Babci ezoterycznej na wózku przypadki

tudzież rozmyślania o czasach słusznie minionych 

Kilka tygodni temu spotkała mnie duża nieprzyjemność. Pojechałam do  prywatnego szpitala najbliższego mi w okolicy, w zasięgu mojego wózka, ponieważ potrzebnego mi specjalisty akurat zabrakło w całej dzielnicy i musiałam wysupłać kasę na wizytę oraz przewidywane rentgeny. Niestety straty jakie poniosłam były znacznie większe niż przewidywałam i nie do pokrycia złotówkami. Jadąc wąziutkimi korytarzami tego szpitala zostałam staranowana przez wybiegającą z bocznego korytarzyka kobietę z kubkiem kawy w wyciągniętej przed siebie ręce, patrzącą, jak większość  młodych ludzi w Polsce, na coś, co jest umieszczone na wysokości ich oczu, skutkiem czego osoba na wózku praktycznie dla nich nie istnieje. Pani zderzyła się z moim wózkiem i razem z kubkiem kawy przeleciała nade mną, odrywając joystick który pojazdem kieruje. Na szczęście nic jej się nie stało, także ja uszłam z życiem, a konserwator tego szpitala przyczepił mi, jak umiał, przy pomocy taśmy samoprzylepnej z powrotem do podłokietnika sterownik, co pozwoliło mi jakoś dojechać do domu.

Wszyscy byli dla mnie bardzo mili, ale ja zostałam sama z kłopotem. Telefon do fabryki od razu ujawnił przykrą prawdę, że co najmniej przez dwa miesiące nie będą dysponować oderwaną częścią sterownika, a właściwie całym nowym sterownikiem, który trzeba zmienić. Mój syn mający ogromny talent do naprawiania rozmaitych rzeczy, na oko nienaprawialnych, poskręcał jakoś to urządzenie w całość, demontując jakąś rurkę z mojego przyrządu do czytania książek oraz przyczepiając je do kawałka płaskownika i skręcając to na śruby, które przez kolejne wyjazdy muszę dokręcać, bowiem łatwo się luzują, wskutek czego wózek nie zachowuje się zawsze tak, jak powinien, a mianowicie od czasu do czasu skręca z sobie tylko wiadomego powodu lub skrętu takiego odmawia albo zatrzymuje się i zastanawia, co ma dalej robić.

Jak ktoś, kto długo przed otrzymaniem tego wózka nie wytykał nosa z mieszkania, odznaczam się bardzo strachliwą naturą, która każe mi lękać się każdej nieprzewidzianej przeszkody na drodze, a wyobraźnia podpowiada mi inne przeszkody, nieistniejące na szczęście, choć powodujące stres. Ciągle jeszcze nie mogę się zdecydować na samodzielne wyprawy, ale stale próbuję nowych tras i nowych pomysłów na przezwyciężanie przeszkód do tej pory nieprzezwyciężonych, jak ruszające zbyt szybko windy, za ciężko otwierające się drzwi i w niewłaściwą dla mnie stronę, za krótkie kable od terminali płatniczych w sklepach i w ogóle miejsca, dla mnie zbyt wysoko położone (np. wszelkie recepcje), gdzie czuję się jak karzełek w obliczu urzędnika olbrzyma. Wracam mentalnie do lat, gdy jako dziecko w PRL byłam traktowana jak większość dzieci w tamtych czasach przez opryskliwych konduktorów w tramwajach i autobusach, siedzących na podwyższeniu i podejrzewających każde dziecko, że jedzie na gapę i kryje się między dorosłymi (co nie było tak całkiem pozbawionego sensu).

Wczoraj byłam u lekarza specjalisty w jednej z przychodni odległej od mojego mieszkania. Wyczekałam się w kolejce ponad pół roku, podczas gdy kolejni specjaliści zwalniali się z pracy i wreszcie przyszedł ten dzień. Nawiasem mówiąc na innego specjalistę czekam już półtora roku, podczas którego zwolniło się dwóch, do których byłam zapisana i musiałam się startować do innych w innej przychodni i w nowej kolejce.

Starą londyńską taksówką, przerobioną na babciowóz podwieziono mnie i wysadzono w miejscu dość odległym, jako że nikt nie pomyślał, iż w okolicach przychodni przydałoby się miejsce do parkowania dla niepełnosprawnych. W dodatku samochód ten posiada składaną rampę dla wózków z boku pojazdu, a nie z tyłu, więc nie każde takie miejsce nadaje się dla babciowozu, jako zbyt wąskie. Jakoś udało mu się mnie wysadzić i kierowca pojechał szukać miejsca do zaparkowania, a ja ruszyłam w kierunku przychodni. 

Droga okazała się najeżona przeszkodami. Pierwszą i najważniejszą z nich były wysokie krawężniki, które nie pozwalały wjechać mi na chodnik, Wprawdzie przed samym wyjściem nieco obniżono go, ale w miejscu tym ktoś zaparkował sobie samochód, zresztą jako jedyny w przestrzeni ograniczonej  szlabanami, co dowodnie wskazuje na personel ośrodka, lekceważący potrzeby niepełnosprawnych i matek z dziećmi na wózkach.. Niestety, wózek inwalidzki, przynajmniej taki, jaki ja posiadam ,nie pokonuje krawężników. Objechałam budynek ze dwa razy, zanim znalazłem miejsce, które pozwoliło mi z trudnością pokonać  krawężnik, ale bez ludzkiej zasługi, tylko dzięki szczerbie po zimie.. Potem znalazłam pochylnię dla wózków i ruszyłam podjazdem. 

Serce podeszło mi pod gardło, ponieważ podjazd składał się z pokruszonych płyt i dziur które jeszcze bardziej kruszyły się pod ciężarem moim i wózka. Prawdopodobnie od czasów upadku PRL nikt tamtędy nie jechał, mimo, że w rozmowie telefonicznej poinformowano mnie, że obiekt jest dostępny dla niepełnosprawnych. Martwiłam się na zapas, czy nie utknę i czy nie uda mi się tędy wrócić, bo na przestrzeni tego podjazdu zdarzyły się i dwie kałuże, kryjące niewidoczne dno, kto wie, czy nie przekraczające głębokością wysokość chodników, gdzie nikt mnie nie odnajdzie przez dłuższy czas. Kiedyś miejsce to tętniło życiem, kręciło się mnóstwo ludzi, kolejka do recepcji czasem wychodziła poza drzwi budynku. Dziś było to miejsce robiące wrażenie całkowicie opuszczonego

Wszędzie dookoła pustka , PRL-owskie bloki z liszajami wilgoci po zimie na tynkach, starodawne chodniki pamiętały chyba odbudowę Warszawy po wojnie. Kiedyś ten trzypiętrowy budynek w stylu szkoły Tysiąclecia, sztandarowej budowli owych czasów, wydawał mi się wielki i nowoczesny, dziś był już nędznym cieniem architektury tamtych lat.

W ten sposób dojechałam do drzwi przychodni. I tu kolejna przeszkoda: Ciężkie i wielkie drzwi nie dały się otworzyć moim słabosprawnym rękom, zwłaszcza gdy podnóżek wózka nie pozwalał się do nich zbliżyć na potrzebną odległość, a potem cofnąć, przy otwieraniu. Nawet gdyby to się udało, sama nie zablokowałabym ich na czas potrzebny, aby móc wjechać. Na szczęście w tej pustce pojawił się jakiś przechodzień i otworzył przede mną te wrota.

 Weszłam do holu i podjechałam do recepcji, która jak we wszystkich przychodniach, które znam, jest tak wysoka, że żadna osoba na wózku nie widzi osoby, z którą rozmawia. Stałam chwilę w miejscu wspominając dawne czasy, gdy tam się leczyłam, ruch i gwar, te tłumy ludzi, dla których brakowało krzeseł na szerokich korytarzach trzech pięter i te okropne wyczekiwanie w kolejkach w źle wentylowanych pomieszczeniach. Nic już nie przypominało dawnego życia tego budynku widmo. 

Zadałam w przestrzeń niewidocznej osobie pytanie: gdzie mam pojechać do lekarza na wyznaczoną wizytę,  na co usłyszałam odpowiedź, że na drugie piętro. Przede mną pyszniła się na moje upokorzenie szeroka i wysoka klatka schodowa. Kobieta (sądząc po głosie) na pytanie, jak mam się tam dostać powiedziała, że winda jest w kącie. Istotnie była w niewidocznym kącie, za szatnią i trudno było wózkiem manewrować, ale udało mi się, jednak te manewry trwały zbyt długo i trochę zostałam przyciśnięta zamykającymi się drzwiami. Na szczęście wózek jest metalowy i stanowi dobrą ochronę przed siłami zewnętrznymi, jak owa kobieta z kawą, czy zamykające się automaty, posiadające blokadę na wysokości głowy stojącego człowieka. 

Wjechałam na drugie piętro zapomniawszy jednak zapytać, w którym pokoju przyjmuje mój lekarz. Cały ogromny długi korytarz z wielką liczbą drzwi był zupełnie pusty z wyjątkiem jednej pani. Okazało się, że i ona czeka do mojego lekarza, więc trochę odetchnęłam. Pomogła mi zsunąć rękawy kurtki i wyjęła z koszyka, przymocowanego z tyłu moje papiery, po które sama nie sięgnęłabym, a które nie mieściły się w zawieszonej na szyi torebce.

Czekając na wizytę wróciłam myślami do tych czasów słusznie minionych i tych tłumów w tej przychodni, jak zresztą w innych także, chociaż wówczas nie było jeszcze lekarzy rodzinnych ani podziału na lekarzy specjalistów. Człowiek zapisywał się do tego lekarza, do którego miał rejonowy przydział i żeby dostać się, musiał czasem wstawać bardzo rano i stać godzinami pod przychodnią, ponieważ zapisywano tylko na dany dzień. Obowiązywała kolejność stawienia się pod gabinetem, więc potem czekało się w następnej kolejce do wyznaczonej godziny przyjęć i czasem, gdy miało się odległy numerek, to czekanie trwało kilka dobrych godzin. Bonusem tamtych czasów dla takiej osoby, jak ja, po tych godzinnych oczekiwaniach było otrzymanie zwolnienia na druku trzy L-4, co pozwalało liczyć na to, że przez przynajmniej trzy dni, a jeśli szczęście dopisze, przez tydzień, będzie można nie wstawać z łóżka, wyspać się I poczytać trochę książki lub posłuchać w radiu muzyki. Świat z tej perspektywy wydawał się lepszy i nie było potrzeby wyszukiwania u siebie jakieś choroby psychicznej, zwłaszcza że w tamtych czasach wizyta u psychiatry była piętnem na całe dalsze życie, a nie istniało takie schorzenie jak depresja. Nawet urlop macierzyński trwał tylko 3 miesiące, a właściwie 2 i pół, bowiem dwa tygodnie należało wykorzystać przed porodem. Nie wszystkie położnice mogły już siedzieć i czasem pracowały na stojąco.

Zdziwiło mnie, że odczułam nutę żalu w swoich wspomnieniach, wszak nie były miłe. I choć moje myśli szybowały ciągle w kierunku chorób tamtych lat i nuta żalu była bez sensu, zrozumiałam to dziwne zjawisko, sentymentalnych wspomnień niedobrych czasów. Wówczas ta ogromna przychodnia wydawała mi się nieprzyjazna człowiekowi i ucieszyłam się bardzo, kiedy w nowej pracy miałam przychodnię zakładową, malutką, z jednym gabinetem i z jednym lekarzem dyżurnym, gdzie nie było żadnych kolejek, a na wizytę wzywano zapisane osoby przez telefon wewnętrzny. Lekarzem był człowiek zatrudniony jednocześnie w więzieniu i wszyscy śmiali się z jego zwyczajów zwracania się do pacjentów per „więzień Urbanowicz” na przykład. Miał jeszcze gorsze przyzwyczajenie – do badania pacjentów nie używał właściwych do tego przyrządów, jak słuchawki, a robił to przykładając ucho do gołej skóry delikwenta/ki. Było to bardzo niemiłe uczucie bowiem lekarz ten ział wręcz odorem najtańszych papierosów, a często papierosa tego przy osłuchiwaniu trzymał w zębach.

Był też ogromnym służbistą. Nie dał nigdy zwolnienia komuś, kto miał poniżej 36,6° gorączki, jednak termometr wręczał przed wizytą i gorączkę i mierzyło się w poczekalni przed gabinetem. Termometry wówczas były rtęciowe i można było je, jak się mówiło wówczas, nabijać. Stukało się szklanym termometrem o kostki dłoni na tyle silnie, aby rtęć wewnątrz przemieszczała się, ale nie na tyle, aby stłuc szkło. Czasami jednak w czasie tego nabijania rtęć przerywała się i wówczas trzeba było wykonywać różne manewry celem powrotu do stanu początkowego. W normalnych przychodniach gorączkę mierzyło się w obecności pielęgniarki, więc takie zabiegi nie były możliwe, w tej jednak przychodni udawało się dzięki temu, że lekarz przebywał w zamkniętym gabinecie, a pielęgniarki zazwyczaj nie było. Nawiasem mówiąc, innym sposobem na takie okoliczności, przeze mnie jednak nie wypróbowanym, było podobno zjedzenie surowego kartofla.

Wówczas ów opresyjny system ochrony zdrowia, gdy PAŃSTWO wie lepiej, co człowiekowi potrzebne, to była jednak moja rzeczywistość, w której wyrosłam, moja młodość i moja jedyna dostępna gra z losem. Takie drobne osiągnięcie, jak uzyskanie zwolnienia lekarskiego, mimo iż miało się gorączkę o parę kresek mniejszą, niż określona przepisami, dodawało smaku życiu i przynosiło powiew poczucia, sprawczości. 

W tamtych czasach nie istniały depresje, marne nastroje, głębokie duchowe przeżycia i tym podobne histerie. Świat był do bólu  siermiężnie prosty i przewidywalny. Albo się człowiek ogarniał – choć nazywano to inaczej – albo przepadał, poddawał się i już nikt nigdy z nim się nie liczył. Przypiętą łatkę “chorego psychicznego” potwierdzało zatrzymanie dowodu osobistego na czas stawiania diagnozy. 

Był to początek czasów, gdy w niektórych zakładach związanych z systemem bankowym zaprzestano wypłacania pensji w kasie zakładzie pracy i wprowadzono po raz pierwszy wypłaty przez bank, w którym obowiązkowo należało założyć konto, albo, jak mi się wydaje, konto zakładała firma. Leczenie psychiatryczne uniemożliwiałoby wówczas odbieranie pensji, jeśli nie posiadało się pełnomocnika, albo paszportu, który jednak (jeżeli się go wcześniej miało) przechowywano w urzędowym depozycie i wydawano go dopiero przed wyjazdem zagranicznym. 

Ja zgłosiłam się kiedyś (już we wczesnych latach dziewięćdziesiątych) do lekarza psychiatry z powodu napadów paniki i nie zostałam przyjęta, ponieważ akurat mój dowód osobisty znajdował się w depozycie, miałam zaś  tylko jeszcze nie oddany paszport. Paszport dla psychiatry nie wystarczał, ale na szczęście bank go honorował, zapewne więc nie zdziwicie się, że szybko pozbyłam się myśli o jakimkolwiek leczeniu u psychiatry, czy nawet wizycie u psychologa, która zawsze musiała poprzedzać wizytę psychiatryczną.

Obiektywnie, z dzisiejszego punktu widzenia jest to i straszne i śmieszne –  dlaczego jednak te wszystkie wspomnienia nie układają się w jednolite poczucie zniewolenia? Oto jest pytanie!

W momencie kiedy wszystko w PRL wydawało się tak beznadziejne, że już nudniejsze i bardziej przewidywalne nie może być i że już do śmierci przyjdzie nam tak żyć,  przyszło nowe i przeorało wszystko. Nie było ono tak różowe, jaką legendę później stworzono. Przede wszystkim dominowała nieprzewidywalność. W żądaniach władz wobec społeczeństwa przeważała nielogiczna agresywność. Nic nie działało “na  zwykły, chłopski rozum” – jak mawiano. Wiele z tych osób, których dzisiaj uważa się za bohaterów, było po prostu nieudacznikami, z tym tylko, że z biegiem lat wykruszyli się. Ja pamiętam jednak pierwszą Solidarność, która nakazała w moim zakładzie pracy oddawanie na potrzeby związku całej dostawy papierosów do zakładowego kiosku (wcześniej poza systemem kartkowym) ponieważ ten zakładowy kiosk był dla tych pracowników, którzy palili więcej niż jedną paczkę tygodniowo, jedynym źródłem zakupu. Podobnie też zlikwidowano pracownicze kiermasze, na których można było kupić niedostępne gdzie indziej towary gospodarstwa domowego, jak szybkowary, elektryczne młynki do kawy, roboty kuchenne, miksery, ale także ładne naczynia i sztućce, półkalosze (poza systemem kartkowym na buty), ser żółty z serwatki, podroby, baraninę i koninę itp. Wszystko to odebrano pracownikom na rzecz Solidarności Regionu Mazowsze i wywożono ciężarówkami z pomieszczeń, gdzie towary te gromadzono przed comiesięcznym kiermaszem. Nowe więc dla ludzi w wieku średnim (wówczas ok 40 lat) było tylko zagrożeniem. Takich już nie przyjmowano do pracy, a jeszcze nie nabyli praw do emerytury. Dopiero rozważano zasiłki dla bezrobotnych. Państwo, które nadmiernie ograniczało dotychczas człowieka, odstawiło go teraz od cycka, bezlitośnie i w imię nie jakiejś konkurencyjnej ideologii, a interesów innej grupy ludzi. W niektóre umysły rzeczywistość ta i spowodowany nią stres tak głęboko wżarł się, że pozostał już na zawsze.

W tym świecie kobiety bardzo wiele idealizowały. Przede wszystkim miłość, ale przecież ona też nie była taka, jaką sobie wyobrażano. Powoli uświadamiano sobie, że właściwie cały świat składa się ze złudzeń. Gdy byłam młoda, powtarzano mi ,że karierę zawodową robi się w wieku średnim, a kiedy wiek ten przyszedł, okazało się, że ktoś przewrócił stolik do gry i my, kobiety, wówczas po czterdziestce czy pięćdziesiątce, byłyśmy przegrane. Nikt nie chciał nas zatrudniać i nasze doświadczenie uważano za nieważne. Nie miałyśmy już fizycznych i psychicznych sił, żeby mierzyć się z nieprzyjaznym i nieoswojonym światem. I tak już zostało.

Podobnie i dzisiaj uważa się przeżycia osób starszych za nieistotne i rzekomi historycy teraz te wspomnienia “prostują”, choć ich przekonania na temat przeszłości nijak się nieraz mają do rzeczywistych doświadczeń. Pracowałem na stanowiskach kierowniczych i z dużymi grupami kobiet, więc słyszałam wiele historii o ich życiu,  także w szpitalach, w których przebywałam po wypadku komunikacyjnym. Opowieści te zamieszczam w przygotowanym do druku tomie opowiadań “Wysiedlone dusze”, który ukaże się, mam nadzieję, jeszcze w pierwszej połowie tego roku. Tam znajdzie się też historia mojej biurowej koleżanki i jej starcia z machiną psychiatrii, napisana w konwencji SF, jako że Bogiem a prawdą, wiele z tych opowieści o prawdziwym życiu przerasta doświadczenia Angeliki wśród piratów i w ogóle nasze ziemskie rozumienie logiki wydarzeń (jakichkolwiek).

Tyle babcinych rozważań spod gabinetu pana doktora, który poświęcił mi więcej czasu, niż mi przysługiwało i nie powielił pożegnalnego “ młodsza pani już nie będzie” innych odwiedzanych specjalistów. Mój kierowca pojawił się, a co więcej udało mu się zaparkować w przyjaznym dla mnie miejscu, więc nigdzie nie utknęłam i przestałam się lękać współczesności. Na chwilę. Pojechaliśmy do marketu na zakupy i tam doznawałam oczopląsu zrozumiawszy, że świat dalej nie przestaje się zmieniać – jego stagnacja pod nazwą PRL była tylko chwilowym zatrzymaniem.

 

 

https://pl.wikipedia.org/wiki/Eustachy_Rylski_(pisarz)