Asymetria istnienia

Mam za zadanie, na czyjąś sugestię, napisać coś na temat asymetrii istnienia. Od razu zastrzegam, że jest to wyznanie osobiste, a nie teoretyczne. Wszelkie modne teorie duchowe jakoś nie przemawiają do mojej osoby. Czytam czasem, nie wywołujące większego odzewu w mojej głowie, prace popularnych teoretyków duchowości, i jedyne, co w nich odnajduję, to jakieś prymitywne echa teorii filozoficznych, na tyle znanych, że katowano nimi młodzież na studiach. Nie widzę żadnej oryginalności w pracach większości guru współczesności, nie tylko takich kontrowersyjnych autorytetów, jak Osho albo inni przekręciarze, ale nawet uznanych autorytetów, nad którymi pochylają się uznani, współcześni filozofowie. Zazwyczaj są to nowe, urokliwe klasyfikacje czegoś, odpowiadające niewątpliwie na ludzkie zapotrzebowanie porządkowania świata, ale jak wszystkie klasyfikacje, nie dające żadnych odpowiedzi na żadne, istotne pytania.

Postanowiłam więc ignorować wszelkie książkowe teorie i zająć się własnymi pomysłami. Pewnie nie są oryginalne, ale są przeżyte, odciśnięte na własnej skórze – jak się dawniej mówiło. Nie wiem, czy jestem już na nie gotowa, ale nie mam zbyt wiele czasu, żeby je przetrawiać, puszczę więc wśród ludzi niedopracowane, kulawe, jak ja sama zresztą. Zapraszam, może ktoś zrobi z nich coś bardziej sensownego.

Pierwsze i najważniejsze, co zauważam we wszystkich cudzych przekazach to fakt, że są płynne – nawet te najbardziej przed wiekami przemyślane i dopracowane, w naszych czasach zyskują nowe, niespodziewane oblicze. Wygląda na to, że oryginalność przebija sensowność i doświadczenie. W pewnej reklamie usłyszałam: jakiś produkt jest dobry, tobie z nim jest dobrze, więc jesteś dobry. Przeciwstawienie dobro/zło może więc ewoluować na wyżyny wzmożenia intelektualnej czkawki, aż igranie z jakąś myślą, przeobrazi się w pewnik. Podobnie, jak dla zwykłego zjadacza chleba, za sprawą bankowych reklam, przestają mieć znaczenie prawne różnice między pożyczeniem, a wypożyczeniem (gdzie trzeba oddać konkretną, identyfikowalną rzecz, a nie jej obliczoną — czasem dowolnie — wartość); tak i wkrótce łatwo będzie można udowodnić, iż dobro w tobie pochodzi wyłącznie z dobrych przedmiotów, które konsumujesz. Skutkiem takich umysłowych nagięć, pojęcie symetryczności przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, zwłaszcza jeśli dotyczy naszych stosunków i innymi ludźmi i innych ludzi z nami. Ty jesteś zły – powiemy wkrótce, bo masz złego kroju ubranie, używasz złego szamponu i ogólnie rzecz biorąc jesteś brzydki i źle zaprojektowany.

Moje poczucie asymetrii istnienia ma więc podbudowę w społecznym trendzie, choć gra odbywa się w moim wnętrzu, a nie w tyglu stosunków z innymi.

Piotr Jaczewski w swoim ostatnim tekście omawia teorie przekonujące nas, że mechanizmy ewolucyjne w naszych ocenach moralnych i powiązanych z nimi emocjach, wzięły się z ewolucji sześciu przeciwstawień: troska/krzywda, sprawiedliwość/oszustwo, lojalność/zdrada, autorytet/bunt, świętość/upodlenie, wolność/ucisk — mające moc skłaniania nas do wartościowania różnych obiektów; uznawania ich za pożądane bądź nie, co ma istotne znaczenie dla spójności grup. Wnioskuję więc z tego, iż dla zapewnienia tej spójności nie jest konieczne to, co uważamy za moralne, bądź nie, a nawet to, czy ma lub miało jakiś związek z naszą egzystencją, jako człowieka i jego dążeniem do przetrwania. W świetle powyższego, bezsensowne myślenie może podobnie silnie łączyć, jak wielowiekowe, spójne i sprawdzone przekonania. (co zresztą dzieje się każdego dnia na naszych oczach).

Może więc powinniśmy więcej myśleć o asymetrii naszego świata zewnętrznego i wewnętrznego, jako antidotum na coraz większe ławice zatapiających nas, rzekomo symetrycznych głupstw?

Po tym, nieco przydługim wstępie, tak usprawiedliwiona, zajmę się osobistym doświadczaniem asymetrii.

Taki człowiek, jak ja, cieleśnie dzieli się w swoim odczuciu na 4 ćwiartki – prawą przednią i tylną oraz lewą przednią i tylną. (Ktoś inny może dzielić się na górę i dół, ale ja poprzestanę na własnych odczuciach) Jestem leworęczna, więc wiem, że prawa strona mojego mózgu zawiaduje lewą stroną mojego ciała jak chce i potrafi. Skutkiem tego ta lewa strona jest lepsza, dokładniejsza, precyzyjniejsza, ale i bardziej wrażliwa; zaś prawa, stanowiąca jej wsparcie – silniejsza, bardziej stabilna i niezłomna. Kiedy jeszcze studiowałam i przeżywałam stresy egzaminacyjne, zdarzało mi się, że lewa noga popadała w jakieś drżenia i dygoty i tylko dzięki prawej nodze i prawej ręce udawało mi się wejść do pokoju i usiąść naprzeciwko egzaminatora. Potem już przejmowała władzę prawa strona mojego mózgu, z wirówki myśli, wiadomości i przekonań, wyławiająca i wyciągająca za uszy na wierzch autorskie kompozycje, mające stanowić odpowiedź na zadane pytanie.

Tak byłam przyzwyczajona uważać przez wiele lat, że stan ten traktowałam jako normalny i nie widziałam w nim żadnej asymetrii. Starość, oczywiście, zaczęła prostować moje błędne mniemania, jednocześnie pozwalając udowodnić rzeczywistość, na przykład za pomocą zdjęć rentgenowskich. Wykazały one, że moja prawa połowa jest bardziej zużyta, pokręcona, starta i wyświechtana, co świadczy dowodnie o tym, że wspieranie bardziej szkodzi, niż samodzielne, egoistyczne działanie.

Oczywiście zniosłam dzielnie tę wiedzę i wyciągnęłam z niej praktyczne wnioski, wspierając z kolei tę słabszą stronę, a ciężar egzystencji przekładając na silniejszą (np. zajmując się porannym pisaniem, a nie uprawianiem porannego biegania). Przez jakiś czas było to doskonałe, praktyczne wyjście z rozmaitych życiowych dylematów; jednak okazało się ślepą uliczką.

Wszystko skomplikowało się za sprawą leczenia. Wówczas okazało się, że większe obciążenie jednej strony, powoduje przeciwwagę w drugiej stronie. Tak więc za sprawą jakichś tam przyczepów mięśniowych w dwóch przednich ćwiartkach, powstawały dodatkowe ogniska bólu w ćwiartkach tylnych (niezależnie od bóli zlokalizowanych w środkach stawów). Ponieważ różne zastrzyki mają różny okres działania (od miesiąca do roku) i z uwagi na skutki uboczne ostrzykiwania bolących miejsc, iniekcje podzielone są na cztery etapy, dokonywane w tygodniowych odstępach, zaczęłam odczuwać swoje cztery ćwiartki, jako samodzielne twory natury. Ich związek z moim mózgiem i moim myśleniem okazał się jeszcze bardziej skomplikowany, niż oczekiwałam. I te odczucia zapoczątkowały moją refleksję o asymetrii istnienia.

Porzucam teraz sprawy fizjologii i przechodzę na etap wtórnych oddziaływań.

Moja prawa tylna ćwiartka pragnie aktywności, ale prawa przednia najchętniej zapadłaby w fotel. Obie lewe wolałyby się położyć na płasko, ale prawa półkula mózgu okres tego wypoczynku chciałaby wykorzystać na snucie pewnych dywagacji, które w danym momencie uważa za tak niesłychanie istotne, iż odwleczenie ich zapisania, może zburzyć całą myślową konstrukcję. Niestety, siedzenie przy komputerze, to nie leżenie; wszystkie ćwiartki protestują, woląc już poruszanie się, niż zastygnięcie w niekorzystnej pozycji. Moja osoba podejmuje więc wyprawę do kuchni. celem zrobienia sobie herbaty i tu napotyka na kolejne trudności. Dla utoczenia wody z baniaka należy pozbawić lewą ćwiartkę podparcia (wszak lewa ręka musi zająć się pompką, a nie wspieraniem prawej nogi za pośrednictwem chodzika). Za chwilę jednak, to prawa ręka musi sięgnąć po elektryczny czajnik, otworzyć przykrywkę , a prawa przybić jego zamknięcie uderzeniem pięści (taka już natura tego czajnika). Obie nogi protestują solidarnie, a ich protest znajduje odzew w zwojach mózgu. Jedna jego połowa pożąda życia oderwanego od rzeczywistości, druga zaś woła o trzymanie się realiów. Pojawienia się w otoczeniu jakiegoś gościa, a zwłaszcza gościa uważającego moje 4 ćwiartki za jedną osobę (zupełnie normalną, jak wszyscy wokół) prowokuje wybuch żalu i pretensji. Asymetria ciała przekłada się na asymetrię istnienia. Cieszę się z wizyty, ale płaczę wewnątrz, że nikt mnie nie rozumie. Rozczulam się nad sobą, ale nie okazuję tego, bowiem gość mógłby wziąć nogi za pas i któż zapewniłby mi dopływ nowych wrażeń?

Wynoszę się więc z herbatą na fotel, a moje myśli krążą wokół tego, co bym jeszcze zrobiła, gdybym nie musiała siedzieć w fotelu. Może herbata była za słabym wyzwaniem? Może należałoby spróbować zagnieść ciasto i zrobić pierogi? Ale protestuje ćwiartka lewa. Źle się czuje na stołku na kółkach, jeżdżącym po kuchni, zaś przeniesienie pracy na stół w jadalni, zasypie podłogę mąką, której sprzątnięcia odmawia każda z moich ćwiartek. Prawa połowa mojego mózgu kusi, że mogłabym, lepiąc te pierogi, osiągnąć kilka korzyści na raz: ćwiczyć palce, posłuchać nagrań wykładów z astrologii, na które nigdy nie mam czasu, zaś lewa część mózgu przywołuje ją do porządku.

— Zawsze, gdy czegoś słuchasz, masz jakieś przemyślenia i na ogół potem o nich zapominasz, bo nie zapisałaś na czas. Lepiej więc nie słuchaj, nie kombinuj, nie będziesz musiała zapisywać i brudzić paluchami po mące klawiatury komputera. Już jest wystarczająco zasyfiona, a do sklepu po nową przecież nie pójdziesz! W dodatku te twoje pierogi są coraz mniej foremne. Daj se spokój, kobieto!

Na tym polega moja asymetria istnienia.

Dlatego, moim zdaniem nie ma sensu dzielenie świata na jakiekolwiek symetryczne części; jest on zdecydowanie asymetryczny. Tylko nie wszyscy o tym jeszcze wiedzą.

http://www.rp.pl/artykul/75248-Rozebrana–rozlozona-na-lopatki-i–nozki.html

Późnopaździernikowe koszmary

T.S. Eliot napisał kiedyś w pewnym wierszu, prześladującym mnie od wczesnej młodości: „Najokrutniejszy miesiąc kwiecień, kojarzy pożądanie z pamięcią”. Dla mnie takim miesiącem od zawsze jest październik. Tak jakoś jest, że październik zawsze przynosił mi złe wieści. Na starość stawy w październiku zawsze bardziej bolą, odłączanie złudzeń, podobnież. Możliwe, że to sugestie dobrych ludzi, żebym wybrała się z nimi na cmentarz lub obejrzała nowe stroiki na grób (który kiedyś będzie moim) przywołują ten miesiąc przed czasem grobów. Na szczęście nie przyjdzie im do głowy, iż w listopadowe święto nie wpuszczają na cmentarz samochodów, więc mam łatwą wymówkę: poczekam aż mnie tam zaniosą. Wybór, czy mają w moim imieniu zanieść kwiaty żółte czy fioletowe, nie budzi we mnie chęci podejmowania decyzji. Z moim zmarłym mężem wiedzieliśmy, że żółty to kolor zazdrości, a fioletowy, umiarkowanego smutku. Czy po dziesięciu latach od czyjejś śmierci ma znaczenie fakt, że kiedyś nie życzyłam sobie na jego grobie żółtych kwiatów (których i on nie lubił), czy jeszcze wścieka mnie stawianie z uporem maniaka ich przez osoby, które i po jego śmierci miały roszczenia do jego pamięci? Czy ważne jest, że znicz jest taki czy inny, a kwiaty są w doniczce czy cięte? Śmierć po jakimś czasie wycisza żale i resentymenty, które nasza kultura usiłuje bezsensownie pielęgnować. Byłam dobrą żoną, więc pół emerytury spędzam na pielęgnowaniu jego grobu – tak sądzi wiele wdów. W snach mój zmarły mąż milczy poza tym, że niedawno przypomniał mi iż nadal jest moim mężem (zresztą nie słowami, a na piśmie, na wielkiej tablicy swoistego tabletu).Chyba mu nie chodziło zresztą o wystrój grobu. Jego prawo. Szkoda, że nie mogę przedyskutować z nim tego twierdzenia. Pamiętam opowiadanie Czechowa, w którym zmarli na cmentarzach rozmawiają ze sobą do czasu, aż ich funkcje życiowe całkowicie zamrą i rozmowy przekształcą się w niezrozumiałe mruczenie. Jeśli rozmawiają nadal, to ich rozmowy jednak nie są dostępne postronnym. Inna rzecz, czy są w stanie powiedzieć jeszcze coś nowego, czego byśmy nie wiedzieli po wieloletniej z nimi znajomości?

20161026_102430

Tej nocy śniły mi się najgorsze rzeczy, jakie mogłyby mi się aktualnie przytrafić. Firma dostarczająca nowe akumulatory do mojego jeździdła, (która wcześniej gdzieś je zasiała, a potem dostarczyła przed szóstą rano w dzień wolny od pracy, budząc mnie jazgotliwym dźwiękiem domofonu) wcisnęła mi akumulatory zbyt duże do istniejących gniazd (co okazało się prawdą, ale na szczęście dały się jakoś upchnąć), złośliwy sąsiad w nocy wyprowadził z korytarza mój wózek i chodzik, jako zbędnie tarasujące jego pusty karton po telewizorze, zostawiając podłej treści kartkę na mojej klamce, wsparte jakąś psychiatryczną diagnozą, wskazującą mi na konieczność zgromadzenia środków, przekraczających moje możliwości, na konieczne leczenie(co było urojeniem). Potem ktoś nieznany zakratował moje drzwi wejściowe, a osoba, uważana za przyjacielską, niebywałym sposobem uzyskała skośne oczy i paskudnie złośliwy uśmiech (zaczerpnięty z oglądanego wieczorem serialu), wypowiadając strumień insynuacji pod moim adresem.

W warstwie realnej te sny byłyby całkiem zrozumiałe, ponieważ kilka dni temu skończyły mi się „dobre” proszki przeciwbólowe i pozostało popularne badziewie, nie dające ulgi od bólu, nawet w nocy, gdyby nie fakt, że nagromadzenie złośliwości losu przekraczało zwykłe dostępne przeszkody, a we śnie nikt nie rozumuje logicznie i nie umie się logiką obronić. Połowy z tych paskudnych doznań już nie pamiętam, ale wszystkie były upierdliwe i dołujące dla mojego JA, poza tym dotyczyły jakiejś wojny, wygnania z Warszawy po Powstaniu, bomb i wybuchów. Jak zwykle w tych snach, jako reminiscencja dziecinnych wspomnień, jakaś kamienica została przepołowiona, a w powietrzu latały spalone skrawki materiału w biało-czerwoną kratkę i pierze z poduszek (możliwe, że z powodu wyciągnięcia nowej ścierki do naczyń, właśnie z w czerwono/białą kratkę). Tyle razy chciałam ją wyrzucić, ale zawsze zostawiałam w odruchu praktyczności – wyrzucę, gdy będzie już bardzo brudna, I ciągle, jakimś nieznanym sposobem trafia do pralki, a jako czystą, po prostu żal było wyrzucić…

W tym moim śnie bardzo chciało mi się płakać, ale nie mogłam tego uczynić, ponieważ szlochy wydostające się z mojego gardła, przeradzały się w ohydne chrypienie, ani żałosne, ani nawet możliwe do zidentyfikowania jako płacz. Otaczała mnie wszechogarniająca smrodliwa obrzydliwość spalenizny, a ja tej obrzydliwości byłam nieodłączną częścią, chrypiałam i plułam, rzęziłam dopóki nie uświadomiłam sobie, że muszę podnieść oparcie łóżka, ponieważ przydarza mi się coś, co czasem spotyka mnie wśród złych nocy – jakieś aberracje serca nie pozwalające zaczerpnąć oddechu i wyrównać jego bicia. (termin wizyty u kardiologa za 1,5 roku). Najlepiej się wówczas obudzić, wstać, wyjść na powietrze (na balkon na przykład), posłuchać pijanych wrzasków kibiców w dni meczów i w ten sposób przywołana do rzeczywistości, ocknąć się z koszmarów i podniósłszy oparcie do pozycji prawie siedzącej, ponownie zapaść w sen.

Może to przypadek, że pewne sny wracają w rocznice. Patrzę na dokument wysiedlenia mojej matki z Warszawy po upadku Powstania Warszawskiego i widzę datę. Dzień i miesiąc zgadzają się. Będąc dzieckiem właśnie widziałam te fruwające po bombie pierze i resztki pościeli w czerwoną kratkę. I zapewne czułam stres mojej mamy, ciężarnej zresztą, pieszo pokonującej drogę Warszawa-Kampinos.

Rzeczywiste życie codzienne (co potwierdza astrologia) odtwarza senne koszmary. Koleżanka, która zbyt długo nie odezwała się, chociaż obiecywała spotkanie na babskie plotki – właśnie chowa syna. Gniew i złość wylewa się z niej, a ja zazdroszczę tej umiejętności nie duszenia swoich klęsk w sobie, tylko ujawniania wściekłości. I jestem zła, że nie wiedziałam o tym wcześniej. A także, że gdy z nią rozmawiałam siadał mi nie dość naładowany akumulator telefonu. Powinien tkwić w gotowości, żeby udzielać innym wsparcia. Bo ja jestem już zrezygnowana, zastygła przed zimowym zrównaniem. Żyję nie swoim życiem. Podziwiam wszelkich wojowników, ale stopniowo coraz mniej do nich należę. Mój internet także zdycha… Coraz mniej rzeczy jest dostępnych. Zamarł Skype, jakiś Flasch do odtwarzania filmów i muzyki, poczta się nie synchronizuje, a moje dawne adresy mailowe przestają być bezpieczne (pewne za sprawą usiłowania zmuszenia adresatów do wysupłania kasy). Telefon domowy odbiera wyłącznie reklamy – sama nie wiem czemu go jeszcze trzymam. Niebacznie wzięłam udział w jakimś konkursie oceniając dostawę zamówionego AGD, gdzie można było wygrać garnek do gotowania na parze, nadający się do kuchni indukcyjnej (żaden z moich starych garnków się nie nadawał, więc musiałam się ich pozbyć) i teraz atakują mnie operatorzy telefonów obiecując najrozmaitsze komputeropodobne gadżety za pół ceny. Obserwuję to usiłując się nie złościć i patrząc, jak moje ręce, coraz mniej sprawne, upuszczają okruchy potraw na lśniącą podłogę. i mam coraz mniejszą chęć walki z wiatrakami. Cóż! Jest jak jest. Pora się przystosować, a nie walczyć… Zamknąć uszy i oczy, zapaść w zimowy sen.

Odchodzimy w niebyt nie z wrzaskiem, a ze skomleniem – parafrazując znowu T.S. Eliota. Póki co, skomlenie mi jest oszczędzone. Moja Spółdzielnia odpowiada iż nie ma możliwości przydzielenia mi miejsca do parkowania jeździdła, ponieważ pomieszczenia do tego celu stosowne (np. tzw. wózkownie czy przedsionki zsypów) wydzierżawiono kilkanaście kat temu. Także pewnej agencji towarzyskiej na moim piętrze). Te dzierżawy utraciły chyba prawną moc, jako że mieszkania kilkakrotnie zmieniały właścicieli. Ale komu się chce dochodzić stanu prawnego?

Moje jeździdło – ostatnia szansa samodzielności – jeździ po korytarzu w tył i przód. Udało się dorobić kluczyki do stacyjki, przepadłe gdzieś, zabrane nie wiadomo przez kogo i po co. Teraz okazuje się, że żeby wyjechać i dostać się na stację pompowania kół, z których po latach zeszło powietrze, brakuje jakiejś części, która też komuś się „przydała”. Jest nie do kupienia, trzeba ją odtworzyć z dostępnych materiałów. Inaczej trzeba by stale przytrzymywać dłonią punkt pod kierownicą, płynnie przestawiający jazdę na przód/tył. Ale nie mam trzeciej ręki do trzymania kierownicy. Syn żartuje ze mnie: Nasze państwo ma w nosie zmianę ustawienia biegu przód/tył, a tobie do czego to potrzebne?

Posiadanie rozwiniętych intelektualnie, myślących dzieci, ma swoje słabe strony. W nowej kuchni mam jeżdżący stołek, którego wysokość mogę regulować przyciśniętym pedałem. Pod warunkiem, że jestem w stanie podnieść stopę na wysokość pedału. (Podobnie jak wiadra do obrotowego MOP-u). Jeśli nie, muszę czekać na zlitowanie się przypadkowego odwiedzającego. Podobnie jest z inteligentnymi rozmówcami – czasami czeka się na jakiegoś głupka, jak na zbawienie, bowiem nie trzeba się w kontaktach z nim wysilać.

Złe sny, to tylko ucieleśnienie konkretów. Rankiem po nich nie chce się już nic. Parzy się szklankę herbaty, połyka przypisane do ranka proszki i zapada w stan niebytu. Tak łatwiej. Przeczekać.

Czuję się jak Leda samotna, rodząca dzieci na pustyni, wcześniej zapłodniona przez łabędzia (w postaci zakumuflowanego Zeusa), skazana na samodzielną walkę ze światem, który jej nie rozumie i którego ona nie rozumie. Czy mogła komukolwiek wytłumaczyć przebrzmiałe chwile uniesienia, tkwiąc samotnie, spragniona, w upalnym piasku? Sama czuła niedorzeczność własnych doświadczeń. Nie mogła jednak zapaść w niebyt z powodu szczątkowej odpowiedzialności. Póki mam jakąkolwiek siłę – mam i obowiązek. Dlaczego dziś nikt nigdy nie zastanawia się nad swoimi obowiązkami? Pal diabli jakieś indywidua, ale instytucje, firmy, zarządy, samorządy, spółdzielnie i inne takie. Wszak to podstawa ich działań. A czemu ja muszę?

Z ostatniej chwili: Jeździdło już gotowe, jeździ, buczy i trąbi; pręt od firanki z otworkami i śrubkami, wymierzonymi co do milimetra, choć nieco kostropatymi, robi za dźwignię biegu w tył/w przód,;problem w tym, że muszę ruszyć z nim sama do tyłu, pokonać drzwi korytarza, windy i bloku, na nowo rozeznać ścieżki i zaułki osiedla i pojechać za cmentarz, gdzie podobno jest jakaś stacja, na której mogę podpompować nieco kłapciowate koła. A co będzie, gdy zatrzyma się w połowie drogi? Jak wrócę do domu? Prawo jazdy robiłam równo pięćdziesiąt lat temu, dawno już nieaktualne, bo nie zmieniłam. Nie przeszłam badań lekarskich, nie ćwiczyłam jazdy samochodem, bowiem mojego męża trudno było oderwać od kierownicy, a gdy wreszcie łaskawie się zgodził, w okropnym stresie z powodu zakrętu 210 stopni, wjechałam naszą Syrenką w jedyne drzewo na polu.

W nocy śniły mi się czynności wykonywane przy odpaleniu i jeździe wózkiem, co spowodowało, że rano bolały mnie wszystkie palce obu rąk. Zamiast wycieczki wybrałam więc szatkowanie kapusty i jej kwaszenie – jako że bez kwaszonych ogórków, kapusty i buraków nie umiem żyć (mam to zresztą od dziecka). I można to robić na siedząco.

Póki co więc wyprawa na osiedlowy bazarek po świeże warzywa i jabłka się odwleka. Zwłaszcza, że Frisco udzieliło mi bonifikaty za zgniłe warzywa ostatnio dostarczone. Świat jest przyjazny pod warunkiem, że masz go w nosie.

IMG_6542

Gra o tron

Nie zawsze gramy o tron. Czasami gramy o coś, co inni lekceważą i nie sądzą, że do czegokolwiek jest komukolwiek potrzebne. Możemy jednak podejmując grę, wejść im w obszar, który uważają za swoje poletko, nieuprawiane, zachwaszczone, ale ich. Nie musi to zresztą być jakieś wielkie pole, czasem wystarczy zaśmiecony skrawek, zdeptany wieloma stopami obojętnych przechodniów, żeby obudzić w nich ducha posiadacza. Dlaczego przechodnie go nie obudzili? Bo byli obojętni. A ty nie jesteś.

Teraz kolej na przypowieść, ilustrującą powyższe spostrzeżenie. Było sobie małżeństwo. Ani gorsze ani lepsze niż wiele innych. Pan wykonywał kompetentnie i rzetelnie swój zawód, pani prowadziła mu dom i wychowywała dzieci, jednocześnie pracując w nieważnych miejscach na nieważnych stanowiskach. Pan dbał bardzo o to, żeby pani miała także w domu zajęcie, kontrolował ich wspólną kasę, a gdy przychodziło do kupna dla żony sukienki, wybierał kolor i wzór, jakie mu odpowiadały. I wszystko było dobrze, w każdym razie w domu nie brakowało jedzenia, a podstawowe potrzeby rodziny były zapewnione. Właśnie, podstawowe. Dlatego właśnie był to moment, kiedy pan przestał być wspomagacicielem i uruchomił własne ambicje. Wykraczające poza dobór zielonych „łączek” stosownych na kiecki dla pani.

Pewnego dnia pani, idąc z dzieckiem do wypożyczalni książek, zajrzała na półki dla dorosłych. Tam jej uwagę przyciągnęła powieść, której tytułu już nie pamięta, poza tym, że na okładce widniał dość sielski krajobraz. Pochylona w jedną stronę chata i podpierający ją kamień. Pani przyniosła książkę do domu i wpatrywała się w jej okładkę, która coś jej przypominała. Po chwili przypomniała sobie. Widziała w dzieciństwie taką chatę. Kamień podpierający węgieł był młyńskim kamieniem, pozostałym z rozwalonego młyna. Chata opierała się o niego skrajem, ale komuś zabrakło siły, by wepchnąć go głębiej. Został więc jako świadectwo niepotrzebnych, chybionych usiłowań człowieka. Ciężar młyńskiego kamienia sprzeciwił się woli człowieka.

Pani tego dnia przypaliła pieczeń, co uruchomiło całą kaskadę wydarzeń. Pani postanowiła zapisać swoje wspomnienia związane z połówką młyńskiego kamienia z jej pamięci. Sama nie miała pojęcia dlaczego. Położyła się spać z przekonaniem, że pojawią się ważne chwile w jej życiu i z obawą, że nic z nich nie zrozumie. Z tego snu i opowieści o młyńskim kamieniu oraz prób zrozumienia snu, powstała później powieść, ale to już inna bajka.

Pani, młoda jeszcze wówczas kobieta, mężatka z dwojgiem dzieci, z zapałem uprawiająca swoje pomidorowe i ogórkowe grządki na działce (rzodkiewki się nie udawały), została zaproszona wieczorem do sąsiadów  na bridża. Była ich czwórka, pani i jej mąż, sąsiadka i jej mąż tudzież drugi sąsiad, pan w podeszłym wieku chwilowo nie grający, oczekujący na trójkę swoich partnerów – żonę i córkę z zięciem.

Pani we wczesnej młodości, na studiach humanistycznych, nauczyła się grać w bridża, jako że inteligencki snobizm wczesnego PRL wymagał znajomości zasad bridża, pokera i takich tam gier, jak makao, kanasta, kierki,  wist i takie, gdy rzuca się kostką, a nazwa dawno została zapomniana – bez konieczności ich uprawiania. Pokera pani nie uprawiała z braku środków, ale bridż, traktowany sportowo – czemu nie? Jednak pani wówczas byłą perfekcjonistką z natury (na starość sobie odpuściła) i poznawała zasady w oparciu o podręczniki i mądre kalkulacje, tudzież modne wówczas schematy gry mistrzów, zamieszczane w ekskluzywnej na tamte czasy prasie (np. „Przekroju”). Wówczas (i obecnie) bridż był uważany za grę kalkulacyjną, wymagającą planowania kilku ruchów naprzód i znajomości matematyki, ale dla pani miał znaczenie zupełnie inne. Uważała bridż za grę, a więc rzecz z kategorii rozrywek, gdzie wszelkie zaskoczenia i nieprzewidziane meandry są clou rozrywki. Uznała więc, że nie ma sensu silić się na kalkulowanie posunięć, jak czynią to mistrzowie, a należy puścić wodze swojej wyobraźni i instynktowi.

Partner, jak z jego miny wynikało, z wysiłkiem umysłu liczący prawdopodobieństwa, miał podstawy, żeby wierzyć słuszność swoich przewidywań. Policzył więc zapewne dobrze. Dlaczego ja mam się wysilić i ponownie liczyć, starczy, że wyjdę mu na przeciwko i postąpię tak, jak oczekuje – sądziła pani.

Dopóki pani tak rozumowała, wszystko było w porządku, poza tym, że czasem pan oczekiwał całkiem innych posunięć, niż pani się wydawało. Wówczas wybuchał złością i karcił panią, wymyślając jej od idiotek i głupich bab. Takie postępowanie uruchamiało w pani bunt. – Czy mam obowiązek grać według zamiarów pana? – zapytywała siebie. Jestem partnerką, choć potem stolikiem (bo tak panu wygodniej) czy zawsze musimy zakładać, że moja rola, to rola stolika? Owszem, przydaję się. Kobiety często bywają stolikami – mogą podsunąć panom przekąski i nalać do kieliszków, rozprostować kości i odreagować uwagi na swój temat. Jednak – jak pomyślała wówczas pani – bridż to gra, rozrywka, społeczna, jakby nie było. Skoro mamy się rozrywać, rozrywajmy się wszyscy. Dla mnie rozrywką będą posunięcia losowe – ot, wist spod dużego palca, jak mówią bridżyści. Nikt nic nie wie i w tym jest sens gry, jako gry.

No więc, zawierzyła intuicji i wygrała szlemika. Ale pan planował szlema, całkiem w innej konfiguracji, więc się wściekł. Nawrzeszczał na panią, nawymyślał jej od idiotek. Pani spokojnie odłożyła karty na stół i oświadczyła – „Już nigdy więcej nie zagram w bridża. To ma być gra, rozrywka, a nie dobijanie ofiary po polowaniu”. Nie gramy o tron.

Oświadczenie pani nie wywołało specjalnych emocji. W zapasie był drugi gracz, który z marszu mógł przystąpić do rozgrywek, choć nie umykało nikomu, że z racji wieku i piastowanego w realu stanowiska, nikt nie będzie śmiał wymyślać mu od idiotów. Jednak starszy pan, który wkroczył na miejsce pani w rozgrywkach, będąc stolikiem, opowiedział historię, która pani wyjaśniła prawdziwe zasady gry. Opowiedział o próbach złamania przez UB pewnej rodziny, której rozebrano całą chałupę do fundamentów w oczekiwaniu ujawnienia osób, dziś nazwanych „żołnierzami wyklętymi”. Jedyną rzeczą, której UB-ekom nie udało się rozebrać, był właśnie kamień młyński pod węgłem ich chaty, który przyśnił się pani w chwilach jej stresu. (opowiadanie zawierające tę historię jest dostępne na stronie http://kasiaurbanowicz.pl/teksty  p.t. „Te drzwi”, a także było publikowane w „Tarace”.)

W tamtym czasie pani nie odkryła jeszcze dla prywatnych celów zjawiska synchroniczności – gdy rozmaite wydarzenia i zjawiska z różnych rodzajów i gatunków pojawiają się równocześnie – wyjaśniając swoje , wydawałoby się odległe konotacje.

Pani zrozumiała jednak, że kamień młyński u szyi – pojęcie kulturowo ugruntowane – ma znaczenie o wiele szersze. Jeśli masz u swojej szyi taki kamień – masz szansę stać się Prometeuszem. Oczywiście, możesz usiłować go zwalić, unicestwić, ale to jest skazane na klęskę. Powinnaś go wykorzystać na swoją rzecz – uczynić przykład i wykorzystać ideologicznie, Połączyć za jego sprawą rzeczy odległe i pozornie nieprzystawalne. Odmawiając gry w bridża do końca życia, pozostajesz w pamięci sąsiadów i sąsiadek o wiele bardziej, niż wszyscy ci, którzy z tobą grali wówczas w tę grę i usłyszeli jak cię poniżano i odmawiano ci rozumu. Ba, opowiada się o pani historie, niewiele mające wspólnego z rzeczywistością, a jednak oddające jej ogólnikowy sens.

Teraz wracając do początku – gra o tron jest w istocie grą o zrozumienie. Większość ma ją w tym rozumieniu za nic – wszak to ja powinienem zostać królem (królową) i władcą. Podstępem wedrę się w twoje serce (bowiem wiem co cię boli i uwiera) poddaństwem swoim zaspokoję twój głód uznania. Zawsze będę z tobą i przyjmę na siebie paroksyzmy twojej wściekłości. Jak pisze mój tarakowy znajomy na FB, Robert Palusiński, znawca snów i rojeń, odtwarzając mit o Pięknej i Bestii przywracając tym naturalny porządek rzeczy, gdy kobieta agresywna wobec mężczyzn odnalazła spokój i szczęście w małżeństwie tudzież wspaniałe dzieci w swoim poddaństwie – jeśli tylko przestała się go bać. I we śnie, gdy bez obaw pozwoliła sobie obciąć na gilotynie głowę.

Napisałam mu coś, czego w gruncie rzeczy nie jestem do końca pewna:

Ja inaczej interpretuję bajkę o Pięknej i Bestii. Piękna jest typowym przykładem istoty zbyt dobrej i przez to wykorzystywanej. Ojciec i siostry na niej oszczędzili, zamiast klejnotów, mogli dostarczyć kwiatek. Nie jej wina, że się przeliczyli i musieli ponieść konsekwencję dokonanej kradzieży. Także Bestia za cenę niewielkiego ustępstwa, uzyskała,co chciała – zgodę na małżeństwo, gdy wzięła Piękną na litość (umierając rzekomo z powodu jej dłuższej niż tydzień nieobecności). Końcowa przemiana Bestii w pięknego młodzieńca jest typową obiecanką/cacanką, rzekomą nagrodą za „dobroć”, a w istocie podporządkowanie stereotypom (Kobieta ma być piękna, a mężczyzna silny). I tyle. Potrzebuję ciebie aby być sobą. G… prawda. Potrzebuję ciebie, bo wolę wygodę niż samotność i problemy oraz obowiązki. Czasami potrzebuję ciebie, żeby zrozumieć odmienność. To przypadek pani.

Nie jestem przekonana, że patriarchalna część naszej, kobiet, osobowości mieści się akurat w głowie. Głowa to rozumowanie, świadome myślenie, a patriarchat wrósł w nas czasem tak głęboko, że nie jesteśmy jego w ogóle świadome. Większość kobiet nie ma nawet pojęcia, jak nazwać to, co im doskwiera, owa niepełnoprawność w codzienności, zwłaszcza w starszych pokoleniach. Czują, że coś nie tak ale długo, jeśli wcale nie potrafią tego nazwać. Ja uważam że ten patriarchalizm w nas to coś podobnego tresurze, a tresura nie przejawia się w głowie tresowanego. Wytresowany niedźwiedź porusza rękami i nogami, zachowuje się zgodnie z oczekiwaniami, ale nie „tańczy” bynajmniej. Kobieta w patriarchacie jest podporządkowana, ale zewnętrznie, dla oka. Co sobie myśli i o czym rozmawia z sąsiadkami, gdy mężczyzn nie ma w pobliżu, co doradza swoim córkom albo co zachowuje dla siebie w swoim wnętrzu – dla patriarchalnego mężczyzny jest niedostępne. Widzi tylko zewnętrzność dostępną dla oka, reszta go nie interesuje, jak widzów tańczącego niedźwiedzia.

Jak wiele przez to traci, nie ma pojęcia. Skoro czegoś nie potrzebuje – nie żal mu straconego.

Pani jednak nie żal tego, że kiedyś z pełną odpowiedzialnością oświadczyła, że nie zagra więcej w życiu w bridża. Nie biorąc udziału w grze o tron, wpasowała się w inną symbolikę młyńskiego kamienia. Może kiedyś, lata naprzód, zostanie zrozumiana. Niestety, będą to raczej złe czasy, które, zda się, nadchodzą. W każdym razie otwieramy, jako społeczeństwo, ramiona na ich przywitanie, nie bacząc na to, że drzewa Puszczy Białowieskiej, roniące swoje soki płaczą, a wilki wyją, tudzież żubry reklamują jakieś piwa. Nie znalazłeś czasu dla mnie, poświęć go rzeczom wielkim i ulotnym – bez gwarancji że cokolwiek to zmieni i że masz na wydarzenia jakiś wpływ. Karm się złudzeniami, że twoje życie to właśnie twoje przekonania.

Tak czy inaczej, nasze prochy zostaną rozsiane nawet wbrew ustawom i uregulowaniom. Wszak z prochu jesteś i w proch się obrócisz…I nikt nie wie jakie cmentarze nas zaspokoją…

https://pl.wiktionary.org/wiki/kamie%C5%84#/media/File:Rocks_(5698304725).jpg

1280px-Rocks_(5698304725)

Smutek jesiennych wieczorów

W te jesienne wieczory, wyjące wiatrem w rozszczelnionych oknach, kiedy dopada nas wietrzna bezsenność, wyświetlająca na suficie moje niemożliwości, chciałoby się doznawać miłych i ciepłych uczuć. Niestety, nie w Polsce. Tutaj każdy, przychylny wspomagadziciel, zanim cośkolwiek Ci pomoże, nagada się, nawrzeszczy, zwali na Ciebie wszelkie niepowodzenia, spowodowane przez dostawcę towarów, wynikłe z warunków drukowanych drobnym druczkiem.

Załóżmy, że chcesz sprawić przyjemność swojej rodzicielce i wywozisz jej starą, zużytą pralkę, kupując w jej miejsce, nową, wypasioną, z wyświetlaczem zamiast skokowego przesuwania koła programatora, jak za króla Ćwieczka w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Swojsko trzeszczący i stawiający opór palcom krążek programatora nie stawiał przed użytkownikiem dylematów w rodzaju: czy można kręcąc tym samym kółkiem nastawić najpierw program, a potem temperaturę i ile czasu przetrzymać palce na kolejnych przystankach, żeby ustrojstwo ożyło? Moją wadą zawsze jest i była nadmierna szybkość reakcji i niecierpliwe klikanie. Prosta czynność opanowania nowego sprzętu przeradza się w ocean dywagacji i prowadzi przyziemne zagadnienia obsługi sprzętu na manowce. Ale to dopiero początek trudności, kiedy wszystkim wysiadają nerwy. Także darczyńcy.

Stara pralka wyjechała, ale komuś zbyt gwałtownie zsunęła się z samochodu, albo może nawet przewróciła, uszkadzając jakieś balansujące części. Stres darczyńcy! Kupujesz w internecie babci nową pralkę z bezpłatną dostawą, ale tu okazuje się, że bezpłatna dostawa, to wystawienie przed blok, a nie dowiezienie pod drzwi. Pojęcie „transport” zyskuje nowe oblicze – obejmuje wiezienie samochodem, a nie rozładunek i dowiezienie pod drzwi. Jest rzekome „wniesienie” chociaż nikt niczego nie wnosi z powodu nieistnienia schodków i schodów, a nawet z powodu windy bez progów. Takie oszukiwanie w majestacie niby-prawa w niby-kraju niby-konstytucji. Wszystko można zakwestionować, a zawsze cwaniactwo jest górą. Akurat ja, która całe życie zjadałam zęby na uregulowaniach prawnych i definicjach transportu, muszę mierzyć się z tym cwaniactwem i mając świadomość, że żadna znajomość prawa w niczym mi nie pomoże – płacę frycowe cwaniakom. Konkretnie – za „wniesienie” pralki 40 zł, skoro każdy lump na osiedlu zadowoliłby się piwem, zwłaszcza kiedy „wniesienie” oznacza jazdę wózkiem po równej powierzchni.

Tak czy inaczej, nie tylko spory kompetencyjne ze sprzedawcą kosztują mnie i darczyńcę, mnóstwo nerwów. Wcześniej zapłaty kartą nie akceptował bank, co opóźniło dostawę i zmusiło nas do intensywnego myślenia – dlaczego? No i wreszcie pralka stoi w przedpokoju czekając na podłączenie.

Denerwuję się – zanim wyrzucę opakowanie, chcę wiedzieć czy pralka działa należycie. Wirując skacze po całej łazience i zapewne to wina krzywo położonych płytek, które można by zminimalizować ustawieniami poziomu nóżek. W dodatku instrukcja pisana językiem niezrozumiałym dla normalnego człowieka, drobnym druczkiem, niedostrzegalnym dla kogoś z  początkami zaćmy, z rysunkami z innego modelu innego kraju… Cóż, wygodniej powrzeszczeć na babcię.

— Czytaj instrukcję — grzmi darczyńca.

— Gdzie ona?

— Leży na twoim biurku — mówi darczyńca, podtykając mi pod nos kolejne książeczki: gwarancję, instrukcję elektrycznego piekarnika, kuchni indukcyjnej, drukarki i wreszcie starej pralki. Cóż, babcia ma bałagan na biurku i jeszcze nie ogarnęła się ze swoim nowym sprzętem. Pada argument nie do pokonania :

— Ja wszystko robię, żeby ułatwić tobie życie, a ty… wydziwiasz, kontestujesz, marudzisz, nie doceniasz itp.

Doceniam wkład finansowy i osobisty włożony w zapewnienie babci lepszego życia, ale czasem wolałabym prać ręcznie i trzeć pranie na starodawnej tarze, niż wysłuchiwać uwag, imputujących mi zamiary, których wcale nie miałam.

Potem przychodzi wietrzna noc. Wychodzę na zalany deszczem balkon i wspominam robotnika, pana Pawła, który układał mi płytki na balkonie i cieszył się, że mi się podobają. Szary, nieważny człowieczek, z ambicją zrobienia czegoś dobrze i do końca. Bez pośpiechu układał te cztery metry na krzyż dwa dni. (To inny gatunek człowieka niż dostarczyciele pralek, biznesmeni i programiści). Serce boli, gdy patrzy się, jak nisko ceni się podobne cechy. Nie wspina się wystarczająco szybko po drabinkach, ma już swoje lata, umie tylko to jedno: układa kafelki, ale gdzie mu tam do młodych, sprawnych kolegów z firmy. Niech sobie więc dłubie, szkoda na niego słów i tak się nie zmieni.

Zawsze bolał mnie i boli do dziś los ludzi skazanych na lekceważenie. Teraz właśnie, po okresie dzieciństwa znowu dołączam do nich. Nie powinnam narzekać na swój los, rodzina dba o mnie, ale dbając, odbiera mi prawo do mojego własnego oglądu świata, do moich własnych problemów, także tych ze zrozumieniem współczesnych, niechlujnie napisanych bądź przetłumaczonych instrukcji, nie zawierających wskazówek naprawdę istotnych. Jestem na przegranej pozycji. Nie ma znaczenia moja znajomość poprawnej polszczyzny w kraju, gdzie jest ona piętnem, a nie standardem, gdzie instrukcje pisał ktoś nie znający naszego języka i posługujący się kalkami z obcych języków. Nie ma dla nich także znaczenia specyfika zajęcia osoby, której przedmiot ma służyć.

Jeżeli autor zestawu kuchennego, wbudowanego w meble, nie wpadnie na pomysł, że gotując można nacisnąć włącznik wilgotnym palcem  – chyba nigdy niczego nie gotował, nie nalewał wody do garnka i nie stawiał go potem na kuchni, skoro nie przyszło mu do głowy, żeby zaznaczyć w instrukcji, iż ustrojstwo nie działa, przyciskane wilgotnym palcem. W kuchni zawsze operuje się dłońmi wilgotnymi. Jeżeli tego nie przewidzi się – nie rozumie się procesu gotowania, jako połączenia ognia z wodą.. Jestem słonecznym Strzelcem i księżycowym Rakiem, rozumiem więc, jak nikt inny, gotowanie, jako współpracę dwóch odrębnych żywiołów, z których każdy jest równouprawniony Operujący smartfonami nie czują  tego problemu, bo nie muszą – siedzą na kanapie i najwyżej ktoś podtyka im pod nos kawę albo dostarczoną świeżo pizzę. Nie znają dotyku potraw, ich faktury (np. wyrabianego ciasta, którego gotowość do pieczenia poznaje się po konsystencji – nie do opisania, a do wyczucia).

Inny autor wypasionej osączarki do naczyń, kształtując przegródki do umieszczenia talerzy, nie wpadł na pomysł, że aby obciekły one z wody, powinny być pochylone w przeciwną stronę, a pręty do umieszczenia szklanek muszą swoim rozstawem być dostosowane do średniej ich wielkości i tak dalej.

Projektant stolika do łóżka pod laptop lub posiłki, projektując rozstaw nóżek powinien wziąć pod uwagę średnią szerokość zwyczajnego człowieka, a nie anorektycznej modelki oraz przewidzieć ciężar tegoż jaki jest możliwy do podniesienia jedną ręką.

I tak dalej i dalej…

Często dzieje się tak, że równocześnie pojawiają się inne przykłady w tej samej sprawie. Żali mi się koleżanka pracująca jako niania do dzieci.

Rodzina, u której opiekuję się niemowlakiem, każe mi przygotowywać kaszkę dla dziecka nie na kuchni, ale w termomixie. Wiem, sama go miałam, piekłam w nim i gotowałam, ale to był starszy model. Ten, z którym mam teraz do czynienia, to pełna automatyka. Wprowadza się przepis z internetu i nie ma zmiłuj, nie da rady go zmienić, a przynajmniej ja tego nie umiem. Dziecko leżakuje na piętrze na tarasie, a ja walczę z termomixem na parterze. Już nie daję rady. Starsze dzieci porozrzucały klocki lego, a mały pakuje wszystko do buzi, więc znoszę go na tę wojnę z termiomixem do kuchni po schodach, aż kręgosłup pod koniec dnia mam sztywny z bólu. Nie mogę zabrać go na spacer do parku, bo przedtem muszę zablokować poszczególne piętra, każde z innym hasłem i oddzielnie jeszcze garaż, a to wszystko w określonym czasie. Nie nadążam. Zanim przypomnę sobie hasło, zanim zniosę po schodach wózek i dziecko, zabawa z hasłami zaczyna się od nowa…

Koleżance płacą tygodniowo, a w każdym tygodniu jest inna liczba przepracowanych godzin, wychodzą więc ułamki, zaokrąglane przez państwa do pięciu złotych. Jednak przy wypłacie te pięć złotych jest potrącane, „bo nie opłaca się bawić w drobne”. Taki styl. I wszystko za najniższą krajową. Nic dziwnego, że moja znajoma niania chce zmienić pracę. W tym wszystkim zupełnie nie jest ważne, że dziecko ją lubi i przytula się do niej spontanicznie  Jest świetną, ciepłą kobietą, każdemu życzyć takiej opiekunki. Ale tu przeciwnie, rodzice raczej niechętnie widzą takie spodufalanie się z dzieckiem. Zazdrość czy może dziwaczne zasady wychowawcze?

Wszystkie te przykłady to dowód na to, jak przecenia szybkość, mobilność, umiejętność posługiwania się gadżetami, jednym słowem błyszczące fajerwerki. Nie mogę oprzeć się przekonaniu, że w dążeniu do wygodnego życia, czynimy je coraz mniej wygodnym. Przedmioty mające ułatwić życie, stają się wyznacznikiem, odróżniającym nas od innych, bardziej prymitywnych i prostych egzemplarzy sąsiada/człowieka, służą do pokazania, że jesteśmy od niego lepsi, mądrzejsi i bardziej wyrafinowani. Jak ta nieszczęsna kobieta nie wyobrażająca sobie, że kaszkę dla jej niemowlęcia można ugotować inaczej ,niż w termomixie. Wszak wydano już książkę https://thermomix.vorwerk.pl/shop/ksiazka-thermomix-najmlodszych-thermomix-tm31

zawierającą 43 przepisy dla niemowląt do 5 miesiąca życia. Zerknięcie na przykładowe przepisy pokazuje takie dania, jak papka z marchwi albo papka z warzyw. Z uciechą cytuję tu przepis, który dowodnie świadczy o tym, jak w swoim snobizmie utrudniamy sobie życie.

Składniki: 100g marchwi, 2,5 ml wody, 1 łyżeczka (5g) masła.

Wykonanie: Marchew obrać, umyć, pokroić w kawałki i zmiksować. Czas 15 s. Obroty poz.4 następnie przełożyć do koszyczka, do naczynia wlać wodę, włożyć koszyczek i gotować. Czas 15 min. Temp. 5 aroma Obr. poz 2. Ugotowaną marchew przełożyć do naczynia, dodać masło i wodę pozostałą po gotowaniu i miksować. Czas. 20 s, Obr. poz.6

Pamiętam tę marchwiankę, jaką gotowałam swoim dzieciom. Bierze się marchew, zalewa wodą gotuje aż będzie miękka i na koniec przeciera przez sito. I wszystko. Teraz mamy blendery i miksery, więc jest jeszcze łatwiej. Po co nam do zwykłej marchwianki ta skomplikowana maszyna z jej wszystkimi programami? Chyba żeby udręczyć moją koleżankę Małgosię. Po co te wyświetlacze zamiast solidnych pokręteł? Chyba żeby udręczyć gorzej widzących,

Wychodząc na smutny, jesienny balkon, po raz kolejny stwierdzam, że nawet gwiazdy nam odebrali. Możliwe, że dlatego, aby nie pomylić ich z tzw. „intuicyjną” obsługą wyświetlaczy. Nie naciśniesz, więc się nie zapalą. Tylko księżyc się ostał, pewnie pomylony z latarnią.

IMG_6454

Żeby była jasność – nie mam nic przeciwko technice pod warunkiem, że jest ułatwieniem i że jej stosowania wymaga rodzaj i skomplikowanie czynności do wykonania, bądź włożenie w wykonanie wysiłku fizycznego. Inaczej jest tylko tłuczeniem orzechów mikroskopem, co, jak wiadomo jest zajęciem przysłowiowych małp.