Wszyscy kochamy koty

Wszyscy kochamy koty (chyba, że tylko czasami i chyba że nie wiedzieć czemu, traktujemy je jak odmianę ludzi, z ludzkimi problemami i przemyśleniami).

Dawno, dawno temu na mojej działce zadomowiły się bezpańskie koty i chcąc nie chcąc na jakiś czas stały się moim towarzystwem. Nie dawały się pogłaskać, bo to były koty zdziczałe, dawały się karmić i miały swoje, podobne ludzkim problemy. Na przykład potrafiły porywać swoje dzieci  albo zaprzyjaźnić się z psem wbrew opinii innych kotów. Miały też dylematy egzystencjalne, polegające na konieczności wyboru wrogów: człowiek i jego piła łańcuchowa czy zły pies. Dla ciężarnej kocicy z mojej działki był to problem życia i śmierci, ale głównie sprawa zaufania. W ślad za kotami pojawiali się też ludzie, jak na przykład blisko dziewięćdziesięcioletnia, starsza pani, opisana przeze mnie jako pani Pela – choć naprawdę nosiła bardzo znane nazwisko przedwojennego ministra. Była jego żoną i jej mąż tak dawno zmarł, że nie pozostał, poza nazwiskiem, ślad jego pamięci. Za to świeża była pamięć utraty ukochanego zwierzęcia.

Pewnego dnia postanowiłam opisać wymyśloną historię jednej z kocic, którą nazwałam „Jedyna” i przypisałam czas jej poczęcia na katastrofę w Czarnobylu. Mimo to kołacze się we mnie nieokreślone przeczucie, że w historii tej więcej jest prawdy niż zmyślenia. W ogóle całe opowiadanie (poza nieuprawnionymi przypuszczeniami) oparte jest na autentycznych wydarzeniach.

Samo opowiadanie napisałam na zlecenie pewnego wydawnictwa, które odrzuciło je z powodów politycznych sympatii autorki ( o czym wydawnictwo dowiedziało się później w okresie analogicznym do obecnego ). Przytuliła je, jako bezpłatny e-bok, Nowa Fantastyka, formatując do PDF-u i pozwalając na bezpłatne pobrania. Dziś więc też prezentuję je na moim blogu miłośnikom kotów, które chadzają swoimi drogami i mają wewnętrzne dylematy moralne. Niezależne od powodów tarć w sferach władzy.Urbanowicz_Katarzyna_Jedyna

Miłej lektury

Powojenna wymiana pieniędzy

Byłam dzieckiem, gdy rodzice popadli w panikę z powodu wymiany pieniędzy. Zdaje się, że akurat ojciec dostał pierwszą wypłatę w tworzącym się właśnie Instytucie Lotnictwa, trochę pieniędzy plus parę pięciokilogramowych puszek UNRA, z niewiadomą zawartością, które przez kilka następnych lat, jako zapas „na czarną godzinę” stanowiły podporę szkieletu łóżka o grubych, stalowych sprężynach. 4 puszki po bokach, jedna pośrodku. O tym, co w nich było, a ujawniło się, gdy rodzice kupili tapczan, opowiem przy innej okazji. Ta wypłata wynosiła więcej niż 500 złotych i w związku z ogłoszeniem wymiany, wszelkie plany finansowe rodziny musiały zostać okrojone. Powstał problem, co zrobić z nadwyżką posiadanych pieniędzy. Było oczywiste, że trzeba je przed wymianą wydać, ale co za nie kupić? Jak słusznie zauważył mój dziadek w swojej powieści:

„Reszta nie wymienionych złotych pozostawała do dyspozycji właściciela. Mógł on je schować sobie na pamiątkę, spalić w piecu, wytapetować nimi ściany mieszkania lub oddać do depozytu urzędu skarbowego. Na jedno wyszło.”

Moja mama postanowiła za nie urządzić nam wycieczkę. Jedynym miejscem, gdzie owe pieniądze jeszcze przyjmowano, były kasy kolejowe. Padło więc na wycieczkę do Kielc. Przeniosła się tam miesiąc wcześniej znajoma mamy, sąsiadka, pani doktor, zwariowana na punkcie higieny, matka mojego przyjaciela, Danusia. Ów Danuś (Bogdan) siadywał ze mną na najniższych gałęziach starej czereśni i zrywaliśmy razem owoce. Ja swoje zjadałam, Danuś zaś musiał oddawać matce, która biegła je umyć (podczas gdy jej nie było, pałaszował ze mną w pośpiechu zrywane w najlepsze kolejne czereśnie) i wracała podając mu je, już umyte, do zjedzenia. Kiedy odwiedzałyśmy z mamą mojego kolegę Danusia, jego mama biegła za nami i przecierała szmatką nasączoną spirytusem wszystkie klamki, których dotknęłyśmy. Rodzice Danusia zawsze mieli służącą i jej praca zaczynała się od dokładnej kąpieli, czym zajmował się osobiście pan domu (także lekarz), do czasu, aż sprawa wzbudziła inne, rodzinne emocje. W każdym razie rodzice Danusia wyprowadzili się z małej bielańskiej uliczki (sąsiadującej z naszą tyłem ogródka) właśnie do Kielc i tam postanowiła ich odwiedzić moja mama. Niestety, wycieczka była nieudana, ponieważ w międzyczasie rodzice Danusia wyjechali w niewiadomym kierunku, gdzie dostali lepszą pracę. Nie przenocowaliśmy więc u znajomych, tylko na dworcu, po czym mama kupiła bilet powrotny i nazajutrz wróciliśmy do Warszawy. Rezerwa finansowa był niewielka, więc nie starczyło nam na zakup jakiegoś pożywienia (spodziewałyśmy się zostać ugoszczone przez znajomych) i byłyśmy głodne, choć nie spragnione. Mama nie pozwoliła nam pić wody z dworcowej pompy, tylko zażądała w bufecie przysługującego w tamtych czasach każdemu podróżnemu bezpłatnego wrzątku. Najlepiej z tamtej wyprawy zapamiętałam właśnie ten wyawanturowany wrzątek. Pewna kobieta, czekająca również na dworcu, pokazała mi rosnący na nasypie rumianek, który wrzuciłyśmy do wrzątku i odtąd aż do dziś zapach herbatki rumiankowej był dla mnie zapachem przyjaźni i bezpieczeństwa.

Poniżej moje zdjęcia z Danusiem i młodszą siostrą:

serduszko

O powieści mojego dziadka i czasach tuż po II wojnie, w tym o wymianie pieniędzy, opowiadam na swoim blogu „Z szuflad starego biurka” w Tarace

http://www.taraka.pl/pierwsze_usmiechy_raju