Komitet Partii w Gdańsku (bez nazwy, bowiem Partia była jedyna) i powieszono na łańcuchu stary garnek uosabiający Pierwszego Sekretarza PZPR, Towarzysza Kociołka oraz opowieść o tym, jakimi drogami chadza fałszywa pamięć.
Zawsze byłam przekonana i miałam na to dowody, że zdarzenia historyczne mają to do siebie, iż obraz tudzież wymowę kształtują ludzie, którzy zazwyczaj nie byli ich świadkami ani nie brali w nich udziału. Im większa odległość w czasie od danego wydarzenia, tym więcej jego zniekształceń bytuje w świadomości społecznej, zanim ta ostatecznie wraz z żyjącymi dinozaurami zostanie pozbawiona dostępu do niej.
Są jednak ludzie, dla których pamięć powraca w postaci nagłego, krótkiego choć dominującego spięcia, podobnego do ukąszenia. W takich chwilach uświadamiamy sobie, że niektóre nasze posunięcia życiowe zdeterminowane zostały przez wydarzenia, których odciski tkwią wyłącznie w jednostkowej pamięci, niedostępnej i niezrozumiałej dla innych. Dla mnie te ślady wiążą się z przykazaniem co do rodzaju butów, w jakich należy wychodzić z domu, niezależnie od okoliczności. Już nigdy potem nie opuściłam mieszkania w eleganckich butach na szpilce, tylko zawsze nosiłam je ze sobą w siatce czy potem reklamówce. Dziś kiedy już nie chodzę, tylko przemieszczam się na wózku i kiedy rodzaj butów jest zupełnie obojętny, pozbyłam się swojego uprzedzenia, mentalnego tabu i jednocześnie została zwolniona jakaś zastawka, która nie pozwalała mi o tych wydarzeniach wspominać.
Sięgam do Wikipedii, aby przypomnieć sobie oficjalną opowieść o tamtych wydarzeniach (wtorek 15 grudnia 1970r).
https://pl.wikipedia.org/wiki/Grudzie%C5%84_1970
“…Robotnicy kontynuowali marsz i przemieszczając się pod budynek KW PZPR na wcześniej zapowiedziany wiec, napotkali oddziały MO. Władze, nie chcąc dopuścić demonstrantów pod budynek partii, podjęły decyzję o użyciu pałek i innych środków obronnych (w tym gazu łzawiącego). W efekcie doszło do walk ulicznych i starć z MO, a w końcu, późnym wieczorem 15 grudnia, do podpalenia budynku KW PZPR w Gdańsku. Ogłoszono strajk okupacyjny. Wojsko i milicja zablokowały porty i stocznie.”
Teraz o Stanisławie Kociołku
https://pl.wikipedia.org/wiki/Stanis%C5%82aw_Kocio%C5%82ek
“Od grudnia 1967 do lipca 1970 pełnił funkcję I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku. Od czerwca do grudnia 1970 był wicepremierem. Poseł na Sejm PRL IV i V kadencji (od maja 1965 do lutego 1972). W okresie od listopada 1968 do lutego 1971 członek Biura Politycznego KC PZPR – był najmłodszym członkiem tego kierowniczego gremium partii komunistycznej”
“Był współodpowiedzialny za wydarzenia grudniowe 1970 na Wybrzeżu – według Klemensa Gniecha – miał wydać zgodę na strzelanie do robotników”.“
“Od grudnia 1970 do lutego 1971 sekretarz Komitetu Centralnego PZPR. Na skutek tragicznych wydarzeń na Wybrzeżu w grudniu 1970 został jednak wkrótce usunięty z kierowniczych stanowisk (sekretarza KC i członka Biura Politycznego KC PZPR) i przeniesiony do pracy w służbie dyplomatycznej. “
“Stanisław Kociołek nazywany był niekiedy, w związku z rolą jaką odegrał podczas wydarzeń na Wybrzeżu w grudniu 1970, „katem Trójmiasta”, określenie to stworzył Krzysztof Dowgiałło – autor piosenki Ballada o Janku Wiśniewskim, w oryginalnym wykonaniu Mieczysława Cholewy.
„Jeden raniony, drugi zabity,
Krwi się zachciało słupskim bandytom.
To Partia strzela do robotników.
Janek Wiśniewski padł.
Krwawy Kociołek to kat Trójmiasta,
Przez niego giną dzieci, niewiasty,
Poczekaj draniu – my cię dostaniem!
Janek Wiśniewski padł…[9].”
“Zmarł 1 października 2015, w wieku 82 lat.”
„Stanisław Kociołek został pochowany 7 października 2015 w kolumbarium na Cmentarzu Wojskowym na warszawskich Powązkach (kwatera B 29 kolumbarium-7-7)[10]. Wzbudziło to protesty wielu organizacji patriotycznych[11]. W protestach podkreślano współodpowiedzialność za masakrę robotniczą na wybrzeżu w grudniu 1970. Uroczystości pogrzebowej towarzyszył protest środowisk prawicowych, których przedstawiciele trzymali zdjęcia ofiar grudnia 1970 rok”
Osobiście zobaczyłam (nie spotkałam) tow. Kociołka w okolicach roku 2000 na moim osiedlu w Warszawie, gdzie, jak się później dowiedziałam, mieszkał w jednym z sąsiednich, niskich bloków. Wracając ze sklepu, zmęczona przysiadłam na jednej z ławek przy placu zabaw dziecięcych. W piaskownicy bawił się z dzieckiem (pewnie wnuczkiem) starszy, niepozorny pan, nie odbiegający z wyglądu od wszystkich innych dziadków w okolicy. Siedząca obok mnie sąsiadka, powiedziała mi, kim jest. W moim osiedlu panowało przekonanie (nie wiem na ile prawdziwe), że w wysokich blokach (jak ten, w którym mieszkam) przydzielano spółdzielcze mieszkania zwykłym ludziom, w niskich, trzypiętrowych, otrzymywali je oficjele. Dziś to my jesteśmy wygrani: w naszych 10-piętrowcach są windy; oni muszą wdrapywać się po schodach. Jeśli wcześniej nie zmienili lokalizacji na lepszą, to poniekąd można uznać to za sprawiedliwość dziejową, czyż nie?
W żadnym z przeczytanych artykułów nie natrafiłam na opowieść o wywieszeniu na łańcuchu starego garnka, którego na własne oczy widziałam.
To są małe ukąszenia, moje wspomnienie sprzed ponad 54 lat, nie wstyd o nich mówić. Ale bywają i większe, gorsze i nie wiadomo czemu nie tylko się o nich nie chcę mówić, ale i nigdy napisałam. Ostatnio komuś opowiadałam o swoich przeżyciach w Gdańsku, w tym okropnym czasie, gdy zginęło wielu niewinnych ludzi, a wśród nich para uczniów technikum, w którym wówczas pracowałam, a którzy wbrew zakazowi wychodzenia z internatu udali się na randkę. Mojemu cierpieniu ani się z ich cierpieniem mierzyć. Może jednak czas o tym napisać.
W dniu tym po obiedzie położyłam spać dzieci, które nie miały jeszcze roku życia i wiedząc, że będą spały godzinę lub dwie, wsiadłam do tramwaju w Gdańsku Oruni i pojechałam do miasta kupić sobie nowe buty. Wydawało mi się, że są wygodne, więc stare wyrzuciłam do kosza. Rozpadało się i zrobiło się bardzo zimno. Nie będę opisywać następnych godzin moich przeżyć, wędrówki brzegiem Motławy, a potem wzdłuż jezdni i kordonu milicji nie przepuszczającego nikogo na drugą stronę torów, godzinę po godzinie, stację za stacją, najpierw w butach, potem boso, z jedną stopą owiniętą szalikiem na zmianę co jakiś czas z drugą stopą, po zmarzniętej ziemi, jej twardych grudach, aż kordon się skończył i na wskroś przez pola i nieużytki mogłam zawrócić. Dodam tylko, że wszystko dobrze się skończyło i wróciłam do domu rano, choć z poranionymi stopami, ale żywa i zdrowa i dzieciom także nic się nie stało. Ja zaś dostałam dwa czy trzy tygodnie zwolnienia L-4 dopóki nie wygoiły mi się podeszwy stóp, ponieważ w ostatnim etapie mojej wędrówki szalik podarł się całkowicie i szłam boso po zmarzniętej ziemi i zdarłam stopy do krwi.
Z tamtych czasów został mi tylko odruch: gdy coś niedobrego dzieje się w polityce, moja pierwsza myśl wiąże się z pytaniem, czy mam dobre obuwie na nogach. Jeżeli nie są zbyt wygodne, sięgam głębiej do swoich szaf I wyszukuję stare i brzydkie, ale wygodne, teoretycznie do wyrzucenia, ale przechowywane na czarną godzinę.
W ubiegłych latach nie było takich sytuacji, żebym myślała o butach. Teraz jednak pomyślałam i od razu uświadomiłam sobie, że butów już nie potrzebuję, bowiem nie chodzę, tylko jeżdżę na wózku. W razie braku elektryczności nigdzie się nie udam; ze swojego drugiego piętra nie zejdę, nie naładuję akumulatora wózka i nie pojadę. Będę siedziała i czekała na swój los.
Nie tylko nie opowiadałam tego nikomu, ale tej historii nie wykorzystałam w żadnej ze swoich opowieści. Nie wiem czemu, ale domyślam się, że chwile ogromnej bezradności, przekraczającej dotychczasowe życiowe doświadczenia zostawiły swój kolec we mnie, nigdy już nieusuwalny.
Uświadomiłam sobie, skąd biorą się moje koszmarne sny, w których błądzę i nie mogę trafić do domu, gdziekolwiek ten dom by nie był, bowiem w każdym śnie jest gdzie indziej.
Dzisiaj już mówi się, że bierze się to stąd, że pewne traumy są nieprzepracowane, przy czym nie mam pojęcia, jak rozumieć pojęcie przepracowania traum. Podejrzewam że chodzi o to, by dokładnie omawiać je z psychologiem i innym specjalistą dotąd, aż stanie się to sprawą nudną i bez znaczenia lub jej znaczenie zmaleje ogromnie. Takie przepracowanie traum następuje także u osób, które piszą o swoich przeżyciach w imieniu swoim lub czyimś innym. Ja wiem zaś, że są traumy, których nie da się przepracować w żaden sposób. Będą one zawsze kolcami kaktusa tkwiącymi w człowieku i odżywiającymi wówczas, gdy traci nad sobą kontrolę. Dlatego ja nigdy literacko nie wykorzystam tej nocy w Gdańsku.
Ale kolce zawsze są w pogotowiu. Poniżej ogłoszenie naszej spółdzielni mieszkaniowej, pierwsze tego rodzaju od 40 lat z okładem, kiedy tu mieszkam.
(miałam przywołać treść ogłoszenia o szkoleniu mieszkańców w razie nienazwanego, ale wiadomego wszystkim kryzysu, ale zrezygnowałam, bowiem o takich szkoleniach zaczęto mówić w telewizji). Na tym miał się kończyć ten odcinek bloga. Odłożyłam go na parę miesięcy, aby się odleżał, jak wszystkie moje teksty, których z różnych przyczyn nie jestem pewna.
Zapisałam tę opowieść, ale coś mi w niej stale zgrzytało. Jakieś elementy, spójne w moich wspomnieniach, w zestawieniu z historią nie broniły się. Nie dawało się tu obarczyć winą historyków, bowiem oni nie mieli nic do szczegółów mojej opowieści. Oczywiście brałam pod uwagę fakt, że w tamtych czasach prasa i telewizja nie informowały o mnóstwie wydarzeń, tak jak dzieje się to dziś. Wielu rzeczy nie wiedzieliśmy, bo wiele z nich ukrywano, ale o wielu po prostu się nie pisało, uważając je za drobne, niewarte uwagi, a mogące obniżyć morale społeczeństwa (jak np. różne wypadki, także drogowe). Politycy byli pozbawieni żon i dzieci; w pewnym sensie byli posążkami, a nie żywymi ludźmi. O wywieszeniu kociołka na łańcuchu nikt by w wiadomościach nie informował ludności, pamiętałam zresztą, że sama to widziałam na własne oczy. Widziałam także płonący budynek komitetu partii. Miesiąc wydarzeń jak najbardziej pasował do moich wspomnień: zimno, deszczowo i cała reszta łącznie z pokaleczonymi stopami. Kupno nowych butów także się zgadzało oraz miejsce, sklep na Długim Targu, w którym zakupu dokonałam. Pamiętam nawet te buty, które wówczas kupiłam: zielone półbuty na obcasie słupku, z usztywnionej, grubo splecionej tkaniny, przetykanej czarną nitką; nie pamiętam, niestety tych, które wyrzuciłam, chyba były to jakieś sandały.
Przede wszystkim nie pasował wiek pozostawionych w domu dzieci. W 1970 r. moje dzieci miały cztery lata, a nie blisko rok i na pewno już nie były niemowlętami. Zrozumiałam, że moje wspomnienia w jakiś sposób zafałszowałam I może podświadomie, będąc niepewna wszystkich szczegółów, nigdy o tym nie pisałam.
Gdy się na to zdecydowałam, dojście do prawdy okazało się niesłychanie proste. Sięgnęłam znowu do internetu i wyszukałam hasło zgodne z wiekiem dzieci: Gdańsk, grudzień 1967 r. Byłam przekonana; że w tym czasie, kiedy moje dzieci były niemowlętami, zaistniały jakieś wydarzenia, które spowodowały opisywane wyżej moje opresje.
W grudniu tego roku nic się nie zdarzyło, ale we wrześniu już tak! Tylko, czy możliwy był śnieg we wrześniu? Czy wymyśliłam go? A może deszcz był tak zimny, że zakwalifikowałam go do kategorii “deszczu ze śniegiem”? I nagle moja pamięć otworzyła się. Tak, oczywiście, nie byłam pewna miesiąca, ale sekwencja wydarzeń rozpoczynała się identycznie – wyprawa do sklepu i kupno nowych butów z powodu pogorszenia się pogody. Czy w grudniu kupowałabym półbuty usztywnionej tkaniny w miejsce wyrzuconych do śmieci sandałów? Raczej nie. Kupiłabym wysokie buty, nazywane wtedy “kozaczkami” .Za to we wrześniu mogłabym to zrobić i właśnie zrobiłam. Reszta była już do sprawdzenia w prasie z tamtych lat.
“Charles de Gaulle przebywał w Polsce od 6 do 12 września 1967 roku. Była to dość długa wizyta, w czasie której francuski prezydent odwiedził kilka miast i spotykał się z Polakami. Wszędzie witały go tłumy. Komunistyczne władze bardzo skrzętnie dbały o to, aby cała wizyta przebiegła nienagannie”.
https://historia.trojmiasto.pl/Jak-slynny-general-odwiedzal-Trojmiasto-n75200.html
http://polska1918-89.pl/pdf/operacja-uran,4826.pdf
“Wizyta gen. Charles’a de Gaulle’a w PRL cieszyła się ogromnym zainteresowaniem. Po Warszawie, Krakowie, Oświęcimiu i Górnym Śląsku przyszedł czas na Wybrzeże. W sobotę 9 września 1967 roku ok. 18.30 samolot z prezydentem Francji wylądował na lotnisku w Pruszczu Gdańskim, skąd francuski gość udał się do sopockiego Grand Hotelu (na wypadek złej pogody uniemożliwiającej przelot samolotem przygotowano specjalny pociąg „Ponsz” oraz zabezpieczono jego trasę).”
Wydarzenia które pamiętałam i które przywoływałam w związku z pieszą wycieczką w kierunku stacji Pruszcz Gdański, za którą dopiero mogłabym przejść na drugą stronę jezdni i torów, cofnąć się kilka kilometrów, wsiąść w pociąg i wrócić na Orunię, były uzasadnione ową paskudną pogodą i przygotowaniem ewentualnego przyjazdu De Gaulle’a pociągiem, z lotniska w Pruszczu Gdańskim zamiast samolotem.
Sęk w tym, że kupowałam buty w tym samym sklepie w Gdańsku również w roku 1970 i, jak w tamtych latach, kupowałam buty wówczas, gdy poprzednie już nie nadawały się do niczego, a więc wrzuciłam je do kosza. Często to zresztą robiłam, jak sobie przypominam. Widziałam wówczas też podpalenie Komitetu i garnek wiszący na łańcuchu. Różnica była tylko taka, że wśród zgromadzonych tłumów udało mi się przemknąć na tyły Długiego Targu i przez kilka jakichś małych uliczek wydostać się z tamtego rejonu, otoczonego już kordonem policji. Szłam też brzegiem Motławy jakiś czas, ale potem wsiadłam zwyczajnie w tramwaj i wróciłam na Orunię. Wyjaśniało to także, dlaczego pamiętna blokada, uniemożliwiająca mi przekroczenie jezdni, była ustawiona wzdłuż ulicy prowadzącej z Gdańska, a nie w poprzek, oddzielając pewien rejon miasta od jego przedmieść.
Moja pamięć połączyła w jedno dwa odrębne wydarzenia historyczne, ale charakteryzujące się obecnością tłumów oraz blokadą dróg, przy czym do mojej opresji dodała ważniejsze wydarzenie historyczne, niż to drugie, uznane przez mój wewnętrzny głos za mniej istotne.
Każdy z nas, jak sądzę, w swojej podświadomości ma coś takiego, co skłania go do powiększania swojej roli w wydarzeniach ważnych dla społeczności. Akurat wizyta de Gaulle’a nie wydawała mi się wtedy czymś nadzwyczaj ważnym, jak większość wizyt organizowanych w tamtych czasach, chętniej więc przykleiłam się do wydarzeń o większej randze, które połączyła także moja obecność w określonym sklepie obuwniczym I powrotem do miejsca zamieszkania pośród ludzkich tłumów. Mniej ważne wydawało mi się, z jakiej okazji te tłumy się zgromadziły i co zebrani ludzie robili: byli po prostu jako tło i tyle.
Usprawiedliwieniem moim nieśmiałym może być to, że z perspektywy pięćdziesięciu kilku lat wiele wydarzeń może zbijać się w jedno, także historykom. A wydarzenie ważniejsze przyćmiewać mniej ważne.
Jaka jest tego konkluzja? Każdy ma swoje teorie spiskowe – jak pomyślałam w czasie pewnej dyskusji w czasie Świąt Wielkanocy. I nawet kłamiąc, możesz mówić prawdę, zrzucając na innych obowiązek oddzielenia jednego od drugiego. I niczym Kopciuszek, przebierający mak zmieszany z popiołem, oddzielający jedno od drugiego, poszukiwać prawdy nawet, a może zwłaszcza, u siebie. Kto wie, czy nie jest to obecnie najważniejszy nasz obowiązek w czasie, gdy obowiązuje wiele różnych prawd i każdy wierzy w swoją.
A bardziej szczegółowo:
Morał jednak pozostał ten sam: kiedy ruszasz na miasto i widzisz tłumy, nie wyrzucaj starych butów i nie zakładaj nowych, bowiem może się to dla ciebie źle skończyć.
I szerszy: gdy wieje wiatr historii nie wyrzucaj starych butów
I jeszcze uwaga do historyków: jeżeli w jakiejś relacji odnajdziecie nieścisłości, nie oznacza to, że relacja jest nieprawdziwa, bardziej prawdopodobne jest jej złe datowanie.