Służew Nad Dolinką safari czyli osiedle widziane z chodzików i inwalidzkich wózków

Ciepłe dni wiosny przywołały na osiedlowe uliczki wszystkich tych, którzy całą zimę nie wychodzili z domu, trzymali zapas bułek w zamrażarkach, a nawet wyrzucanie śmieci, na co dzień przechowywanych na balkonie, powierzali odwiedzającym. Przyglądam się im dokładnie, liczę w myślach, rejestruję tych, których już nie ma. Niektórzy pozwalają mi się sfotografować na pamiątkę. Pierwsza z nich to pani Halina. Wg jej własnych słów łączniczka z Powstania Warszawskiego, blisko dziewięćdziesięcioletnia, zna 7 języków, pracowała w handlu zagranicznym, 7 lat w Maroku. Zna całą Europę. Do niedawna chodziła jeszcze o kulach, teraz po zawale i przewróceniu się, już nie porusza się bez balkonika. Nie chce już podróżować, świat współczesny przestał ją fascynować, za to dużo czyta, ostatnio książki po francusku, przypominając sobie w ten sposób język. Teraz odpoczywa przed sklepem (fryzjer, pedicure i przychodnia oraz apteka są dla nas niedostępne z powodu stromych schodków). Nie ufa ludziom – żeby dostarczyć jej zrobioną i wydrukowaną przed chwilą fotografię, muszę wręczyć ją dozorcy, który wie gdzie mieszka. Mnie nie zaufała, choć mieszkamy w jednym bloku i często rozmawiamy, znam też jej stan zdrowia i z grubsza życiorys. Tego nie ukrywa.

IMG_2962 pani Halina

Obie postanowiłyśmy odwiedzić nasz najbliższy sklep delikatesy „Blask” ale nie dostałyśmy się do pólek, udało nam się zaledwie zbliżyć do kasy. Kupiłyśmy tylko to, co widać było z daleka i miłe panie skłonne były nam przynieść. Wszystko zastawione towarami, przejścia między regałami, lodówka, każdy kącik. W tym sklepie chociaż sprzedawczynie na ogół są miłe ale i tak czujemy się jak zawalidrogi. Przeszkadzamy zwłaszcza młodzieży z pobliskiej szkoły kupującej napoje, a idąc do śmietnika także młodzieży, która znalazła tu kącik do ukradkowego palenia papierosów i picia piwa. Parę dni temu miałyśmy – my, niepełnosprawni – prawdziwą zabawę. Przed kasą w sklepie zgromadziły się: dwie panie z balkonikami (jedną byłam ja), jedna pani z dzieckiem w wózku (na szczęście chwilowo dziwnie spokojnym) jeden pan o kulach z opiekunką tudzież młoda dziewczyna w wypasionym wózku inwalidzkim z elektrycznym napędem i zablokowałyśmy cały sklep. Tak się jakoś stało, że korek było trudno rozładować, na przeszkodzie stały zgrzewki butelek, którymi zastawiono sklep. Te osoby, którym przyniesiono zakupy i zapłaciły za nie, nie miały jak się wycofać. W końcu ustąpiła najmłodsza z nas, mama z dzieckiem, które zaczęło wrzeszczeć i szarpać się z nią, bo nie kupiła mu jakiejś książeczki, którą dziecko chciało. Ona też była najbardziej z nas zestresowana. Miała chyba zamiar dziecku ją kupić, ale nie miała czasu jej obejrzeć i zastanowić się, a dziecko musiała uspokoić, choć ono nie było niczemu winne. Następną z kolei była młoda pani w wypasionym wózku, bowiem miała nad nami przewagę w postaci napędu, ale jak to młodzi, była zła i nie nastrojona filozoficznie do świata. O ile się orientuję, nie kupiła wszystkiego, co chciała, bowiem miała już dość. Ostatnia byłam ja. Podano mi mleko (już przeterminowane w dniu zakupu) oraz dwie nie pierwszej świeżości kajzerki, które zdołałam złapać po drodze, o reszcie już zapomniałam. Mam – poinformowana przez kierowniczkę sklepu – możliwość zrealizowania zakupów i przyniesienia ich przez sprzedawczynię do domu, ale nie korzystam z tego tak długo, jak mogę jeszcze z domu wychodzić. W ogóle perspektywa wychodzenia z domu, która w młodości wydawała ni się bardzo uciążliwa, gdy wolałoby się poleżeć na kanapie z książką, zamiast iść do szkoły lub pracy, teraz, o ironio losu, wydaje się pociągająca, jeśli tylko okoliczności pozwalają.

Na osiedlu mamy dwie Biedronki, ale obie są na przeciwnych końcach osiedla, teraz rozdzielonych dwupasmową jezdnią, a żeby ją pokonać, trzeba dojść do poprzecznych ulic, ze światłami, bardzo daleko położonych. W dodatku światła dla pieszych palą się tam za krótko, a samochody są bardzo rozpędzone, podobnie jak rowery na równoległej, prostej ścieżce rowerowej. Biedronki są więc poza naszym zasięgiem, chociaż, jak głoszą wieści, rok temu nie zastawiano tam butelkami alejek między półkami, ale kto wie, może uległo to zmianie przed świętami

Oto inna pani także znana mi z widzenia. Chodziłyśmy jeszcze niedawno do warzywniaka, ta pani i ja, o 2 kulach. Ja nosiłam plecak, ona jedną lub 2 reklamówki albo wózek, który ciągnęła za sobą razem z kulą. Nie mogę nawet sobie wyobrazić, jak trudno jest unosić rękę obciążoną kulą i zakupami w wózku. Ja w każdym razie tak nie potrafiłam. Usiłowałam przekonać ją do plecaka, ale nic nie dało. Dziś nie chodzę już do warzywniaka z powodu 3 schodków. Pani także należy do nieufnych i niechętnie rozmawia. Teraz zakupy pomagają jej odwieźć w wózku zakupowym panie ze sklepu, co widzę czasem przez okno. Niedawno spotkałam ją na spacerze. W moim zasięgu jest taki spacer, z którego o własnych siłach jestem w stanie wrócić, a odległość ta z każdym dniem się skraca.

IMG_2955 chodzik3

Robiąc to zdjęcie wracałam z wycieczki do nowo otwartego sklepu w dawnym kiosku, piątego w moim zasięgu, do którego nie mogłam wejść, nawet nie z powodu schodków, których na szczęście, nie ma, ale z powodu zastawienia wolnych przejść między półkami zgrzewkami z wodą i napojami. Wszyscy w tych sklepikach zwanych „budami” tłumaczą się, że nie mają miejsca i nie wszyscy są przyjaźnie nastawieni, jak w delikatesach Blask.

Na moim osiedlu ostatnio wybudowano wielopoziomowy parking, ale nie wpłynęło to w widoczny sposób na zmniejszenie liczby samochodów na osiedlowych uliczkach. Pewnie taniej jest parkować gdzie się da. W budynku mieści się też siedziba spółdzielni mieszkaniowej, wieczorami bijąca po oczach wściekle zielonym neonem, ostatnio litościwie wygaszanym po 23-ej. Dzięki troskliwie przesadzanym drzewom przed rozpoczęciem budowy (o czym pisałam w „Prababci”) i faktowi, że z moich okien widzę jedynie 1/3 gmachu, widok z mojego okna nie jest tak przytłaczający, jakim mógłby być, gdyby udało się zawrzeć go w jednym kadrze.

IMG_2986

IMG_2995

Po drodze oglądałam nowe ławki, ustawione ostatnio przez moją spółdzielnię i ucieszyłam się, że są (podobnie jak z barierek ograniczających parkowanie na chodnikach którymi się poruszamy – niestety, tylko niektórych) ale nie mogłam, niestety, na żadnej z nich odpocząć. Wszystkie były za niskie, wysokości mniej więcej krzesełek w przedszkolu, że żadna z niepełnosprawnych osób nie mogłaby się z niej podnieść. Na szczęście ja i pani Halina wozimy ze sobą własne ławeczki. Pani Haliny jest lepsza, szersza i niżej położona, moja trochę węższa i za wysoka. Nie da się jej obniżyć z powodu wysokich kół mojego wózka, jednak to lepiej, bo mój wózek jest „bardziej” terenowy niż pani Haliny, z mniejszymi kółkami. Większymi kółkami lepiej zjechać z krawężnika, co często jest potrzebne, bowiem zwłaszcza przed sklepem i apteką, na zjeździe dla wózków i pasach przejścia dla pieszych, parkują samochody (ja tylko na chwilę, po coca colę – tłumaczą się młodzi bogowie i boginie). Możliwe, że żółty kolor zjazdu jakoś działa na kierowców, jak czerwona płachta na byka, zachęcając do pokazania kto tu rządzi.

W maju szykuję się na daleką wyprawę statkiem wzdłuż fiordów Norwegii i w związku z tym wypożyczyłam wózek inwalidzki, do pchania przez osoby bliskie, ponieważ nie dałabym już rady dłużej spacerować, a chcę skorzystać z dostępnych wycieczek. W przedświąteczne popołudnie odwiedziła mnie synowa dla przetestowania tego środka lokomocji i ustalenia czy nie trzeba w nim czegoś naprawić. Wybrałyśmy się najpierw do odległej ode mnie ze 300 m apteki. Obie miałyśmy prawdziwą szkołę przetrwania, porównywalną z afrykańskim safari. Moja synowa stale jeździ samochodem, ja jednak nie jestem przyzwyczajona do manewrowania nieosłoniętym niczym ciałem (w dodatku bez wpływu na kierowanie nim) wśród samochodów. Pół biedy, gdy jechałyśmy po chodniku ograniczonym słupkami, tam mieściłyśmy się z niewielkim trudem. Tak jednak mogłyśmy poruszać się zaledwie chwilkę, bowiem słupki skończyły się albo zostały przewrócone i musiałyśmy zjechać na jezdnię. Tam prawdziwy horror. W poszukiwaniu miejsca do zaparkowania samochody bez ładu i składu manewrują między szkołą, przychodnią i apteką po jednej stronie, a murem cmentarza po drugiej. W to rojowisko dostałyśmy się i my i nawet, gdy  chodnik byłby już dostępny z powodu słupków, nie mogłyśmy nań wjechać, bo zjazd był zastawiony. Prawie jak safari – tyle że z pozycji zwierzyny. Jakoś żywe i całe dojechałyśmy jednak do naszego celu – apteki. Tam przywitały nas schody i nieczynna winda.

Rysunek1

Oczywiście to nie żadna chwilowa awaria, bowiem winda nie jest czynna od jesieni ubiegłego roku, gdy wchodziłam jeszcze po schodach o kulach.

Na dzwonek pojawiła się wprawdzie pani, ale ja nie mogłam wejść do apteki ani do przychodni, musiałam wyręczyć się synową.

Wracając podjechałyśmy pod sklep, ale nie próbowałyśmy wjechać do środka, bowiem widok nie zachęcał do próby sforsowania. Przed paletą z piwem dałoby się jeszcze zakręcić do kasy, ale zgrzewka wody już to nie umożliwia. Widać sklep nauczony doświadczeniem z zatorami powodowanymi przez niepełnosprawnych ustawił samotną, dyskretnie zniechęcającą do wjazdu zgrzewkę. Nie wjedziesz, nie będziemy musiały biegać po sklepie i wyszukiwać dla ciebie zakupów.

IMG_2983

Na koniec miła niespodzianka. Musiałam zgłosić się do lekarza pierwszego kontaktu od blisko roku i już nie mogłam odkładać tej wizyty. Zadzwoniłam więc do przychodni, pytając co mam zrobić, skoro nie dam rady wejść po schodach, a winda nieczynna. I tu dowiedziałam się, że dojechawszy do końca ulicy, mogę wejść poprzez zakład rehabilitacyjny, bowiem zbudowano i otwarto tu właśnie nową windę. Ucieszyłam się, ale zdziwiło mnie, że nikt nie umieścił tej informacji na windzie przy aptece. Wszak apteka, szkoła, przychodnia i zakład rehabilitacji mają wewnętrzne połączenie jednym korytarzem! Kolejny dowód na to, że lepiej jest utrudniać dostęp i w ten sposób zniechęcać do odwiedzin roszczeniowo nastawione peerelowskie złogi.

W wyznaczony dzień wybrałam się do lekarza i gdy doczłapałam do nowej windy zastałam napis wzywający mnie do 1) naciśnięcia 1 raz przycisku informującego personel przychodni i 2) naciśnięcia przycisku windy. Zasugerowana instrukcją z poprzedniej, identycznej windy, oczekiwałam, że personel będzie mnie wiózł i czekałam cierpliwie na deszczu i nie doczekałam się. Po którymś kolejnym dzwonku wybiegła na schody młoda osoba i zbeształa mnie nie przyjmując do wiadomości moich tłumaczeń, że instrukcja jest niejednoznaczna, ponieważ ona sama osobiście ją układała. Zapytana dlaczego w takim razie należy zawiadamiać personel o swoim zamiarze wejścia do windy odrzekła, że ona musi wiedzieć i koniec. Nie miałam już śmiałości spytać, dlaczego na popsutej windzie nie umieszczono informacji o drugiej, sprawnej. Poczułam się wystarczająco stara i głupia, nie rozumiejąca jasnych instrukcji i nie miałam ochoty przedłużać swojego psychicznego dyskomfortu.

Na odmianę losu pan doktor okazał się bardzo miłym i kompetentnym, wystawił mi skierowanie na pobrania krwi i w dodatku, polecenie do wizyty pielęgniarki w domu oraz zapisał wszystkie potrzebne leki. Jeszcze tylko wizyta w aptece, gdzie miła farmaceutka sama pobiegła do pana doktora po sprostowanie błędu na recepcie i mogłam wrócić do domu rzędem długich korytarzy, windą, chodnikiem i jezdnią (chodnikiem zablokowanym samochodami rodziców przyjeżdżających po dzieci do szkoły poruszanie się jest niemożliwe w niektórych porach dnia).

Przyszedł czas na wytłumaczenie się, dlaczego zawracam głowę czytelnikom taką szczegółową i nudną zapewne dla większości z nich historią wojaży po bliskiej okolicy zwyczajnego osiedla i skąd ten tytuł nawiązujący do afrykańskich polowań.

Muszę dodać, że moje osiedle ma opinię bardzo dobrego i przyjaznego mieszkańcom. To, co w nim nieprzyjaznego nie wynika ze złych zamiarów czy szczególnych zaniedbań, a z braku umiejętności wczucia się w skórę osób z ograniczonymi możliwościami poruszania się. Nikt nie prosił niepełnosprawnego o przetestowanie głębokości zakopania ławki, nikt nie prosił go o sprawdzenie czy nowa, tańsza zapewne, farba dla malowania pasów na jezdni nie staje się przypadkiem pod wpływem deszczu bardziej śliska niż sama jezdnia. Żaden z młodych tatusiów, spieszących się gdzieś do pracy i odwożący swoją latorośl do szkoły nie wpadnie na myśl, że tarasując chodnik albo zjazd z niego, zmusza osobę niepełnosprawną, z definicji nie mogącą uskoczyć w bok w razie niebezpieczeństwa i słabo widoczną z powodu przygarbienia, do manewrowania między jadącymi samochodami. On postępuje racjonalnie przedkładając interes własny nad prawdopodobny interes hipotetycznego bliźniego, a że chodnik prowadzi akurat do przychodni i apteki? Cóż, zwykły traf! Nawet Centrum Niepełnosprawności, wzywające mnie do stawiennictwa i osobistego podpisania podania przesłanego drogą internetową, nie bierze pod uwagę moich trudności w dotarciu tamże!

Nawet osoby bliskie niepełnosprawnemu, nie mieszkające z nimi stale nie potrafią sobie wyobrazić pewnych przeszkód, które same spowodują. Oto przykład – zrzucona na podłogę jakaś ulotka albo śmieć i nie podniesiony od razu leży i drażni swoim widokiem cały tydzień – do przybycia pani sprzątającej. Mam wprawdzie chwytak do podnoszenia upuszczonych przedmiotów, ale akurat kartek i płaskich niemetalowych przedmiotów on nie podniesie. Pozbycie się takiego cudzego (swój tak nie boli) śmiecia zajmuje czasem pół godziny albo dłużej. A przecież ja też dziennie upuszczam to i owo, bo nie mam już tak sprawnych rąk. Niewiele osób rozumie, że nie wyjdę ze śmieciami w deszcz, chociaż w domu jest parasolka. Trudno jednak o trzecią rękę do jej trzymania. Wymówki bliskich, że przeziębiłam się, bo wyszłam bez skarpetek trafiają kulą w płot, bowiem nie było komu pomóc skarpetki te założyć (teraz kupiłam sobie za kilkadziesiąt złotych przyrząd do ich zakładania, ale należy jeszcze kupić sobie skarpetki do niego pasujące). Wszystko oczywiście zdalnie, przez internet, bez sprawdzenia jak te rzeczy i w jakich warunkach działają.

Zamieszczając tego rodzaju opowieści mam nadzieję, że ktoś zapamięta co pikantniejsze szczegóły moich wynurzeń, co zaowocuje zwróceniem uwagi na pozorne drobiazgi, które pomija się zazwyczaj. Osoby praktykujące duchową uważność, rzadko bywają uważni na sprawy innych ludzi, najczęściej ograniczają się do własnego wnętrza. Cóż więc wymagać od zwykłych ludzi, widzących zazwyczaj siebie i swoich najbliższych! A tak niewiele potrzeba, żeby sprawić radość komuś takiemu jak ja: przytrzymać drzwi, nie pędzić rowerem przez prześwit w bloku, odpowiedzieć grzecznie, potraktować mnie jak człowieka, a nie głuchego i nieczułego debila.

W tym właśnie problem. Nadal jestem człowiekiem i chcę nim być do końca, gdy przestanę swoim istnieniem sprawiać kłopot innym.

Mapa marzeń

Przeczytałam gdzieś, że mając marzenia nieskonkretyzowane, do niczego w życiu nie dojdę. Mimo mojego słusznego wieku, chcę jeszcze do czegokolwiek dojść, ponieważ dochodzenie jest objawem życia, w przeciwieństwie do odchodzenia, które jest jego żegnaniem. Zastosowałam się więc do zaleceń modnych psychodoradców i przystąpiłam do sporządzania swojej mapy marzeń, będąc w zasadzie świadoma faktu, że wielu tych marzeń to już ja nie mam, a te, które mam, albo są zupełnie nierealne, albo wydumane, albo wyciągnięte w ostatniej chwili, jak królik z kapelusza. Mimo to brnę dalej w tę mapę, podobnie jak kiedyś ćwiczyłam w pewnej firmie burzę mózgów, dochodząc do rezultatów tak dziwacznych, że aż wartych podzielenia się nimi z publiką, bowiem chociaż nie miały nic wspólnego z konstruktywnymi wnioskami, niepokojąco zbliżały się do przedsięwzięć obecnych rządów, z czego wnioskuję, że takie psychozabawy zawsze zmierzają w kierunku dającym się z góry przewidzieć.

Sporządzając mapę marzeń (nazywaną czasem także wyspą skarbów, kartą życzeń, umową z losem, tablicą celów itp. – choć cele, a marzenia, to, moim zdaniem zupełnie nie to samo), zapoznałam się z instrukcją zawartą na stronie

http://koprowska-glowacka.blogspot.com/p/mapa-marzen_26.html?m=1 stanowiącą tekst książki, napisanej przez Annę Koprowską i postępowałam zgodnie z zawartymi w niej wytycznymi. Jeśli pominąć typowe dla współczesnej duchowości wodolejstwo i banały w rodzaju „Człowiek to nie tylko ciało, człowiek to także jego marzenia, a człowiek bez marzeń to człowiek bez przyszłości”, książka zawiera dużo przydatnych informacji, z których nie omieszkałam skorzystać. Najważniejsze z nich dotyczyły struktury takiej mapy, która jest niezbędna, aby uporządkować swoje myślenie o celach, marzeniach, czy tam co jeszcze się nawinie, ponieważ według ogólnie panującego poglądu, myślenie musi być uporządkowane. Bałagan w myślach jest takim samym wykroczeniem, jak bałagan w szafie, czy w lodówce. Rzeczy świeże mieszają się z przeterminowanymi, czy wręcz śmierdzącymi, a nabiał z warzywami i mięsem, co jest oczywiście ze względów higieny niedopuszczalne. Trochę ten pogląd o konieczności porządkowania przypomina mi zawołanie z czasów słusznie minionych (ale jak widać po rozmaitych symptomach wcale nie minionych), — Prognoza, Program, Plan. Bez nich rzekomo postęp byłby nieosiągalny, a bez postępu nie moglibyśmy istnieć (podobno), czemu przeczy historia wielu wynalazków

Muszę od razu uprzedzić, iż moja mapa marzeń nie zawiera zestawu autentycznych tęsknot, tylko te, które mogą zostać ujawnione publicznie, a właściwie te, nad którymi rozmyślałam, nie zawsze decydując się na włączenie ich do prywatnego zestawu. Macie więc do czynienia z zestawem publicznym, ogólnodostępnym, teoretycznym, zawierającym czasem elementy prywatnie odrzucone.

Wracam jednak do mojej mapy. Istnieje kilka wzorcowych struktur, które nadają się do zastosowania w przypadku sporządzania wykresu, kolażu lub zestawu rysunków (forma dowolna). Ja, jako że nie jestem wzrokowcem, a myślakiem (pisałam o myślactwie w odcinku bloga http://www.taraka.pl/myslenie_a_myslactwo ),

preferuję słowa/hasła – co nie oznacza, że nie potrzebuję struktury.

Tak więc można stosować strukturę feng shui, dzieląc obszar na 9 kwadratów odpowiadających sterom życia jak: 1. Kariera, droga życiowa, praca; 2. miłość, małżeństwo, związki, partnerstwo; 3. rodzina, autorytety, nauczyciele, przełożeni, przeszłość itp. aż do 9, rozmieszczając je zgodnie z prawidłami tej sztuki. Można zastosować strukturę 12 domów, zaczerpniętą z astrologii lub/i jednocześnie strukturę mandali.

Ja do swojej mapy marzeń zastosowałam inną strukturę. Podzieliłam sfery zainteresowań mapy na 3 grupy/światy: Świat TU, Świat NAD i Świat POD, Światy te nie są identyczne z podziałem na rodzaje świadomości, znanym skądinąd; zawierają tylko grupy wyobrażeń i marzeń związanych z realnością codzienności, sprawami wyższej rangi i swego rodzaju lekturą snów, których bym sobie życzyła, świata oglądanego w nich przynoszącego ukojenie i satysfakcję, ale odłączonego od rzeczywistości i w zasadzie niepotrzebnego. Oczywiście w centrum mapy umieściłam swoją podobiznę, co podobno jest nieodzowne. Widać siły wyższe mogą się, jak każda biurokracja, pomylić, potrzebna jest więc legitymacja ze zdjęciem identyfikacyjnym.

Z wytycznych fachowców wynika, że przy sporządzaniu mapy należy używać określonych kolorów, ale ja sobie to odpuściłam, działając intuicyjnie.

Wewnętrzna struktura tych 3 światów jest także inna, niż powszechnie preferowana. Wspomniałam kiedyś —http://www.taraka.pl/pamiec_seryjnego_zabojcy , że moje myślenie układa się podobnie do sztachetek w płocie i tu także ten schemat zastosowałam. Za wzór biorę płot mojego domu na działce (już nieistniejący, zastąpiony nowym, ale nieco innym). Na mojej mapie płot, składający się z podobnych struktur, mimo różnych długości sztachet, nie hierarchicznych, a równouprawnionych, ma 2 strony – jedna pokazuje to, co MOJE, druga INTERAKCJE z innymi. Są to więc jakby dwie strony sztachet – od strony posesji i od strony drogi. Przedstawione na zdjęciu segmenty łagodnie falują – z dołkiem po środku i przy podtrzymujących słupkach. Takie segmenty (w przeciwieństwie do najczęściej spotykanych) nie obrazują optymistycznego wznoszenia się, po to by i tak upadać, a właśnie falowanie. Stąd też i na mojej mapie marzeń cele realne przeplatają się z marzeniami, czyli pragnieniami nierealnymi.

S 023

Zacznę więc od segmentu INTERAKCJE

Bliskość, porozumienie i zrozumienie

czyli rozważania o mapie marzeń przy krojeniu sałatki

Oto bliskość ucieleśniona:

Zazwyczaj ona nam nie wystarcza. Mimo że w obliczu unicestwienia (śmierci), gdy noże miksera zbliżają się nieuchronnie, może zdawać się lekarstwem i jest najbardziej pożądanym marzeniem, to gdyby się zastanowić, wiadomo, iż nie chodzi o konkretną osobę, o jej wnętrze, a o mój egoizm. Chcę, żeby ktoś był ze mną, obojętnie kto. Ma mnie wspierać, to najważniejsze. Seler czy por, rzecz drugorzędna, fenkuł nadaje się dla obu. Nie mamy zbyt wielu wymagań. Dobrze wychodzimy razem na zdjęciach, pokazujących stare, wieloletnie małżeństwa w czasie brylantowych czy diamentowych godów.

Ale gdy nóż miksera nam nie zagraża, inaczej rozumiemy bliskość. To już nie wspieranie się, ono schodzi na dalszy plan, to porozumiewanie się i zrozumienie. Możemy być jak dwa bakłażany, podobne pochodzeniem, wychowaniem i stylem, ale takie porozumienie nieuchronnie staje się nudne i jałowe. Jesteśmy zawsze razem, jesteśmy podobni, rozumiemy się bez słów, bo myślimy tak samo. Jesteśmy wygodni, wolimy nudę od niepewności, a spokój od ryzyka. Za plecami mamy innych, ale cóż nas oni obchodzą?! Są przeszkodą, zaburzeniem, nieporządkiem, choć czasem musimy tolerancyjnie robić dobrą minę do złej gry.

Czy zrozumiemy buraka? Nie, precz z burakami! Wprawdzie barwę mają zbliżoną, ale są jakieś zabrudzone, sterane życiem, nie lśnią i zapewne inaczej smakują. Nie pasują do nas. Między nami mówiąc, są jedynie półproduktem do barszczowego zakwasu; nigdy nie będą główną potrawą. Odrzucamy tę buraczą możliwość, także i dlatego, że my, bakłażany, nie komponujemy się dobrze z czosnkiem, który buraki cenią (podobnie jak czosnek niedźwiedzi). Buraki tracą tylko czas na szukanie czegoś, co je tylko przyćmi, a potem mają pretensje i żal. Dlatego są burakami i nigdy nie będą równouprawnione

IMG_2951 z burakiem

W dodatku burakom brakuje wdzięcznej formy, jak na tej fotce ściągniętej z internetu

http://www.demoty.pl/bliskosc-65078

bliskosc

Chętnie związalibyśmy się z papryką, ale tej akurat zabrakło. Obecna w słoju czuszka, to paprykowe wynaturzenie, nie bierzemy go pod uwagę. Odnotowujemy tylko dla porządku. Zamknięta w innym świecie, zbyt paląca, lepiej już zostańmy sami, a ona niech tkwi samotnie na swojej odległej półce i zadaje szyku.

IMG_2952 czuszka

To przegląd postaw. W różnych okresach mojego życia teoretycznie preferowałabym różne opcje (niezależnie od realnych związków), ponieważ jednak pozostawałam tylko w jednym, nie miałam możliwości przećwiczyć kolejnych wariantów. Wydawać by się mogło, że na starość powinnam wybrać któryś z zestawów z fenkułem (wspierający) ewentualnie dwubakłażanowy jako najbezpieczniejszy. Niestety, żaden w przedstawionych mi nie odpowiada. U schyłku życia, gdy podniet, energii i możliwości jest zbyt mało, warto by się przyjrzeć burakowi. Niestety, w związku z burakiem można doznać zadrapań albo uszkodzeń, najlepiej byłoby więc trzymać się w pewnej odległości, bo przecież na starość poczucie bezpieczeństwa i wygody jest niesłychanie ważne.

Tak więc zostaje oddzielna pólka z kiedyś skomponowanym bukietem, bynajmniej nie kwiatowym. To zioła, którymi można przyprawić wszystko, nadające smak byle jakiemu warzywu. Jak polec, to w dobrym stylu. Nie skończyć w śmietniku. Lepiej zostać przydatną dekoracją, zblakłą, ale z pozorami pożyteczności.

IMG_2957bykiet

Czy to jednak nadaje się na marzenie? Zostawić wszystko jak jest? Nie dążyć do niczego, a zwłaszcza odmiany?

Może dzieje się tak, bo w poszukiwaniu bliskości chyba nie chodzi o realną bliskość. Możliwe, że wystarczy jej złudne odczucie lub wyobrażenie. Przykładem może tu być miłość do Boga. Ja znam ludzi, którzy odczuwali prawdziwą bliskość zmarłych i sama też taką kiedyś odczułam. Cała literatura SF oscylująca wokół kontaktów z Obcymi i życiem na innych planetach jest jednym wielkim zakamuflowanym wołaniem o bliskość.

Ostatnio, rozmawiając z kimś o bliskości, usłyszałam piękną historię odnalezienia prawdziwej bliskości z psem ze schroniska po tym, gdy zawiodły inne bliskości. Historię tę zilustrowano mi obrazem Beksińskiego pana i jego psa wtapianego w ławeczkę przez przemijanie.

http://4.bp.blogspot.com/—FTOW1Dhhs/T-d8yjqyGLI/AAAAAAAAmkg/FGQIQHmu2n0/s1600/beksinskizdzislaw_a.jpg

beksinskizdzislaw_a

Taką bliskość trudno uznać za złudzenie, niemniej jednak nie dla wszystkich taki kontakt będzie autentyczną bliskością. Dla mnie jest skrytym wołaniem o ten rodzaj bliskości, którego nie można otrzymać od ludzkich partnerów, prostym, oczywistym, pozbawionym kalkulacji i żądań.

Segment MOJE

To, czego pragnę choć wiem, że nie osiągnę

i to, co jest mi dostępne i mogę zrealizować, ale chwilowo tego nie robię

czyli moje postulaty do mnie samej

Obrazek z wczorajszego spaceru:

IMG_2955 chodzik3

Ta babcia to nie ja. Ja z takim chodzikiem poruszam się w domu. Nie mam dobrej duszy która podążałaby za mną z wózkiem i czekała cierpliwie, aż się wygrzebię. Na spacerze mam lepszy, szwedzki chodzik na dużych kółkach z ławeczką dla odpoczynku i koszykiem na zakupy, więc jeszcze nie odczuwam tak bardzo braku cierpliwej córki. Wprawdzie dystans, którego przejście zabierało mi kiedyś 6 minut, teraz zajmuje blisko godzinę, ale jeszcze na razie jest w zasięgu moich możliwości. Właśnie wróciłam z wycieczki do nowo otwartego sklepu na moim osiedlu, piątego w moim zasięgu, do którego nie mogłam wejść, nawet nie z powodu schodków, których na szczęście, o dziwo nie ma, ale z powodu zastawienia wolnych przejść między półkami zgrzewkami z wodą i napojami. Wszyscy w sklepach tłumaczą się, że nie mają miejsca dlatego nie widać w nich takich osób jak ja czy matki z wózkami. W końcu jest nas mniej. Po drodze oglądałam nowe ławki ustawione ostatnio przez moją spółdzielnię i nie mogłam, niestety, na żadnej z nich odpocząć. Wszystkie były za niskie, wysokości mniej więcej krzesełek w przedszkolu. W takich chwilach wzdycham do miasteczka Weerselo w Holandii, gdzie nie było miejsca niedostępnego dla takich osób jak ja, (a było ich na ulicy sporo) i gdzie można się było szwendać, przysiadając, gdy się zachciało na wystawionych na ulicę ogrodowych krzesełkach i nie czując się nieprzystosowanym do życia dziwadłem, tylko jedną z wielu liczących się osób, na które tu się czeka.

Dlatego na pierwszym miejscu moich marzeń są nowiutkie, mało używane, w doskonałym gatunku, choć niekoniecznie takie śliczne, jak na zdjęciu.

http://www.biogenica.pl/wp-content/uploads/2016/02/sposoby-na-idealne-nogi-867×410.jpg

sposoby-na-idealne-nogi-867x410

Ponieważ jest to marzenie z gruntu nierealne, mogę tylko popatrzeć na obrazki. We wspomnianej książce na temat „mapy marzeń” sugeruje się, żeby używać symboli rozmaitych marzeń. Autorka pisze: „Obrazy w sposób symboliczny pokazują nasze marzenia. Dzięki temu możemy skoncentrować się na nich i umocnić przekonanie, że właśnie taki jest nasz cel. Pragnienia — dotąd pozostające w sferze myśli, a więc na poziomie mentalnym — teraz nabierają kształtu. Jesteśmy już pewni, że z natłoku różnych myśli wybraliśmy te, które pragniemy zrealizować.” Niestety, proponowany zestaw jakoś mnie odrzuca i wolę dosłowność. Oto on.

Sfera życia Przykładowe symbole
Autorytety Wizerunki osób, które darzycie szacunkiem i uznaniem, anioły, symbole ich zajęć
Bogactwo pieniądze, złota rybka, biżuteria, srebrny talerz, samochód, dom, komputer, cedr, kamienie szlachetne, mleko, miód, wieniec, zamek
Centrum własne zdjęcie,  osoba, do której chcielibyście być podobni, coś, co was symbolizuje, duże lustro, wachlarz,  to co kojarzy się z wolnością i zdrowiem
Dom dom idealny- taki, jaki byście chcieli mieć, arka, ogród, otoczenie, poszczególne pomieszczenia, meble, kominek
Droga życiowa jasne i proste drogi, woda, fontanna, klucze, dyplomy, puchary, kwiaty, statek, niebieski słoń
Dzieci radosne dzieci, kołyska, pokój dziecinny, zabawki, bocian, bawiące się dzieci,
Komunikacja zdjęcia rozmawiających ludzi, telefony, komputery, listy
Podróże Ilustracje miejsc, do których byście chcieli pojechać, globusy, kompasy, mapy, zdjęcia z podróży, statki, stopa
Podświadomość amulety, chmury, obłoki, gwiazdy, harfa, księżyc, most, tęcza, spirala, amulety
Praca/ Kariera zdjęcie osoby przy konkretnej pracy, nagroda, akwarium, berło, klucz, pszczoła
Przyjaciele zdjęcia konkretnych osób, anioły, delfiny, zwierzęta domowe, ilustracje dobrze bawiących się ludzi, lustro, pies
Rodzina zdjęcia rodziców, drzewo, kolumny, kominek z płonącym ogniem, herb, woda, bocian,
Rozwój jednorożec, dyplomy, symbol wiedzy duchowej- może to być kwiat lotosu, góry- szczyty do zdobycia, świeca, książki, gwiazda,
Sława/ Sukces dyplomy, nagrody, trofea, dzieła sztuki, górskie szczyty, strzeliste wieże, czerwone przedmioty, elementy sakralne, lampa, berło, dąb, granat/ granatowiec, gwiazda, korona, laur
Twórczość/ Hobby książki, kadr filmowy, aparat fotograficzny, znaczki, modele, sztalugi, farby, obrazy, rzeźby, dłuto, pędzle, maszyna do pisania, komputer, serwetki, instrumenty muzyczne, kwiaty doniczkowe, kolorowe lampki, zdjęcia własnej twórczości, ogień, studnia
Wiedza/ Nauka książki, zeszyty, dyplomy, sowa lub lis, komputer, budynek szkoły, nauczyciele, cyrkiel, latarnia, oko, tarcza
Zdrowie dąb, zdjęcie idealnego siebie, wizerunek narządu, który chcemy widzieć zdrowym
Związki/ Miłość Zakochane pary, dwa gołąbki, dwa złączone serca, obrączki, pierścień, czerwone róże, delfiny, rodzinne zdjęcia, brzoza, ogień, pochodnia,

Ale może komuś się przyda. Chociaż ja bym nie odgadła, że symbolem związku/miłości może być np. brzoza, ogień, pochodnia (tylko jeśli obejrzałam wcześniej znaną reklamę braveranu — chyba tak się ten lek nazywa, z płonącym w ognisku konarem i trzęsącą się z zimna dziewczyną).

Kolejną sztachetą w moim płocie jest realny odpowiednik nierealnego poprzedniego marzenia, o którym napisałam kiedyś wiersz, ba, cały poemat, jedyny jaki napisałam od czasów młodzieńczych, co świadczy o moim wielkim pożądaniu.

Chociaż, żeby nie iść w marzeniach zbyt daleko, napomknę o pewnym, raczej niedostępnym dla mnie wynalazku, na pograniczu wózka inwalidzkiego i robota opiekuńczego, którego działania oglądałam w internecie.

Trzecia sztachetka wiąże się z moją

IMG_2958biblioteka

biblioteką.

Pożądam stale nowych książek, tymczasem muszę rozstawać się ze starymi. Oddałam więcej niż połowę mojej biblioteki z powodu konieczności likwidacji regałów dla udrożnienia ścieżek w mieszkaniu, ale nieodmiennie ich żałuję. Co i raz przypomina mi się jakaś książka, którą oddałam, a do której właśnie teraz chciałabym zajrzeć, żeby coś sobie przypomnieć. Niestety, jak to bywa z marzeniami, rzeczywistość zawsze jest gorszego gatunku. Niewiele dzieł powoduje we mnie tak silne emocje, jakich doznawałam czytając znacznie wcześniejsze. Najważniejsze zachowałam, ale stale okazuje się, że te, które uważałam za mniej ważne i oddałam, zasługiwałyby na ponowną uwagę. Jest to oczywista ilustracja spostrzeżenia, że to co nieosiągalne, bardziej kochamy. Jako marzenie. taki nieosiągalny obiekt miłości jest wręcz idealny, nosi w sobie tylko jedną skazę: przynosi czasem smutek i zwątpienie.

Ja tak mam, że rozmawiam z książkami. Nie na głos oczywiście. Ominęło mnie na szczęście to starcze przyzwyczajenie osób mieszkających samotnie do głośnego mówienia, a potem mamrotania. Nie dlatego, że uważam to za coś złego (czasem jest objawem choroby), ale dlatego, że w ten sposób mówi się na ogół zupełne głupstwa:

„— Niech no ja pomyślę, teraz muszę wziąć nóż i ukroić sobie chleba, nie ten, tamten nóż, on ma lepsze ostrze, ale, ale, jest brudny, muszę go umyć przedtem, aha czy ja czegoś nie zapomniałam, tak, tak, nie wyłożyłam wczoraj masła z lodówki i jest twarde, ajaj będę musiała czekać.”

Co prawda w ten sposób Joyce napisał swoje wiekopomne i ponoć niezrozumiałe dzieło „Ulisses” jednak jego literackie mamrotanie nazwane „strumieniem świadomości” zapładniało wielu pisarzy po nim (ja także próbowałam tak pisać) jednak zapewniam, większość staruszek nie ma nic do powiedzenia ważnego w tej konwencji literackiej.

Ja rozmawiam z książkami inaczej, bez słów. Staram sobie wyobrazić i przetworzyć intelektualnie przeczytane treści, zastanowić się, jak by wyglądała inaczej prowadzona akcja, wyławiam podteksty (lub ich brak), tropię niekonsekwencje i ślady blokad mentalnych autora, usiłuję odczytać to, czego wyraźnie nie napisał, a co wynika z jego tekstów. W lot odczytuję to, co usiłuje nam wmówić. Jestem więc jednocześnie czytelnikiem i krytykiem, najczęściej na zmianę; chłonę tekst jak naiwna czternastolatka, wierząc we wszystko, co napisano, do momentu, kiedy coś mnie nie uderzy obuchem; potem już czytam inaczej, a czasem książkę w połowie lektury odrzucam na stertę do oddania.

I dochodzę do następnej sztachetki. To ROZMOWA. Myślałam o niej wcześniej i jak często się zdarza, przed chwilą życie poszło w ślad za myślą. Wywołałam jedno z moich pragnień. Odebrałam telefon i umówiłam się na dzisiejsze spotkanie z kimś, kogo nie widziałam od blisko dwóch lat. Mieliśmy się spotkać w dniu, kiedy zabrano mnie do szpitala, więc on miał mnie w tym szpitalu odwiedzić kiedy poczuję się lepiej, niestety w dniu, gdy mieliśmy się spotkać, on trafił do szpitala (innego), a potem wrócił do swojego miasta na dalsze leczenie. To taki chichot losu, który mi się zdarza (prawdopodobnie – pocieszam się – za sprawą tranzytującego Urana).

Muszę więc przybliżyć ten rodzaj rozmowy, który mam na myśli i o którym marzę. Na co dzień rozmawiam z wielu osobami, mam dobrych znajomych, mam znajomych mądrych i mam znajomych ciekawych ludzi. Wszystkim z nich coś zawdzięczam i z wszystkimi chętnie się spotykam, zwłaszcza, że podejmują trud przyjechania do mnie. Nikt z nich jednak nie jest tym, kto zna mnie od wielu lat i z kim mogę mówić o wszystkim bez udawania, krygowania się, pomijania tego czy tamtego. Są osoby, które wiele mówią o sobie, są też takie, które o sobie nie mówią nic, ja jednak tęsknię do równowagi. Przypominają mi się lata studiów i te nieustające dyskusje przy każdej okazji na każdy temat (z wyjątkiem bieżącej polityki) przy papierosie i kartkowej, marnej wódce, ze szczególnym naciskiem na zagadnienia oderwane od ponurego życia. Do takich rozmów czasem pragnę wrócić.

dyskusja

Anna Koprowska w swojej książce podaje daty w roku 2017, w których powinno się sporządzać takie mapy marzeń aby się spełniły. Takimi terminami są nowie Księżyca, a zwłaszcza pierwszy nów w znaku Barana, przypadający na 28 marca, a więc przedwczoraj, gdy zaczęłam sporządzać swoją mapę. Pisze ona że nów taki jest „idealny, bo po wiosennym przesileniu i w znaku dającym siłę i rozmach”. Zaręczam, że o tym nie wiedziałam, ale tak samo wyszło.

Moje falujące sztachetki zaczęły przechodzić od rzeczy realnych, namacalnych do ważniejszych, mniej konkretnych.

Kolejną sztachetką po rozmowie jest WIEDZIEĆ. Tak już mam, że zawsze chcę wiedzieć więcej i więcej i z powodu tego pragnienia nie zawsze umiem wiedzieć dokładniej. Przez swoje życie zawodowe koncentrowałam się na doskonałym opanowaniu jednego segmentu wiedzy i to opanowaniu ze wszystkimi szczegółami, niuansami; pamiętaniem konkretnych artykułów prawa, tokiem myślenia przy uzasadnieniach i umiejętności natychmiastowego przywołania współrzędnych danego rozwiązania. Nawet obudzona w nocy mogłabym podać źródła, działy i rozdziały oraz uzasadnienia — a to wszystko w stosownym, urzędowym języku.

Dlatego teraz, gdy ze wszystkim jestem już wolna, staram się być wzorowym dyletantem. Wiedzieć i pamiętać tylko to, co chcę wiedzieć, a nie zaśmiecać sobie głowy źródłami. Dlatego też nie piszę artykułów do Taraki, tylko bloga. W obecnych czasach nikt nie jest w stanie wiedzieć wszystkiego, a jeszcze mniej wykorzystywać swoją wiedzę. Wszystkoizm to zaułek bez wyjścia, choć nęcący i dlatego zwłaszcza, że pozostało mi już niewiele czasu, przyświecać mi więc musi jakiś racjonalny wybór oparty o osobiste preferencje. Wiedzy swojej nie będę miała okazji wykorzystać, więc pamiętanie o źródłach jest jedynie ograniczeniem i zawracaniem głowy (chyba, że muszę się na nie powołać).

Kolejna sztacheta to KOMUNIKATYWNOŚĆ. To moja idee fixe.

O komunikatywności, umiejętności przekazu i wytrwałości

czyli tym co stale pragnę poprawiać

Trochę to dziwne, że mojemu nieskoordynowanemu myśleniu (myślactwu) towarzyszy potrzeba jasnego wyrażenia tego, co pragnę przekazać, a zwłaszcza napisać. W dzieciństwie, kiedy brutalnie odzwyczajano mnie od leworęczności, zaczęłam się jąkać, co ustępowało w okresie dojrzewania, gdy zaczęłam pisać szkolne wypracowania. Zawsze uważałam swoje wypowiedzi słowami za poszarpane, niejasne i nieskoordynowane, ponieważ najczęściej moje otoczenie nie rozumiało, o co mi chodzi. Starałam się więc w tym, co piszę, być dokładna, klarowna, gładka. Zawsze czytałam swoje szkolne prace na głos, żeby tekst miał swoistą melodię i dobrze brzmiał. Im byłam starsza, tym bardziej popadałam w obsesję wyrażania dokładnie tego, co chcę powiedzieć, ni mniej ni więcej. Na szczęście na starość trochę sobie odpuszczam. Łagodnieję wobec świata, nie jestem już taka zasadnicza w przestrzeganiu form.

Na różnych etapach życia moja komunikatywność zmieniała się, ewoluowała. Od strumienia świadomości przechodziłam do dygresji od dygresji i literackich form szkatułkowych, właściwych niepoprawnym gawędziarzom, porzucając je stopniowo dla nowych odkryć. Niestety, nigdy nie szło mi dobrze pisanie Hemingwayem, który to męski styl na wiele lat zdominował światową i polską literaturę, stając się kanonem, do którego przykrawano wszelkie debiuty. W pop literaturze oznaczało to konieczność operowania krótkimi zdaniami, brak opisów i roztrząsań. To, że w bohaterze wrzało piekło, dawało się rozpoznawać po akcji, gdy na przykład wyciągał broń i zaczynał strzelać. Moda ta umacniała się pod wpływem sztuki filmowej, gdy oszczędność mimiki i gestów zaczęła być standardem, odróżniającym dzieła współczesne od epoki przeddźwiękowej.

Tu, wydaje się, leżała przyczyna moich trudności w porozumiewaniu się z innymi. Ja chciałam oddawać komplikacje świata, który widziałam, inni pragnęli widzieć uproszczoną czarną kreskę na białym tle. Żadne cyzelowanie tekstu nie pomogłoby mi w komunikatywności, o czym jednak nie wiedziałam. W dążeniu do tego, aby być rozumianą, próbowałam zmienić i udoskonalić siebie (tu zbiegają się segmentu marzeń omówione w części INTERAKCJE) zwłaszcza poprzez doskonalenie swojego STYLU. Mam na myśli nie tylko pisanie ale całokształt siebie: spokojnej, opanowanej, rozsądnej, kompetentnej.

To wiąże się z moim marzeniem: być komunikatywną bez żadnego wysiłku, być rozumianą i móc podejmować dyskusje bez zastanawiania się nad ich formą. Choć oczywiście nie satysfakcjonują mnie odpowiedzi w rodzaju „masz rację k….a coś nie tak”.

I tak dochodzę do ostatniego szczebelka mojego płotu segmentu ŚWIAT TU: WYTRWAŁOŚĆ. Nie jestem wytrwała, nie umiem i nie umiałam pozostawać bez ruchu dłużej niż pół godziny. Podziwiam ludzi, którzy godzinę lub dłużej usiłują odnaleźć program posługując się popsutym pilotem do popsutego telewizora, przy czym czas oglądania odnalezionego kanału stanowi jedną dziesiątą czasu poszukiwań. Wytrwałości nie potrafiłam w sobie wyrobić, chociaż jest dla mnie bardzo istotną cechą i bardzo ją cenię. W moich marzeniach jestem wytrwała bez żadnego wysiłku, po prostu tak mam.

Kiedy poszukuję symbolu dla wyrażenia wytrwałości, pierwszy, który nasuwa się na moją myśl jest Syzyf, potem galernik, potem górnik i po chwili łapię się na tym, że oni wszyscy byli wytrwali nie z własnej woli, ale pod przymusem.

https://www.youtube.com/watch?v=Tru6PJHMjnI

Miałam kiedyś taki plakat nawiązujący do Syzyfa i wytrwałości, tylko á rebours. Przedstawione tu żuki gnojowe bez wątpienia działają bez przymusu. Czy idea, która im przyświeca w ich uporze, powstała z wrodzonych cech, nabytych przekonań, czy może z życiowych doświadczeń, gdy trzymanie się podjętego zobowiązania wydawało jedyną słuszną drogą i dawało nadzieję? Nie wiem. Fakt, że posłużyły za symbol inteligentnego plakatu, wskazuje na wiele sił sprawczych — także po stronie ładunku. Wszak on też nie był bezwolny.

ka 001

Segment ŚWIAT POD

Ma jeden odcinek płotu, wewnętrzny, z jednym zawołaniem : CHCĘ

Dlaczego tak nazwałam ten świat? Trochę ma to związek z podświadomością ale nie do końca. Wiedząc o nierealności wielu marzeń, umieszczam je w zakątku ze snami, ponieważ dotyczą snów. Nie są to sny świadome, ale jednak zawierają elementy moich gorących pragnień i ze snów takich budzę się usatysfakcjonowana. Lubię ciekawe sny z fabułą i zawikłaniami, niespodziewanymi wydarzeniami (miłymi), tzw. „smaczkami” czyli czymś oryginalnym i niespotykanym, a także elementami wymagającymi zastanowienia się i rozwikłania zagadki. Uwielbiam bieganie we śnie – zwłaszcza pod górę. Znam przebieg ścieżki mojego biegu do najdrobniejszego kwiatka, pasu trawy czy kałuży. Pamiętam różne płoty, które mijam. Biegnę zawsze w tym samym, letnim krajobrazie, słonecznym, zacienionym od drzew i wilgotnym po świeżym deszczu. Niestety te cudowne sny kończą się, gdy dobiegam na wzgórze. Krajobraz, który stamtąd oglądam, jest piaszczysty, pustynny, a w dali majaczy nieznane mi miasto. Jeśli we śnie nie obudzę się i idę dalej, wkrótce błądzę w tym mieście i nie mogę trafić z powrotem, a piękny sen zmienia się w koszmar. Czasami, gdy budzę się z takiego snu, odkrywam, że obrzydliwie klnę na głos.

Nie zawsze moje sny są przyjemne, ale mimo to lubię, kiedy toczy się wartka akcja. Wewnątrz takiego snu czuję się jak aktorka w horrorze, pamiętająca o swojej roli, świadoma wymagań scenariusza, podporządkowująca się mu, ale jednocześnie rozważająca inne warianty w taki sposób, jakby ode mnie zależało, jak dalej akcja się potoczy. A potoczyć ma się tak, żeby było ciekawie, a nie żeby było miło — co czasem się zdarza. Uważam, że są to sny na wpół świadome.

Tym, co najbardziej pociąga mnie w moich snach i odróżnia sny miłe od niemiłych, jest sprawczość. Niezależnie od karkołomnych doświadczeń, skrajnych zagrożeń, wszystko jest w porządku, jeśli to ja panuję nad wydarzeniami i mam siłę je modyfikować. Kocham sny, w których mogę przejawić swoją wolę.

Ostatnie miejsce w moich snach i marzeniach o nich, choć nie najmniej ważne zajmują nowe pomysły. Związane są najczęściej z tym, co piszę i nie zawsze mogą zostać wykorzystane. Stanowią jednak pewien bank, do którego sięgam, gdy nie mam przed sobą jasnych rozwiązań pewnych kwestii. Ten rodzaj snów, to sny pożyteczne i lubię, gdy bank pęcznieje, jak portmonetka po wizycie w bankomacie.

W ten sposób dochodzę do ostatniego segmentu:

ŚWIAT NAD

On scala moją mapę, nadaje jej głębszy i bardziej uniwersalny wymiar.

Najważniejszym wskazaniem na moje przeznaczenie jest wypowiedziane w pewnym śnie niejednoznaczne zdanie mojej zmarłej ciotki, nauczycielki licealnej, że powołana jestem do wyjaśniania różnicy między słowem, a wyrazem. Pisałam o tym w 71 odcinku Babci Ezoterycznej „Inne sny, złudzenia i inne duchy cz. 3” sprzed 4 lat http://www.taraka.pl/inne_sny_zludzenia_3

usiłując zrozumieć o co dokładnie chodzi w tych wskazówkach.

Nie wydaje mi się jednak, żebym dobrze wypełniała swoją rolę. Najważniejszą przeszkodą do wypełniania każdej, jaką by mi z góry nie przeznaczono, są moje pragnienia. One zaburzają klarowność rozumienia czegokolwiek, kierują wysiłek w nieoczekiwane strony, prowadzą do kolizyjnego kursu z przeznaczeniem (jeżeli takie istotnie jest). Nie da się ich całkowicie wyrugować, można czasem przekierować na inne obiekty (np. czynili to święci), można chyba (a przynajmniej powinno) się je zmniejszyć. Niespełnione pragnienia bolą i uwierają, spełnione niosą gorycz. Ich zmniejszenie wydaje się rozsądnym przedsięwzięciem.

Ukoronowaniem sensownego sterowania własną osobą wydaje się pogodzenie z tym, czego nie można zmienić. Jednocześnie jest to drwiną z mapy marzeń, przekreśleniem jej sensu; czyni z niej zabawę głupawego dziecka. Zapewne nią jest, chociażby z tego powodu, że porządkuje coś, co w moim najgłębszym przekonaniu powinno zostać nieuporządkowane. Gdybym umiała i chciała się modlić, moja modlitwa brzmiałaby:

Ty, który jesteś, jeżeli jesteś, daj mi myśli bujające swobodnie i nie każ mi myśleć rozsądnie, ponieważ rozsądek zabija wszystko, co mogłoby być Tobą, gdybyś był, oczywiście.