Blisko czterdzieści lat temu pokochałam pewien niewielki skrawek ziemi, 820 m kw, miłością beznadziejnie niereformowalną, jak wszystkie miłości zresztą. Kilka dni będąc tam może ostatni już raz (nie, nie wybieram się na tamten świat, ale podróż jest już bardzo uciążliwa), wracałam myślą do pierwszych dni i tego, co mnie w tym miejscu urzekło. Mój skrawek był 1/6 zapuszczonego pola; wzdłuż pozostałych 6/6 i dalej, aż do rzeki i nadrzecznych bagienek ciągnęła się parcela sąsiadów, długa, wąska i porośnięta lasem, jako że oni kupili całe pole w 1945 roku, a od tamtego czasu pole samo zalesiło się, z wyjątkiem skrawka, na którym postawili dom i skopali kawałek pod grządkę kwiatową i zostawili wjazd z bramą. Na skraju naszego i ich pola zaczynał się gęsty, wysoki, stary las.
Siedząc wieczorem wśród traw, a potem przed domem, wsłuchiwałam się w wiatr. Odkryłam wówczas, jak bardzo różni się wiatr w przestrzeni naturalnej od wiatru w przestrzeni zabudowanej i jak jest odmienny dla siedzącego człowieka i dla człowieka poruszającego się, zwłaszcza w mieście. Wiatr na działce miał swój kształt i logikę akcji.
Najpierw dobiegał mnie szum ze skraju dużego lasu, wyraźnie zlokalizowany w koronach drzew. Szum ten przemieszczał się górą, mijał mnie i cichł gdzieś w kierunku rzeki. Dopiero wtedy zaczynały szumieć trawy i zarośla, na ostatku dobiegając najniższych, u moich stóp. Gdybym zamknęła oczy, miałabym dźwiękowe odwzorowanie przestrzeni w swoich uszach. W mieście nigdy tak wiatr nie zaszumi – za mało jest drzew, a gdyby nawet było ich wystarczająco wiele, w międzyczasie z pewnością pojawią się inne dźwięki, rozpraszające uwagę.
Podobne dźwiękowe odwzorowanie przestrzeni, chociaż w inny sposób, dostrzegałam nocą. W tamtych czasach wzdłuż drogi prowadzącej ze stacji do wsi znajdowało się kilka gospodarstw z psami na łańcuchach, których psim obowiązkiem było szczekanie. Dziś już nie ma tych gospodarstw, nie ma też i psów na łańcuchach, a miejskie psy działkowiczów odzwyczajono od szczekania (podobnie jak niemowlęta od płakania), zaspokajając w mig wszystkie ich potrzeby, Wówczas jednak, gdy nocą szedł ktoś od ostatniego pociągu, obszczekiwał go najdalszy na trasie pies, potem kolejno, przejmowały te zadanie inne psy w miarę, jak spóźniony przechodzień przemieszczał się. Potem, już późną nocą lub nad ranem szczekanie psów odwzorowywało ruchy lisów lub innych leśnych zwierząt. Jedynym dźwiękiem świata, poza przyrodą, był gwizd odległego pociągu, zbliżającego się do przejazdu, a i on inaczej brzmiał w pogodne dni, a zupełnie omiennie, wyraźniej i bardziej frapująco w porannych mgłach.
Człowiek ustawiony w takim miejscu, w jakim ja byłam, jest okrążany przez dźwięki pozwalajace zidentyfikować prawdziwy oddech przyrody.
W tamtych czasach przeczytałam powieść SF (niestety, nie pamiętam autora i tytułu), z gatunku ostatnio modnego, nazywanego „post apo”, gdzie po zagładzie grupa ludzi mieszka w otoczonej murem wiosce, nie wychodząc stamtąd, ponieważ za murem czają się potwory. Dobiegają stamtąd straszliwe odgłosy ich oddechów, od których ludzie popadają w panikę i szaleństwo, ratując się zatykaniem uszu. Nie pamiętam już fabuły, ale ktoś został zmuszony do ucieczki poza mur i odkrył, że ów straszliwy oddech potwora, wokół którego kręci się akcja powieści to… szum wiatru w koronach drzew, przemieszczający się wraz z podmuchami, niczym wielkie groźne cielsko.
W tamtych czasach moi sąsiedzi działkowi mieli paskudny zwyczaj: zajeżdżali samochodem z rodziną przed swój domek, rozkręcali samochodowe radio na pełny regulator, otwierali wszystkie drzwi pojazdu, po czym udawali się do domu. Byli bardzo zdziwieni, kiedy prosiłam ich o zamkniecie radia, wszak chcieli zrobić nam dobrze zostawiając muzykę i gadanie, aby w ciszy nie było nam straszno. W ogóle za PRL na działkach trudno było wytrzymać w weekendy i wakacje – tyle było hałasu, nocnych wrzasków i awantur po wódce, przy grillu, jako że, jak wówczas sądziłam, awanturowanie się po pijaku jest naszym sportem narodowym. Oddech przyrody był stresujący, a cisza dzwoniąca w uszach nieznośna. Nawet śpiew ptaków wraz ze świtem budzący weekendowiczów, nie dający się wyłączyć, uważano za słabą stronę wyjazdów, przeszkadajacych w wypoczynku. Dlatego na działce najlepiej lubiłam późną jesień, gdy nikogo wokół nie było.
Zmienił sie ustrój, Wielki Przyjaciel odszedł w niebyt, a my nadal nie wyobrażamy sobie świętowania bez wrzasków. Na szczęście jednak wyjeżdżanie na działkę stało sie niemodne i pozostali tu tylko staruszkowie, którym jak wiadomo, siły do krzyków nie mają. Chociaż objazdowy sklep, w soboty pętający się po działkowisku, zainstalował nietypowy, ponoć „zagraniczny” klakson i rzekomo dla umilenia działkowiczom czasu, nie uruchamiał go, dawnym zwyczajem tylko w czasie postoju, ale na ful, całe sobotnie przedpołudnie. Miejscowa blogerka nie mogła się nadziwić, że ktoś ma to temu sklepowemu za złe. Wszak dźwięk klaksonu był taki oryginalny, prawie jak muzyka!
Po latach, wraz z odejściem jednego, zyskaliśmy nowego Wielkiego Brata, dbającego o to, by cisza nie dzwoniła nam w uszach, a oddech potwora skutecznie mozna było zagłuszyć. Odkryłam to podczas wielkanocnego wyjazdu. Z ulgą opusciłam moje osiedle pełne zgiełku trzepanych dywanów (są jeszcze tacy maniacy!), pali zabijanych młotem, zainstalowanym na dźwigu na pobliskim parkingu, tęskniąc do śpiewu ptaków przed świtem i szumu lasu po południu, a nawet szmeru wody, spływającej z blaszanych rynien wokół budynku.
Zaczęło się niewinnie. Prenumeruję znaną gazetę, wydanie internetowe. Wyjeżdżając na święta, nie chciałam zabierać laptopa i wzięłam sobie mały, podręczny tablecik wielkości koperty od listu, używany jako czytnik e-boków i zainstalowałam aplikację pozwalającą pobrać mi ową gazetę w PDF i poczytać sobie w wolnej chwili. Wolna chwila mi się nie trafiła, ale za to aplikacja uznała, że najwiecej w życiu brakuje mi aktualności. Tak więc nawet po powrocie przerywa mi np ogladanie telewizji, sen albo inne zajęcia przeraźliwym sygnałem, zwiastującym, że coś właśnie ważnego nastąpiło i natychmiast siły ukryte w tejże aplikacji muszą mnie o tym powiadomić. Nie, to nie zamach, wojna albo pożoga, tylko…
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w jakiś sposób zero informacji, nawet głupiej, jest uważana za zło, które należy natychmiast zapełnić czymkolwiek. Tak, jak niektórzy ludzie nie znoszą ciszy i muszą włączać radio, żeby im gadało i grało, nawet na okolicę (jak niektórzy moi znajomi na działkach, a w byłym Związku Radzieckim wystawiane w otwarte okna ku zadowolenia sąsiadów), tak dostarczyciele internetowej prasy uważają, że do szczęścia niezbędna jest nam pewna liczba dzwonków, oznajmiających coś, jakby było mało budzików w zegarkach, telefonach i radiu, stacji meteorologicznych piszczących, gdy z animowanych chmurek leje się deszcz (jakbyśmy nie widzieli tego za oknem), zegarków odmierzających godziny i kwadranse, piekarników kończących pieczenie, a zmywarek zmywanie, laptopów i telefonów sygnalizujących konieczność podłączenia do źródeł. Wszystko to razem powoduje, że żyjemy w kakofonii dźwięków, niepotrzebnych i w większości niechcianych, podczas gdy prawdziwe dramaty rozgrywają sie w ciszy. Kiedyś, gdy zalało mi mieszkanie, poznałam to po tym, że wstając z łóżka brodziłam w wodzie po kostki.
Wydawać by się mogło, że bycie tu, teraz i wszędzie, na raz i hałaśliwie, jest warunkiem szczęśliwości człowieka, a najgorszą rzeczą, jaka może go spotkać, jest głuchota lub brak znaku życia od otaczającego nas świata, przy czym nie chodzi tu o życie prawdziwe (jak szum lasu czy głosy ptaków), a o sygnalizację, prostą, prymitywną i natrętną.
Człowiek wieki całe żył w małym kręgu rodziny i znajomych i bywało, że o zmianie władcy na tronie państwa dowiadywał się po roku lub jeszcze później. A przecież osoba władcy miała na jego życie nieraz większy wpływ niż wypowiedź jakiegoś polityka dla prasy, najczęściej nie przekładająca się na istotne wydarzenia, a w każdym razie istotne dla nas.
Ponieważ uwielbiam teorie spiskowe, mam jedną na podorędziu. ONI (tu wstawić właściwe) chcą, abyśmy bedąc ustawicznie pobudzani i rozpraszani, stracili możliwość nawet chwilowego karmienia się własnymi myślami, ponieważ są one (dla NICH) przeszkodą. Jest jeszcze inna poszlaka – wmawia się ludziom, że bezcelowa gonitwa myśli jest dla człowieka chorobliwie szkodliwa i należy z nią walczyć. Stanem idealnym jest nie myślenie o niczym i chłoniecie przekazu (od NICH). Rzeczone dzwonki pomogą nam pozbyć się niepotrzebnego myślenia, przerywając niesłuszne procesy już rozpoczęte w naszych mózgach. Stąd żadna apka nie może obyć się bez dzwonków, przywieszonych do niej, jak dzwonki na szyi krowy.