Niedługo ukaże się drukiem moja najnowsza/najstarsza powieść „Taniec kury” we współpracy dwóch wydawnictw: Grube Ryby i RKS Janusz Muzyszczyn. Dostępna będzie również jako e-book w formatach PDF i Publio. W przygotowaniu jest także antologia opowiadań „Wysiedlone dusze”.
O czym traktuje ta powieść? Poniżej opis powieści przygotowany przez panią Justynę Karolak zajmującą się wszechstronnym przygotowaniem powieści do wydania:
“Od powojnia przez głęboki PRL, u którego schyłku społeczeństwo wsiadło do zdumiewającej, oszalałej karuzeli zdarzeń – tędy kroczy kobieta próbująca odnaleźć w świecie uzasadnienie dla siebie, starająca się przetrwać i zrozumieć rzeczywistość. Aneczka (1946), Baśka (1956), Celina (1961), Danka (1963), Elżbieta (1966) i Franka (1978) – tych sześć dziewczyn zabiera nas w podróż tropem powojennej biedy, fatalnej specyfiki komunizmu w Polsce, wykluczenia społecznego lat 60. i obłędu agonii starego systemu. Każda z przywołanych kobiet jest osobna i wszystkie one są jedną kobietą. Tuż przed dotarciem do ostatecznego celu wyprawy trafiamy – właśnie za pośrednictwem jej: jednej, spójnej kobiety – na wariackie przyjęcie imieninowe roku 1984, tam krajalnica do jaj dzierżona w dłoniach windziarki o sowich oczach staje się symbolem nie nowego porządku, a wymownego końca…
Powieść ta osadzona w ramach realizmu magicznego ujmuje cechami reporterskiej uczciwości; ów koktajl konwencji sprawia, że historia chwyta ze serce od pierwszych zdań i z każdą kartą nabiera rumieńców niesamowitości. Uroczy pluszowy miś zyskuje tu głos starego, wrednego cynika, miejski autobus wypełniają człowieczki o lisich mordkach i twardych butach, a peerelowska prywatka przywodzi na myśl mozaikę pokojów Wilka stepowego pióra Hermanna Hessego… I aż chciałoby się zawołać w ślad za Hessem: »Wstęp tylko dla obłąkanych, nie dla każdego!«”.
Dalszych planów literackich już nie mam, poza oczywiście drobiazgami: felietonami publikowanymi tutaj, w „Babci ezoterycznej” oraz „Spółkach miejskich”, dostępnymi powszechnie wraz ze wcześniejszymi, publikowanymi jeszcze w internetowym magazynie rozwojowym “Taraka” (niedawno, po przejściach reaktywowanej). Kończę osiemdziesiąty pierwszy rok życia i jak sami rozumiecie – czynienie dalszych planów jest zabiegiem raczej na wyrost optymistycznym. Wiem już, że to ostatnia chwila z przebiciem się na rynek książki wartej czytania; ewentualne przyszłe, pośmiertne sukcesy już mnie nie interesują. Odchodzą z tego świata osiemdziesięciolatkowie i wkrótce nie będzie już komu opowiadać o tym najgłębszym PRL-u, z lat czterdziestych i pięćdziesiątych; o życiu codziennym, gdy Polska przypominała Koreę Północną. Powszechne narracje opisują PRL z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a to są już lata PRL-u łagodnego, ucywilizowanego.
Zapewne za sprawą Urana w moim horoskopie, pełniącego rolę psuja, jako pisarka zawsze miałam pod górkę. Życie stawiało mi różne wyzwania, ważniejsze niż chęć pisania i zazwyczaj na przekór otoczeniu, które takich wysiłków nie ceniło, a wręcz uważało je za dowód naiwności i przeszkodę w robieniu życiowej kariery i spełnianiu obowiązków, kiedyś dobrowolnie na siebie nałożonych. Zajmując się amatorsko przed laty astrologią, jako systemem wszechstronnie porządkującym wiedzę człowieka o sobie, od innych astrologów uzyskałam prognozę, że moja szansa na sukces nadejdzie w 2025 roku. Mam nadzieję, że dożyję tej szansy i że dobrze to policzono, co najmniej jak inżynier przelicza parametry mostu ze świadomością, iż zwyczaj nakazuje, aby stanął pod nim, gdy ustawiane są szeregi ciężarówek, jako sprawdzian wytrzymałości konstrukcji i prawidłowych obliczeń.
Czas emerytury dał mi okazję do wyzwolenia się z wielu zobowiązań i zadowalaniu własnych dążeń. Niestety przyszedł już zbyt późno, jak na stan mojej energii życiowej i możliwość wkładania wysiłku, a także podtrzymywania kontaktów społecznych. Nieustanny dodatek bólu, towarzyszący we wszystkich moich działaniach zawsze dodawał mniej lub więcej subtelną szczyptę przyprawy z goryczy, wypaczając niejednokrotnie inne moje zamysły, czyniąc z nich przetwory o nadmiernej kwasowości, a więc nie nadające się do spożycia.
Dlatego przyszła pora na ostatni wysiłek, na ostatniej już prostej, aby spróbować przebić się ze swoimi tekstami do szerszej publiczności, a zwłaszcza do osób młodszych ode mnie, które o PRL-u słyszały wiele bzdurnych opowieści i dla których okres ten, historyczny już, kojarzy się wyłącznie z gadżetami, które przeminęły; z topornymi przedmiotami, wytworami ówczesnej gospodarki i (ewentualnie) swobodnym, choć siermiężnym dzieciństwem, bez ograniczeń, jakie dzisiaj nakładane są na dzieci, ale i bez ułatwień współczesności.
W dodatku, w odróżnieniu od diagnoz historyków, kładących nacisk na sprawy władzy i polityki, spojrzenie kobiet na tamte lata jest zupełnie inne niż spojrzenie mężczyzn, podobnie jak bardzo różne były wymagania stawiane ówczesnej ludności naszego kraju. W tamtych latach (jak ja to widzę) mężczyźni i kobiety stanowili różne gatunki tego samego człowieka, z tą tylko różnicą, że za człowieka uważano mężczyznę, a kobietę jedynie jako rzemieślniczy wyrób z męskiego żebra, przeznaczony dla posługi, z woli Boga podwójnie naznaczony podległością: z racji ulepieniu z błota i pochodzenia z nie najbardziej istotnego kawałka istoty (wszak ze złamanym żebrem można chodzić, a nawet czasem biegać, tylko nie można się śmiać).
Postanowiłam wtedy, w bardzo młodych jeszcze latach, dać głos tym wszystkim istotom, pozbawionym własnych możliwości (mam na myśli głosy nie z cudzego nadania), kiedy w ogóle o feminizmie (podobnie jak o Freudzie) nie wiedziało się albo mówiło bardzo złe rzeczy i nie istniała jeszcze w ogóle literatura (tak zwana) kobieca. Sprawy interesujące kobiety miały ograniczać się do kuchni, dzieci i estetycznego wyglądu, a zaspokajać je miały dwa czasopisma: “Przyjaciółka” dla mieszkanek wsi i “Kobieta i życie” dla mieszkanek miast. Przywilejem kobiet była możliwość pracy zarobkowej, cała reszta była nieistotna. Wszystkie inne żeńskie problemy nazywano “majtkowymi sprawami” i szydzono z nich. Podobnie jak określił je naczelny ówczesnego miesięcznika o poezji w recenzji o wierszach kobiet, nadsyłanych do redakcji, piętnując tematykę miłości do dzieci, trudu porodów i wizję umierania, gdy daje się nowe życie. To w tamtych latach pojawiły się w Polsce egzemplarze “Burdy”, z których można było odrysowywać wykroje, według których samemu uszyć piękne sukienki, nie oglądając się na obowiązującą modę, biorącą za wzór postać kultowej wówczas traktorzystki w kwiecistej, nylonowej chustce na głowie lub robotnicy w workowatym, nylonowym, nieprzepuszczającym powietrza fartuchu, zapinanym na guziki od góry do dołu.
Teraz już na poważnie.
Do czego zmierzam? Poszukuję firmy lub osoby, która zajmie się promocją moich książek (także wydanych wcześniej “Sierotki” i “Papieżycy Odwróconej”) i spróbuje przepchnąć je w kierunku czytelnika przez sterty wydawnictw książkopodobnych, które może kiedyś leżałyby obok literatury, ale raczej w towarzystwie filiżanki kawy i ociekającego lukrem ciastka. Jestem przygotowana na pewne wydatki, ale oczekuję kogoś wysoce profesjonalnego. Koniec pracy nad lokowaniem powieści “Taniec kury” i wspomnienie o innych, wydanych moich książkach przypadałby na koniec października lub listopad.
Proszę osoby zainteresowane o przedstawienie mi swoich możliwości i koncepcji, a także wymagań finansowych lub i innych oraz ewentualnie adresu do wysyłki książki pod adresem mailowym babciaezoteryczna@gmail.com . Z niektórymi moimi tekstami można zapoznać się na stronie autorskiej www.kasiaurbanowicz.pl
Wierzę w wartość literacką i poznawczą swoich książek i wierzę, że także osobom lokującym je, jako produkt, ich lektura sprawi przyjemność i da sporo do przemyśleń. Moja wdzięczności będzie sięgać nawet zza grobu.