewna młoda dziewczyna, której zaprezentowałam przywiezioną z podróży pamiątkę, wziąwszy ów kamień do ręki przestraszyła się i zawołała „boję się go, on żyje”. Tak właśnie, my, Staruchy, jesteśmy żyjącymi kamieniami, ale nie przeraża nas to tak bardzo jak młodych. Ponieważ starucha utracić może tylko życie.

Wieża, czyli nocne życie myśli

Nocą myśli żyją inaczej. Łagodne lalki ustawione na półce, nocą zmieniają swoją twarz strasząc dzieci. Przyjazna urzędniczka wydłuża swoją szyję, a jej palce, przebierające plik papieru, zmieniają się w szpony czarownicy. Łagodny przyjaciel domu, pies, staje się groźnym lwem. Atrybuty wolności z chwilą nieuwagi zmieniają się w kajdany niewoli. Bliskość zamienia się w niezrozumienie albo zniecierpliwienie – wszak tak niewiele je dzieli. Może tylko czas. Ciemność, jak mżawka rozczepia się na różnokolorowe punkciki, z tą tylko różnicą, że nie można w nią się wpatrywać bez lęku, jak w uczciwy deszcz…

Zdarza się jednak, że umysł uciekający przed nocnymi zmorami błądzi w rejony odkrywcze i niezbadane. Pojawia się wtórna nieśmiałość ale też pokusa wypuszczenia swojej sfory malutkich robotorobaczków, gromadzących się w głowie na poszukiwania wyjaśnień, aluzji, prawd dotąd nieodkrytych, związków nieoczywistych, dostępnych jedynie wyobraźni. Pojawiają się historyjki niejasne i zagmatwane, jak ta o lalce niedostatecznie kochanej. Historyjki, których nie sposób prosto wyjaśnić, a łatwo zapędzić się w pseudoteorię o magicznym przedłużeniu osoby za pośrednictwem jej lalki.

Wydaje się to dla mnie oczywiste, ale nie jest dla wszystkich zrozumiałe, dlatego postanowiłam opowiedzieć tę historię z nadzieją, że może dla kogoś stanie się całkiem nie zagadkowa.

Otóż była mała dziewczynka, która w czasach, gdy kupione lalki były niezbyt częstą zabawką, otrzymała w prezencie czarną szmacianą lalkę, Murzynkę w spódniczce z traw, z błyszczącym kółkiem na szyi. Drugiej dziewczynce w rodzinie przypadła wprawdzie także szmacianka wypełniona trocinami, ale sporządzona z cielistej tkaniny, z jasnymi warkoczykami, ubrana w zwyczajną sukienkę z kołnierzykiem be-be.

Dziewczynki były zbyt małe, żeby wiązać kolor z rasą, jednak wydawało im się oczywiste, że jasna lalka jest lepsza od lalki ciemnej i nic dziwnego, że obie lalki nie były jednakowo kochane. Jeśli dla kogoś współcześniejszego nie jest to zrozumiałe, niech postawi się w roli posiadacza wypasionej beemwicy i nędznej skody, modelu sprzed lat, na przykład.

Obie dziewczynki zajmowały się przykładnie swoimi lalkami; karmiły je, piastowały, kładły spać, okrywały, gdy było zimno, przebierały, jeśli miały w co. Blond różowa panienka miała jakieś sukienki szyte z resztek. Murzynka nie miała ubranek, więc można było ją tylko owijać w skrawek starego ręcznika, zwłaszcza, że jesienią i zimą nie sposób było odtworzyć spódniczki z traw. Mściło się tu przywiązanie matki dziewczynek do prozy życia i nie poddawanie się fanstasmagoriom, cechującym jedną z jej córek. Wszak miały żyć w Polsce powojennej z jej realiami obecnymi w tle. Jak Murzynka, to tylko w spódniczce z traw.

Jednak zaniedbań wychowawczych wobec niekochanego dziecka-lalki trudno uniknąć i pewnego dnia Murzynka została zapomniana na całą noc na deszczu. Zmarzniętą i ociekającą wodą przyniosła do domu matka dziewczynek z wyrzutami, że córka nie pamiętała o zabawce. Dziewczynka przewiesiła mokrą szmaciankę na oparciu dziecinnego krzesełka i przysunęła do pieca, aby ją wysuszyć. Pech chciał, że tego dnia w piecu rozpalono tak silnie, iż żeliwne drzwiczki rozgrzały się do czerwoności, a niskie krzesełko dziewczynka przystawiła do nich zbyt blisko i zanim się spostrzegła, lalka się na wpół spaliła. W tamtych czasach z przyczyn wychowawczych i zapewne także innych, uszkodzonych przez dzieci zabawek nie wyrzucano.

Odtąd dziewczynka odczuwała wyrzuty sumienia, że pozwoliła lalce zgorzeć.. Doszła do wniosku, że stało się tak dlatego, bo dawała jej za mało miłości i usiłowała nadrobić swoje zaniedbanie troskliwością. Owijała spalone plecy lalki bandażami i smarowała masłem. Ale troskliwość nie jest równa miłości i lalka nie odzyskała swojego dawnego wyglądu. Im więcej dziewczynka troszczyła się o nią, tym mniej ją kochała, a im mniej ją kochała, tym bardziej uciążliwym obowiązkiem stawała się opieka nad nią.

Czy jest w tym coś niezrozumiałego? Chyba wszyscy wiemy, że miłości nie da się na sobie wymusić mimo najszczerszych chęci, a troskliwością nie da się jej zastąpić. W mojej opowieści lalka nie była obdarzona zdolnością odczuwania i myślenia, ale dziewczynka nie miała o tym pojęcia i sądziła, że lalkę oprócz fizycznych uszkodzeń, boli także brak miłości jej mamusi, co doskwierało jej najbardziej. Doznała bólu współodczuwania ze swoją lalką, jakkolwiek byśmy to nazwali i jak śmiesznie i głupio by nie brzmiało określenie, że lalka jest „magicznym przedłużeniem czy odwzorowaniem dziecka”.

Może przykład z samochodami, zamiast uprościć, tylko zagmatwał sprawę, ponieważ samochodów nie darzy się taką miłością albo nienawiścią, jaką dzieci darzą lalki. Często nawet biją je i rzucają nimi o ścianę, wierząc, że to je boli. Ale nie wydaje się chyba już dziwnym w kontekście tej opowieści rozważanie, dlaczego w nocy lalki ożywają i straszą milusińskich w ich pokoikach, w których pedagogicznie prawomyślnie, bez względu na wszystko, gasi się światło.

Czy tarotowa Wieża może być sygnałem upadku dziecinnych złudzeń, że wszyscy ludzie się zrozumieją, jeśli tylko dostatecznie jasno im wyłożyć swoje racje? Niezrozumienie bardziej boli niż wszystko inne, zwłaszcza, gdy sprawa wydaje się komuś oczywista. Dlatego mam nadzieję, że ktoś opowieść tę zrozumie i przetłumaczy na język rozsądnych ludzi.

Ponieważ z każdej opowieści, zgodnie z naszą kulturą musi płynąć budujący morał, przedkładam propozycją takiegoż. Muszę jednak chwilowo cofnąć się o parę lat wstecz. Była taka bardzo mądra dziewczyna — Aleksandra (Ola) Kossakowska, która otworzyła mi oczy na znaczenie archetypowych baśni i opowieści, analizując film, który wywarł na mnie ogromne wrażenie, a którego powodu nie byłam w stanie odgadnąć. Ten film to hiszpański „Labirynt fauna” horror reżysera Guillermo di Toro. Ola Kossakowska już nie żyje, przeszła długą drogę od tamtego cyklu artykułów, który kazał mi się wówczas udać się w świat dziecka, ale pamięć jej tekstów została, mimo, że ona sama nie dała sobie ze sobą rady.

Co by napisała na temat tej historii Ola Kossakowska? Sądzę, że określiła by ją jako dojrzewanie dziecka do dorosłych problemów, mierzenia się z nimi bez gwarancji, że te zmagania zakończą się pozytywnie. Niekoniecznie więc dziewczynka z historii niekochanej lalki wysnułaby budujący morał w stylu, że np. miłość zwycięża wszystko. Nie, miłość niczego nie zwycięża, choć bywa, że jest dodatkowym, nadzwyczajnym ciężarem dorzuconym przez los do innych, zwykłych ciężarów. Jest po prostu chorobą, z którą albo trzeba żyć, albo ją leczyć, nie należy jednak zwalczać jej poprzez wymuszanie walki czy rezygnacji (nieważne czego) albo stosowanie modnych strategii zaczerpniętych rodem z ekonomii: minimaksu, maksyminu czy im podobnych. Co więc zrozumiała z tej historii owa konkretna dziewczynka?

Doszła do wniosku, że poczucie bezpieczeństwa polega na wolności od emocji, bowiem emocje nawet nie wcielane w życie, są zagrożeniem. Na pierwszy ogień w jej kastrowaniu emocji poszła nienawiść. Potem powinny iść inne… Ale niestety, nieistnienie emocji (choćby nawet udało się je wykasować), jest także zagrożeniem. W dodatku nie zawsze mamy nad nimi kontrolę. Prawdziwy labirynt, nieprawdaż?