Przyznaję się, koresponduję z osadzonym w areszcie, osobą mi bliską. Nie obchodzą mnie zarzuty, jakie mu postawiono, nie komentuję tego, iż moim zdaniem jest to sprawa polityczna, sięgam pamięcią do ciemnych lat czterdziestych PRL, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, któremu wdrukowano lęk przed Urzędem Bezpieczeństwa, przestępcami i kontaktem z nimi i ich rodzinami. Lęk ten obudził się we mnie po wielu już latach, wypełnionych pracą nad sobą i swoimi fobiami. Opanowałam nawet i przepracowałam pamięć ciała (drżenie, pot, sztywnienie mięśni, zaciskanie szczęki itp), związaną z bombami i wybuchami Powstania Warszawskiego, uruchamianymi podczas noworocznych fajerwerków, przeżywanymi razem z pieskami i innymi domowymi stworzeniami.
To był ostatni lęk, który miał się już w moim życiu nie powtórzyć, więc w ogóle nad nim nie pracowałam. I mam za swoje. Wszak mądrzy ludzie mówili, że historia kołem się toczy.
Wszyscy się boimy. Ja też. Ale moje nocne zawroty głowy informują mnie, że mój czas jest krótki. Tak czy siak, to, co napiszę, może być ostatnim słowem, które wypowiem. Lęk więc nie jest już na miejscu, nikt nie jest w stanie mi nic zrobić. Czy jednak opłaca się znowu zmieniać siebie, zamiast innych? Może już dość! Czas na podniesienie głowy.
Odeszli wszyscy rówieśnicy i starsi, których kochałam i ci, którzy nie zdecydowali się mnie kochać. Jestem sama w pokoleniu najstarszych bliskich. We snach stąpam po lodowych koleinach i dyskutuję, bronię się, tłumaczę z tego, dlaczego jestem taka, jaka jestem. Ale ich już nie ma.Moje tłumaczenia to najwyżej Kronika Akaszy – o ile jest.
Opowiadając o moich emocjach innym, muszę zacząć od Adama i Ewy lub starożytnych Rzymian. Już w ich świadomości pojawił się archetyp przestępcy i od tamtych czasów, mimo licznych ewolucji, trzyma się mocno i niewzruszenie.
Pierwszą próbą mojego dziecinnego zrozumienia pojęcia zbrodni, była podsłuchana rozmowa rodziców o wykonanych wyrokach Trybunału Norymberskiego na zbrodniarzach hitlerowskich. Z ich rozmowy, niedokładnie usłyszanej, zrozumiałam, że się ich wywiesza. Sądziłam, że za okno, na mróz. Brzmi to wprawdzie jak anegdota, ale jest najprawdziwszą prawdą. Kiedy czterolatek, mój rówieśnik, w czasie zabawy w pogrzeby (tak się wówczas dzieci bawiły po ogródkach, robiąc groby dla martwych ptaszków, żuczków i innych żyjątek) zaczął sypać ziemię do wózka, w którym spała na dworze moja siostra, będąca wówczas niemowlęciem, uznałam, że ją zabił i urządza jej pogrzeb. Wzięłam wówczas duży kamień i uderzyłam go w czoło, po którym to ciosie, zakrwawiony, przewrócił się na ziemię. Świadoma, że popełniłam zbrodnię, uciekłam z domu do pobliskiego lasku i tam schowałam się w jakimś wykrocie po bombie, zarośniętym gęstymi krzakami. Wolałam tam umrzeć, niż zostać wywieszona. Znaleziono mnie dopiero po dwudniowych poszukiwaniach, a znalazca, milicjant, moim zdaniem miał na mnie wykonać wyrok. Zanim sprostowałam swoje mylne przekonanie, zdążyłam pożegnać się już z życiem.
Nie były to czasy szczególnego pietyzmu dla życia. Pisałam o tym wcześniej w kilku odcinkach Babci, publikowanych jeszcze na łamach „Taraki”. Wspominałam wtedy, że w 1945 i 46 roku na mojej ulicy, nocą napadano na niektóre domy i budziły nas regularne strzelaniny. Opowiadałam też, jak mój ojciec symulował groźbę strzelania przez okno, z wieszaka na ubranie, do napastników.
Ale wracam do archetypu przestępcy, wdrukowanego mi wówczas, w latach dziecinnych .
Miałam koleżankę szkolną Ewę P. Łączą mnie z nią mnóstwo zdjęć i wspomnienia, choć nigdy potem jej nie spotkałam. Kiedy w naszym domu zimą zamarzały rury, musiałyśmy nosić wiadrami wodę z kranów sąsiadów. Na naszej ulicy, Lesznowolskiej, było kilkunastu sąsiadów, wszyscy zamieszkali o wiele bliżej, niż rodzice Ewy, z końca ulicy. Jednak tylko oni pozwalali nam czerpać wodę ze swojego kranu, a także wchodzili z nami w jakiś kontakt. Bliżej położeni sąsiedzi, z nieznanych mi względów, byli naszymi wrogami, co podkreślała nasza mama. Byliśmy biedni i nie stać nas było na stałe ogrzewanie węglem mieszkania i dlatego nasze rury z wodą zimą zamarzały. Spałyśmy w paltach i czapkach, nie myłyśmy się, bowiem miski z wodą ustawione przed naszymi łóżkami zamarzały. Woda przyniesiona w wiadrach od rodziców Ewy P. służyła do picia i gotowania. Ubikacja była nieczynna, korzystałyśmy z tej w szkole i u dobrych ludzi. Nasze kiszki i żołądki przystosowały się do cudzych warunków i obcych ludzi. Raz w tygodniu, w czwartki, jeździłam do łaźni na Krakowskim Przedmieściu, w sąsiedztwie Uniwerku, gdy była ona dostępna dla kobiet.
Rodziną Ewy P zarządzała jej babcia, teściowa ojca, z rodziny arystokratycznej „Cz.”. Tata Ewy miał warsztat tkacki, w którym produkował prześliczne chusteczki ( wszystkie kobiety wówczas chodziły w chustkach na głowie) ale tkane przez tatę Ewy nie były jednobarwne, tylko dwukolorowe, przezroczyste jak mgiełka, biało-czerwone, przechodzące kolorami płynnie. Ich surowcem był nylon, ściśle wówczas reglamentowany, bo nie wytwarzany w Polsce. W sieni rodziców Ewy P stała beczka z kwaszoną kapustą , a pani Cz., babcia Ewy, za każdą moją wizytą, dawała mi jabłka z beczki. Smak tamtej kwaszonej kapusty i kwaszonych jabłek pamiętam do dziś. I do dziś kocham kiszoną kapustę i inne kiszonki. Pani Cz była osobą celebrującą swoją arystokratyczną rodzinę, ale nie mam pojęcia dlaczego faworyzowała Kasię, przeciętną dziewczyninę, córkę mamy wychowanej w sierocińcu, ale taty z pogardzanej inteligencji. Za sprawą pani Cz., złośliwej i niemiłej dla innych kobiety, nigdy nie odczuwałam w tej rodzinie swojej niższości.Do dziś nie mam pojęcia, za co mnie lubiła. Wszak zawsze byłam zbuntowana, nigdy pokorna. I nigdy nie obchodziły mnie hierarchie i porządki dziobania. Byłam maniaczką równości ludzi, a pani Cz. podkreślała swoje arystokratyczne pochodzenie. No i mieli służącą. Nie pomoc domową, a służącą.
Tata Ewy P. podarował mi kiedyś taką śliczną chusteczkę i był to pierwszy prezent od obcej osoby, który otrzymałam. Rodzice i babcia Ewy chyba bardziej mnie lubili, niż sama Ewa, poukładana i realistyczna, nieco młodsza koleżanka. Zawsze chciałam być taka, ale wiedziałam, że jest to poza moją możliwością.
Byłam licealistką, kiedy aresztowano tatę Ewy pod zarzutem nazwanym „aferą włókienniczą”. To był czas afer: mięsnych i innych oraz kar śmierci dla ich bohaterów.
W wyniku pospiesznego procesu, tata Ewy został skazany na śmierć i wyrok wykonano. Pani Cz. zdołała wcześniej załatwić rozwód córki i formalnie wyrok kary śmierci nie obciążał rodziny. Jednak Ewa P nigdy już nie była taką naszą koleżanką, jak dawniej. W dodatku moja mama, która miała drewnianą komórkę w ogródku, a w komórce tej przechowywała (odpłatnie) dla pana P worki z przędzą na owe dwukolorowe chusteczki, kilka kolejnych lat spędziła w przerażeniu i stresie, nie wiedząc co robić i jak zlikwidować pozostały u niej trefny towar. Podziwiałyśmy Ewę, wyniosłą i poukładaną i nie odważyłyśmy się do niej przemówić.
Afera, o której piszę, powstała w sposób nieprzewidywalny. Pewna kobieta, z nieszczęśliwej miłości, powiesiła się w schowku przy kuchni, a przy okazji śledztwa wyszło na jaw, że pośredniczyła w nielegalnym zakupie przędzy w łódzkich tkalniach, które za łapówki, odsprzedawały część przydziałów. Nie przyszło jej do głowy, że pociągnie za sobą innych.
Ten lęk mojej mamy przed niespodziewanymi obrotami losu latami tkwił we mnie i stał u źródła podziwu i dystansu wobec mojej koleżanki Ewy P oraz jej dystansu do świata, Stała się dla mnie trędowatą, ale trędowatą budzącą podziw. Chciałabym taka być, gdyby przyszedł na mnie podobny czas. Ja zawsze byłam realistką i nie rozumiałam, dlaczego, na przykład ludzie pod śledztwem inkwizycji, nie zaparli się swojej wiary. Ja bym to zrobiła w każdej chwili; życie było mi droższe, niż poglądy. W lęku przed śmiercią, obiecałabym wszystko (inna rzecz, czy dopełniłabym później obietnic). Jestem konstrukcją psychiczną opartą na lęku.
Mój stosunek do przestępców ukształtował obraz taty Ewy, małomównego, spokojnego, ciemnowłosego człowieka, z dobrymi odruchami, przyjaznego światu i pogubionemu dziewczęciu.. To, co go spotkało, w moich oczach, było krańcową niesprawiedliwością i wywyższyło jego dobroć i zwyczajność. I przymusową odwagę. Już na zawsze sylwetka nakrytego i uwięzionego przestępcy budziła moje współczucie zamiast potępienia. Ale inne spotkania, gdy byłam zagrożona osobiście, wymuszały uzasadniony lęk. To było coś, jak schizofreniczne rozdwojenie jaźni, podobne dzisiejszym odczuciom wobec tygrysów z zoo. Za kratami budzą litość, na wolności chętnie by je profilaktycznie zastrzelono. Czy wobec piesków: – pokojowe hołubimy, rozczulamy się nad nimi, ale gdy dopadnie nas wataha bezpańskich psów, licząca kilkanaście osobników zmykamy co sił i oburzamy się, że nikt z nimi nie zrobił porządku, nawet gdyby jego skutkiem stało się Tzw. „psie sadło”, sprzedawane na niektórych targach na wschodzie Polski. I składamy się na naboje dla nieoficjalnych myśliwych, ponieważ psy wyłapane do schronisk w jednym rejonie, po cichu wypuszczane są w lasach innego rejonu (choć ich odstrzał jest zabroniony, a ich łupem pada leśna zwierzyna).
Źródłem jest wdrukowane pojęcie PRZESTĘPSTWA, bez rozróżnień, oszukańczo sugerujące zło, jednakie dla rzezimieszków i wyznawców innych poglądów, czy unikających czegoś, uznanego z opresję w majestacie prawa.
Także i teraz, mając okazję korespondować z osobą aresztowaną, bardziej otwieram się na jej potrzeby i odczucia, niż na stanowisko prokuratora. Staram się go nie dostrzegać, pomijać i nie wnikać weń, bowiem jako polska obywatelka, podchodzę ze sceptycyzmem do przewagi prokuratury nad obroną. Jeśli z tym kimś wiążą mnie więzy sympatii, tym bardziej podkreślam potrzebę wyważenia racji postępowania na wszystkich etapach tzw. sprawiedliwości. Ale jako osoba, która wiele przeżyła, nie łudziłam się i nie łudzę, że surowość kary czemukolwiek zaradzi. Nie łudzę się też, że zmieniamy sądownictwo na lepsze, wskazując palcem zaufanych ludzi, jako jego przedstawicieli. Człowiek zawsze kieruje się w pierwszym rzędzie lękiem i asekuracją, a także uprzedzeniami, co wiem po sobie. Odstąpienie od instytucjonalnych zasad zawsze rodzi NIESPRAWIEDLIWOŚĆ. Teoria zawsze mija się tu z praktyką. Władza deprawuje, ponieważ uzależnia, a normalny człowiek źle znosi uzależnienie, nawet gdy musi mu ulec. Zwłaszcza gdy decydują o tym inni, a nie my. Jedyne, co go może uwolnić, to realna niezależność. Kiedy może być sobą, jest lepszy i mądrzejszy.
Dziś wracam myślami do mojej koleżanki, Ewy P i do tego, co musiała przeżyć i czego doznać i jak bardzo na jej życiu i przyszłym zawodzie musiał się odcisnąć zapał prokuratorów i sędziów tropiących przestępców – prawdziwych i urojonych. Wszak nie tylko oni cierpią, a może nawet nie oni najbardziej. Do kamieni, którymi obrzucano Ewę P, jako córkę burżuja i wroga ludu, także ja dorzuciłam swój kamyczek niechęci i izolacji, kto wie, czy nie uwierający ją bardziej niż inne.
Poniżej: fotografia, która uwidacznia, jak pozornie beztroska młodość jest złudzeniem, gdy na starych fotografiach uśmiechają się dzieci, przeżywające dramat ich życia.. Od lewej: ja, Ewa P. i moja siostra na naszej werandzie domku na Lesznowolskiej. Podtrzymujący słup ogołociły z kafelków bomby Powstania.