Lata temu, gdy z mężem kupiliśmy naszą działkę na Podlasiu staraliśmy się poznać wszystkie miejscowe zwyczaje, zwłaszcza te związane z pozyskaniem naturalnego pochodzenie pożywienia, przetwarzania go i rytuałów z tym związanych. Nie pochodziliśmy ze wsi, więc wszystko było dla nas nowe i interesujące. Sprzyjało nam też posiadanie sąsiada, Adama, który przyszedł na świat na wsi wielodzietnej rodzinie i wiedział wszystko o uprawie, przycinaniu drzew i krzewów, budowaniu domów na wsi i pracach okołodomowych i wielu, wielu innych, przydatnych rzeczach.
Na działce Adama rósł chrzan, mięta, wysiewał się co roku koper między rzędami posadzonych warzyw i truskawek. Mniej więcej w latach dziewięćdziesiątych produkty dostępne w sklepach zatraciły swój naturalny, jak za PRL charakter i zostawały stopniowo „ulepszane” tj podbarwiane i wzbogacane dodatkami, polepszającymi wygląd, ale nie zawsze jakość i smak. Jako pierwsze tym zabiegom poddane zostały kapusta i właśnie chrzan. Kapusta podzieliła się na kiszoną i kwaszoną, choć dawniej były to tylko regionalne określenia tego samego produktu, to „kiszenie” zaczęło oznaczać nie proces naturalnej fermentacji, a dodawanie octu i innych kwasów „kwaszenie” – co zostało do dziś. Wcześniej nikomu do głowy to nie przyszło takie zastępstwo, chociażby z tego względu, że kiszenie było tańsze, a przetwory przechowywano dłużej. Nikt nie potrzebował kapusty „na już”.
Drugim produktem, który zepsuto jeszcze bardziej niż kapustę, był chrzan w słoiczkach. Tak bardzo potrzebny, zwłaszcza w Wielkanoc, że niektórzy mawiali nawet błędnie w stosunku do tradycji, nie, że idą święcić jajka i sól, tylko chrzan – sądząc że on jest najważniejszym składnikiem wielkanocnego koszyczka – podobnie jak stawały się w tym czasie też pomarańcze – dawniej w święconce nieobecne.
Chrzan dostępny w sklepach, przestał być ostry, stał się łagodny. Mawiano, że był zafałszowany pietruszką, ale w istocie brało się to z parzenia go wrzątkiem. Żeby miał biały, ładny kolor, dodawano mleko w proszku, olej (nie wiadomo po co, być może żeby nie ciemniała wierzchnia warstwa w słoiku), no i najrozmaitsze przyprawy i e-ileś tam.
W moim domu rodzinnym typowo wielkanocnym dodatkiem była ćwikła z buraków z chrzanem i chrzan z jabłkiem w śmietanie. Ćwikła z buraków wymagała chrzanu ostrego i nie zabielonego mlekiem w proszku, bo wyglądała wówczas obrzydliwie ciapciata na biało. Białość kupnego chrzanu nie miała znaczenia, gdy dodawano doń ciemniejące tarte jabłko i śmietanę. Barszcz chrzanowy i sos chrzanowy też smakowały lepiej, gdy był on ostrzejszy. Tak więc do obu tych tradycyjnych dodatków wielkanocnych nie mogłam używać kupnego chrzanu, ale większości ludzi, nie gotującym samemu, to nie przeszkadzało. Woleli chrzan biały, łagodny, który można było jeść łyżeczką, a nie nakładać końcem noża.
Moja mama sama tarła chrzan, kupowany na targu i był to dzień płaczu. Owijała naczynie i tarkę ręcznikiem i manipulowała pod nim, nieraz kalecząc sobie kostki palców i często przerywając pracę, żeby obeschły łzy. Dowiedziałam się od niej, że na wsiach tarto chrzan na brzegu studni, ale do dziś nie wiem czemu. Może powiew, idący z chłodnej głębi pomagał na łzy – nie wiem.
Na mojej działkowej wsi dostawałam chrzan już utarty od zaprzyjaźnionej wioskowej zielarki i gospodyni, mającej całe jego pole nad rzeką, podobnie jak dostawałam syrop z pączków sosny, wino z dzikich porzeczek i sok z brzozy. Kiedy jednak zabrakło tej, bardzo wiekowej już kobiety i dorósł chrzan na grządce mojego sąsiada, zaczęliśmy sami go sporządzać. W czasie pierwszego, wiosennego pobytu, zazwyczaj przed Wielkanocą, sąsiad wykopywał spłachetek chrzanu i siadał na słońcu, na ławeczce przystawionej do południowej ściany domu, z dwiema miskami. W jednej moczył się chrzan wykopany z ziemi, w drugiej oczyszczone korzenie.
W późniejszych latach siadałam tam z nim i razem skrobaliśmy jego chrzan. Większość korzeni nie była grubsza niż pół centymetra i nie nadawała się do utarcia, ale świetnie do kwaszenia ogórków, tylko do czasu nadejścia ich sezonu, należało zamrozić je w pęczkach. Grubsze korzenie sąsiad tarł na elektrycznej przystawce do maszynki do mięsa, ustawionej na ławce i podłączonej przedłużaczem do prądu z mieszkania (oczywiście gdy już podłączono nam elektryczność, co stało się kilka lat po wybudowaniu domu).
To tarcie chrzanu i nasze nieśpieszne rozmowy zapamiętałam z lat, gdy co roku z mężem, każdy wolny weekend spędzaliśmy na działce, często także zimą, jeśli dojazdu nie uniemożliwił kopny śnieg, nigdy nie odgarniany na leśnych drogach. Bardzo wczesna wiosna, to był sok z brzozy, nieco później tarcie chrzanu i zbieranie pączków sosny, w pełni maja, zbieranie szczawiu na nadbużańskich łąkach, mielenie go przez maszynkę do mięsa i pasteryzowanie go w małych słoiczkach. Po dokonaniu tych wszystkich trzech rytuałów czuliśmy, że wiosna nie tylko nadeszła, ale i zagościła się na dobre (co nie przeszkadzało, że na tamtych terenach ostatnie przymrozki trafiały się nawet w czerwcu, a pierwsze w sierpniu).
Tu na marginesie dodam, że na własne oczy przekonałam się, jak bardzo ociepla się klimat. W końcu lat siedemdziesiątych, gdy kupiliśmy kawałek pola pod dom i działkę, co roku wymarzała winorośl i orzech włoski, także kwiaty drzewek owocowych i zawiązki owoców. Od kilkunastu lat winorośl nie wymarzła nam ani razu, co roku rodząc piękne winogrona, z których kiedyś robiłam wino, a teraz syn robi sok. Także zmieniły się gatunki zwierząt, ptaków i owadów i ich pożywienie. Obecnie zjadają winogrona, aronię, wiśnie szklanki – których ongiś nie tykały.
Wiedziona popędem przywołanym przez wiosnę, nie mogąc udać się na działkę, kupiłam w internetowym sklepie dwa grube korzenie chrzanu i mimo, iż minęła już Wielkanoc, przystąpiłam do jego tarcia. Nie mam w mieszkaniu studni, ręcznik zastąpiłam foliową torebką, w którą wstawiłam pojemnik i końcówkę maszynki. Mimo tej zmiany, magia wiosennego tarcia chrzanu powróciła wraz z potokiem łez, gdy musiałam oczyścić wnętrze maszynki. Nie miałam tylko z kim rozmawiać przy obieraniu i tarciu, bowiem sąsiad pozostał na działce. Ale i on zapewne nie tarł już chrzanu, bowiem po kilku operacjach, które przeszedł, rodzina zlikwidowała jego grządkę mięty i chrzanu, sadząc w tamtym miejscu jakieś mizerne kwiatki.
Ja jednak dostałam od kogoś końcówki korzenia chrzanu i posadziłam w donicach na liście do kwaszenia ogórków i miętę do herbaty, nawet w dwóch gatunkach, w tym jeden pochodzący z Ukrainy. Patrzę teraz na mój mini ogródek, także z bazylią, której smak uwielbiam do pomidorów w każdej postaci, jako przywołanie wspomnień o prawdziwej wiośnie, kiedy nie mieliśmy bladego pojęcia, co naprawdę jest szczęściem.
Dziś symbol chrzanu w wielkanocnym koszyku rozumiem lepiej. Czuję ostrą białość, z którą widzimy naszą przeszłość i która czeka nas u kresu,a którą przyprawiamy nowe życie w postaci jajek ze święconki.
Kiedyś, w latach depresji uważałam, że nie czuję smaku życia, teraz czuję go aż za bardzo. Może taka jest właśnie starość?