Początek czasów, kiedy zaczęłam się zastanawiać nad dobrem i złem i ich wzajemnym stosunkiem, pomijając oczywiście okres początków nauki religii, nastąpił wówczas, gdy zainteresowałam się SF i sama zaczęłam pisać opowiadania, a więc ponad 40 lat temu. Środowiska twórców w których przebywałam i grupa, do której należałam, namiętnie dzieliły świat na dwie frakcje, nie dobrą i złą, a podobnie, chociaż nie jednakowo nazwane: na frakcję dobra i frakcję zła. Tylko z pozoru nie widać w tym różnicy, ale jest przynajmniej w SF znacząca. We frakcji dobrej może występować pewna liczba czynników złych, a we frakcji złej znaleźć się jedna czy druga jednostka dobra. Tymczasem SF wymaga, aby frakcja była jednorodna, inaczej trzeba by się zastanawiać jak wewnątrz frakcji odróżnić epizody od całości, a to może przeszkadzać w kształtowaniu fabuły przez pisarza. Zresztą polscy pisarze SF mają w przeważającej mierze poglądy prawicowe, a właśnie prawica celuje w dzieleniu świata na cząstki jednorodne, a zwłaszcza na pozytywne i negatywne w całej rozciągłości, pisane jako dobro lub zło.
Od samego początku mnie to raziło i przeszkadzało, także w pisaniu, aż sprawiło, że porzuciłam tę konwencję na zawsze. Ukryty w głębi mojej osoby chochlik nawoływał bezustannie do komplikowania różnych sytuacji, poglądów i prawd, czasem wręcz zaprzeczenia im. Lubiłam bohaterki stare, złe i brzydkie, a nie ładne, długowłose, roznegliżowane blondynki z aparatami strzelającymi w dłoniach i jak łatwo się domyślić, wydawcy przerabiali je na łatwiejsze do strawienia przez młodzież postaci. Zawsze jednak uważałam, że dobro i zło sytuuje się na jednej osi, powiedzmy od minus jeden do plus jeden. Zero dla mnie jest punktem przełomu, miejscem nijakim, które może być złe lub dobre, w zależności od punktu widzenia, co dopiero w przyszłości się okaże.
Obecna narracja polityczna zbliżyła się niesłychanie do poglądów młodziutkich wówczas pisarzy SF, dla których dobro było piękne, upostaciowane przez piękną (i seksowną), roznegliżowaną dziewczynę, zło zaś brzydkie, pokraczne i wykrzywione, a w dodatku głupie, Wystarczyło bohaterowi spojrzeć na postać widoczną na nowej planecie i od razu wiedział, że bez dalszych dywagacji ma ją zastrzelić.
Niektóre, dziś kultowe postaci bohaterów stworzonych przez moich kolegów twórców takie miały wówczas początki, choć na szczęście i oni i literatura SF dojrzała. Pomiędzy dobrem i złem zaś zamiast nieciągłości stał gruby mur, nieprzekraczalny. Pod tym względem było nawet gorzej niż przy nauczaniu religii i katechizmu w szkole podstawowej, które pozwalało domniemywać, że istnieją osoby mogą się poprawić i nawrócić, ze złych stać się dobrymi. Takie coś we współczesnej narracji nie jest dopuszczalne, a jeśli się trafi, nie wiadomo co z nim zrobić.
Przykładem jest Banaś, prezes NIK, dla dawnych kolegów samo zło, dla opozycji nie wiadomo kto, dopóki Tusk nie oświadczył, że można traktować go jako świadka koronnego, a ten jest samo dobro, bo pozwala zwalczyć zło.
Przyrzekałam sobie, że nie będę bawić się w politykę, ale cóż, dziś nie dałam rady. A to za sprawą ukraińskiej pisarki Oksany Zabużko, bowiem zwrócił moją uwagę wywiad przeprowadzony z nią, w „Wysokich Obcasach” z 11 lutego br. Mówi ona:
“Znajomi którzy przyjeżdżali z Moskwy przed 2014 rokiem opowiadali, że to miasto, po którym nie sposób się poruszać. Bo jeżeli zapytasz na ulicy o drogę, to w odpowiedzi słyszysz: „A co, oczu pani nie ma?!”. Nienawiść wisi w powietrzu i można na niej siekierę zawiesić. Jeśli pani włączy rosyjską telewizję, to tam wszyscy krzyczą, tak jakby coś przerażającego się stało. Za tą szkołą zła stoi sowiecki wywiad, który w imieniu rosyjskiego państwa toczy od lat wojnę z cywilizowanym światem.”
Przeprowadzająca wywiad stwierdza dalej:
„Pisze pani, że celem tej bezkrwawej „informacyjno psychologicznej” części rosyjskiej machiny wojennej jest narzucenie przeciwnikowi takiego obrazu świata, żeby w sytuacji zagrożenia był niezdolny do podjęcia właściwej decyzji w interesie własnego bezpieczeństwa.” I dalej:
“Podbój bez pełnowymiarowej inwazji opiera się na czterech filarach: demoralizacji, destabilizacji, kryzysie i normalizacji.
W przypadku Ukrainy etap pierwszy może być nazywany „powtórną rusyfikacją”, a jego początki kryją się w latach 90. Wyjaśnię to z perspektywy własnej działki. Kiedy Ukraińcy budowali od podstaw własny rynek książki i zakładali pierwsze prywatne wydawnictwa, w Moskwie pojawiły się „agencje literackie”, które wykupiły na Zachodzie prawa do przekładów popularnych autorów „na całe terytorium byłego ZSRR” i w ten sposób na długo zablokowały publikację ukraińskich przekładów. Do 1997 roku Krym i Donbas zostały objęte monopolem rosyjskich dystrybutorów książek, więc ukraińskim wydawcom pozostawało wpraszanie się do ich księgarni gdzieś „na najniższą półkę”. Podobnie rzecz się miała z ukraińską muzyką, filmem, show-biznesem – ze wszystkimi sferami, w których potrzebny jest masowy odbiorca.”
Od zawsze uwielbiałam teorie spiskowe, co nie znaczy jednak, że poddawałam się im wierząc w nie, jedynie ulegałam urokowi narastania wokół nich prostoty, oswajania kolejnych komplikacji w miarę, jak demaskowano przekłamania. Nie do naśladowania w tym zakresie jest powieść Umberto Ecco “Wyspa dnia wczorajszego”, pozwalająca wniknąć w procesy formułowania teorii przyrodniczych i technicznych w Średniowieczu; pokazująca gdzie zbaczano ze ścieżki logiki na rzecz nieuprawnionych domysłów i pożądanych wniosków i jak naginano fakty, aby sprostać teoriom, co kończyło się zazwyczaj klęską.
Znam kilka książek Oksany Zabużko i muszę powiedzieć, że dysponuje ona właściwą kobietom wnikliwością spojrzenia na rzeczy poważne za pośrednictwem drobiazgów, na które poważne autorytety nie zwróciłyby uwagi, a co więcej, nie potrafiłyby zrozumieć ich znaczenia dla rzeczy na pozór o wiele istotniejszych.
Idąc jej śladem zainteresowałam się sprawą wydawnictw w Polsce, a także dystrybutorów książek, a właściwie redukcji tych ostatnich do jednego, znaczącego, bez którego żadna książka parę lat temu nie ujrzałaby światła dziennego i powiem, że miałam podobne spostrzeżenia, które tłumiłam w sobie, nie wierząc z zasady w teorie spiskowe. Uczciwie muszę dodać, że nie wiem jak jest dzisiaj, ale fakt, że księgarnie internetowe, które zastąpiły stacjonarne, prowadzą politykę wydawniczą skierowaną jedynie na zyski, co oddziałuje na wydawnictwa, powodując zalew literatury śmieciowej i może odbywać się już własnym pędem po zniszczeniu większości źródeł dobrej literatury dając dużo do myślenia. Prawdopodobnie jednak do tego celu nie była nam potrzebna Moskwa, wystarczyła zmowa nieudaczników. Chociaż, kto wie?
Wspominałam kilkakrotnie, że po wyjściu z domu, po czterech latach oglądania świata z balkonu, paradoksalnie, gdy już na ten balkon wyjść nie mogłam, kiedy dysponując wózkiem elektrycznym zwiedzam na nowo moją najbliższą okolicę. Powyższe słowa dotyczące Moskwy śmiało można zastosować do mojego niewielkiego osiedla, mającego zresztą znakomitą opinię jako miejsce przyjazne, pełne zieleni i wolnych jeszcze przestrzeni nie zaplombowanych totalnie. Niemniej atmosfera wśród ludzi podobna jest tej, która panuje w programach telewizyjnych, gdzie politycy dyskutują nad najnowszymi aferami. Już kilka razy zmuszona byłam odwiedzić moją przychodnie zdrowia, a raczej choroby i codziennie napotykam na przejawy nieżyczliwości i niechęci, czasem zupełnie bezpodstawnej. W ostatni piątek np. pewna kobieta, przechodząca obok mojego wózka z nienawiścią syczała przez zęby: rozkraczy się taka… zajmując tylko miejsce zamiast udać się prosto do grobu. Roześmiałam się, ponieważ akurat moja nowa przychodnia niedawno oddana do użytku w nowym budynku dysponuje dużymi przestrzeniami, niedostępnymi w poprzedniej. Naprawdę tam żaden wózek nawet bliźniaczy nikomu nie zastawi drogi i w przeciwieństwie do sklepów nie żałowano tam przestrzeni.
Wracam więc do refleksji Oksany Zabużko. Resztki mojej duszy z wyrytym w nią motywami SF dobudowują jakąś historię spiskową w rodzaju, że to może Moskwie o to chodziło, żeby w Polsce ludzie skakali sobie do gardeł o byle g, na szczęście jednak rozsądek podpowiada mi, że jest to zwykła natura ludzka, której dano przestrzeń swobodną do rozwoju bez ograniczeń, czyli upragnioną każdemu wolność, a której żadne stworzenie nie umie wykorzystać wyłącznie w dobrym celu. Bowiem jako że nie ma dobra i zła, nie ma też rzeczy ani spraw jednoznacznie dobrych albo jednoznacznych złych; wszystko może przerodzić się z jednego w drugie, a właściwie problem polega jedynie na zachowaniu proporcji: odpowiednia ilość dobra + niewielkie zaburzenie złym, żeby nie było nudno i jednostajnie, równa się akceptowanemu poziomowi wydarzeń i postaw. Nuda przyciąga zło, ale jednocześnie niewielka, dopuszczalna ilość zła może tę nudę zmniejszyć. Tak mi się przynajmniej wydaje na zwykły babski rozum kuchennej filozofii. Swego czasu w literaturze modne były sielanki, a ogół utworów literackich zawierał opowieści o pięknej miłości i wspaniałej moralności ludzi postawionych w obliczu konieczności wyboru. Po jakimś czasie czasie ludziom się to już znudziło i np. teraz w Netflixie konia z rzędem temu, kto znajdzie film lub serial bazujący na zwykłym życiu, gdzie nie ma żadnego wątku kryminalnego. Po prostu świat dobra znudził się ludziom doszczętnie, potrzebują świata zła, żeby poczuć poczuć dreszczyk emocji.
Niestety, świat przestaje być względnie bezpieczny, wszystkie konie jeźdźców apokalipsy ruszają na raz z kopyta i tylko drobiny oddechu czasu dzielą nas od katastrofy. Ustawka gry zła z dobrym przestaje mieć sens, chociaż władcy pieniądza nadal na niej zarabiają. Mam nadzieję, że ja tego nie doczekam.
Dawno temu czytałam nowelę Raya Bradbury’ego, w której po Armagedonie następowała scena wówczas mogąca zostać uznana za optymistyczną, gdy nieopodal opuszczonego przez ludzi domu ostatnia małpa rodziła pierwszego człowieka. Dziś trudno zobaczyć jakikolwiek przejaw optymizmu w obliczu tego, co nadciąga. Może, gdyby można było powtórzyć historię jeszcze raz, ludzie nauczyliby się wyważania stopnia wolności i zniewolenia, znaleźliby mechanizmy zabezpieczające to, co koniecznie musi zostać zabezpieczone i pozostawiające to, co może być wolne i swobodne. Stworzenie boskie pod tym względem zawiodło na całej linii.
Recepta może i słuszna, ale jak ją zrealizować? Wszak trzeba odrzucić wszelki przymus, musi go zastąpić dobrowolność, inaczej przymus będzie eskalował aż do momentu, gdy trudno będzie go opanować. Samoświadomość ludzi jako całości populacji jednak jest niska, dodatkowo nikomu z rządzących niepotrzebna, A procesy wychowawcze trwają o wiele dłużej, niż mamy cierpliwości. Znamy z historii epoki, gdy wierzono w możliwości człowieka rozwijane przez wykształcenie ale tak jakoś wyszło, że epoki te skończyły się w niesławnie. Jestem więc pesymistką i pozostaje mi tylko wierzyć, że jakiemuś zadziwiającemu przypadkowi możemy zawdzięczać rozwiązanie. Wcześniej jednak świat musi obrócić się do góry nogami i grzmotnąć na pysk.
Nie dam dla tych rozważań lajka, bo wzywają do przewrócenia do góry nogami świata, który wg. Leibniza jest najlepszym z możliwych. Jego doskonałość postrzegam od urodzenia. Przyjmuję cierpienie i wszystkie inne formy zła, które są w nim obecne, jako niezbędne do rozpoznania owej doskonałości. Ze wstydem przyznaje, że omijam w bibliotece pozycje SF. Za komuny zwłaszcza tej najwcześniejszej, jako pacholę byłem karmiony, przepięknie zresztą wydawanymi ruskimi klechdami, w których opiewana była nieustanna walka dobrego ze złem. Pewnie miało to odwodzić dociekliwszą dziatwę od lektury Starego Testamentu, w którym dobro nieustannie walczyło ze złem, ale nie miało postaci seksownej blondynki. Podsumowując — nie razi mnie kontrowersja w życiu publicznym. Jest potrzebna, a dobro rzadko ma mordę chama.