Przyznaję się

Przyznaję się, koresponduję z osadzonym w areszcie, osobą mi bliską. Nie obchodzą mnie zarzuty, jakie mu postawiono, nie komentuję tego, iż moim zdaniem jest to sprawa polityczna, sięgam pamięcią do ciemnych lat czterdziestych PRL, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, któremu wdrukowano lęk przed Urzędem Bezpieczeństwa, przestępcami i kontaktem z nimi i ich rodzinami. Lęk ten obudził się we mnie po wielu już latach, wypełnionych pracą nad sobą i swoimi fobiami. Opanowałam nawet i przepracowałam pamięć ciała (drżenie, pot, sztywnienie mięśni, zaciskanie szczęki itp), związaną z bombami i wybuchami Powstania Warszawskiego, uruchamianymi podczas noworocznych fajerwerków, przeżywanymi razem z pieskami i innymi domowymi stworzeniami.

To był ostatni lęk, który miał się już w moim życiu nie powtórzyć, więc w ogóle nad nim nie pracowałam. I mam za swoje. Wszak mądrzy ludzie mówili, że historia kołem się toczy.

Wszyscy się boimy. Ja też. Ale moje nocne zawroty głowy informują mnie, że mój czas jest krótki. Tak czy siak, to, co napiszę, może być ostatnim słowem, które wypowiem. Lęk więc nie jest już na miejscu, nikt nie jest w stanie mi nic zrobić. Czy jednak opłaca się znowu zmieniać siebie, zamiast innych? Może już dość! Czas na podniesienie głowy.

Odeszli wszyscy rówieśnicy i starsi, których kochałam i ci, którzy nie zdecydowali się mnie kochać. Jestem sama w pokoleniu najstarszych bliskich. We snach stąpam po lodowych koleinach i dyskutuję, bronię się, tłumaczę z tego, dlaczego jestem taka, jaka jestem. Ale ich już nie ma.Moje tłumaczenia to najwyżej Kronika Akaszy – o ile jest.

Opowiadając o moich emocjach innym, muszę zacząć od Adama i Ewy lub starożytnych Rzymian. Już w ich świadomości pojawił się archetyp przestępcy i od tamtych czasów, mimo licznych ewolucji, trzyma się mocno i niewzruszenie.

Pierwszą próbą mojego dziecinnego zrozumienia pojęcia zbrodni, była podsłuchana rozmowa rodziców o wykonanych wyrokach Trybunału Norymberskiego na zbrodniarzach hitlerowskich. Z ich rozmowy, niedokładnie usłyszanej, zrozumiałam, że się ich wywiesza. Sądziłam, że za okno, na mróz. Brzmi to wprawdzie jak anegdota, ale jest najprawdziwszą prawdą. Kiedy czterolatek, mój rówieśnik, w czasie zabawy w pogrzeby (tak się wówczas dzieci bawiły po ogródkach, robiąc groby dla martwych ptaszków, żuczków i innych żyjątek) zaczął sypać ziemię do wózka, w którym spała na dworze moja siostra, będąca wówczas niemowlęciem, uznałam, że ją zabił i urządza jej pogrzeb. Wzięłam wówczas duży kamień i uderzyłam go w czoło, po którym to ciosie, zakrwawiony, przewrócił się na ziemię. Świadoma, że popełniłam zbrodnię, uciekłam z domu do pobliskiego lasku i tam schowałam się w jakimś wykrocie po bombie, zarośniętym gęstymi krzakami. Wolałam tam umrzeć, niż zostać wywieszona. Znaleziono mnie dopiero po dwudniowych poszukiwaniach, a znalazca, milicjant, moim zdaniem miał na mnie wykonać wyrok. Zanim sprostowałam swoje mylne przekonanie, zdążyłam pożegnać się już  z życiem.

Nie były to czasy szczególnego pietyzmu dla życia. Pisałam o tym wcześniej w kilku odcinkach Babci, publikowanych jeszcze na łamach „Taraki”. Wspominałam wtedy, że w 1945 i 46 roku na mojej ulicy, nocą napadano na niektóre domy i budziły nas regularne strzelaniny. Opowiadałam też, jak mój ojciec symulował groźbę strzelania przez okno,  z wieszaka na ubranie, do napastników.

Ale wracam do archetypu przestępcy, wdrukowanego mi wówczas, w latach dziecinnych .

Miałam koleżankę szkolną Ewę P. Łączą mnie z nią mnóstwo zdjęć  i wspomnienia, choć nigdy potem jej nie spotkałam. Kiedy w naszym domu zimą zamarzały rury, musiałyśmy nosić wiadrami wodę z kranów sąsiadów. Na naszej ulicy, Lesznowolskiej, było kilkunastu sąsiadów, wszyscy zamieszkali o wiele bliżej,  niż rodzice Ewy, z końca ulicy. Jednak tylko oni pozwalali nam czerpać wodę ze swojego  kranu, a także wchodzili z nami w jakiś kontakt. Bliżej położeni sąsiedzi, z nieznanych mi względów,  byli naszymi wrogami, co podkreślała nasza mama. Byliśmy biedni i nie stać nas było na stałe ogrzewanie węglem mieszkania i dlatego nasze rury z wodą zimą zamarzały. Spałyśmy w paltach i czapkach, nie myłyśmy się, bowiem miski z wodą ustawione przed naszymi łóżkami zamarzały. Woda przyniesiona w wiadrach od rodziców Ewy P. służyła do picia i gotowania. Ubikacja była nieczynna, korzystałyśmy z tej w szkole i u dobrych ludzi. Nasze kiszki i żołądki przystosowały się do cudzych warunków i obcych ludzi. Raz w tygodniu, w czwartki, jeździłam do łaźni na Krakowskim Przedmieściu, w sąsiedztwie Uniwerku, gdy była ona dostępna dla kobiet.

Rodziną Ewy P zarządzała jej babcia, teściowa ojca, z rodziny arystokratycznej „Cz.”. Tata Ewy miał warsztat tkacki,  w którym produkował prześliczne chusteczki ( wszystkie kobiety wówczas chodziły w chustkach na głowie) ale tkane przez tatę Ewy nie były jednobarwne, tylko dwukolorowe, przezroczyste jak mgiełka, biało-czerwone, przechodzące kolorami płynnie. Ich surowcem był nylon, ściśle wówczas reglamentowany, bo nie wytwarzany w Polsce. W sieni rodziców Ewy P stała beczka z kwaszoną kapustą , a pani Cz., babcia Ewy, za każdą moją wizytą, dawała mi jabłka z beczki. Smak tamtej kwaszonej kapusty i kwaszonych jabłek pamiętam do dziś. I do dziś kocham kiszoną kapustę i inne kiszonki. Pani Cz była osobą celebrującą swoją arystokratyczną rodzinę, ale nie mam pojęcia dlaczego faworyzowała Kasię, przeciętną dziewczyninę, córkę mamy wychowanej w sierocińcu, ale taty z pogardzanej inteligencji. Za sprawą pani Cz., złośliwej i niemiłej dla innych kobiety, nigdy nie odczuwałam w tej rodzinie swojej niższości.Do dziś nie mam pojęcia, za co mnie lubiła. Wszak zawsze byłam zbuntowana, nigdy pokorna. I nigdy nie obchodziły mnie hierarchie i porządki dziobania. Byłam maniaczką równości ludzi, a pani Cz. podkreślała swoje arystokratyczne pochodzenie. No i mieli służącą. Nie pomoc domową, a służącą.

Tata Ewy P. podarował mi kiedyś taką śliczną chusteczkę i był to pierwszy prezent od obcej osoby, który otrzymałam. Rodzice i babcia Ewy chyba bardziej mnie lubili, niż sama Ewa, poukładana i realistyczna, nieco młodsza koleżanka. Zawsze chciałam być taka, ale wiedziałam, że jest to poza moją możliwością.

Byłam licealistką, kiedy aresztowano tatę Ewy pod zarzutem nazwanym „aferą włókienniczą”. To był czas afer: mięsnych i innych oraz kar śmierci dla ich bohaterów.

W wyniku  pospiesznego procesu, tata Ewy został skazany na śmierć i wyrok wykonano. Pani Cz. zdołała wcześniej załatwić rozwód córki i formalnie wyrok kary śmierci nie obciążał rodziny. Jednak Ewa P nigdy już nie była taką naszą koleżanką, jak dawniej. W dodatku moja mama, która miała drewnianą komórkę w ogródku, a w komórce tej przechowywała (odpłatnie) dla pana P worki z przędzą na owe dwukolorowe chusteczki, kilka kolejnych lat  spędziła w przerażeniu i stresie, nie wiedząc co robić i jak zlikwidować pozostały u niej trefny towar. Podziwiałyśmy Ewę, wyniosłą i poukładaną i nie odważyłyśmy się do niej przemówić.

Afera, o której piszę,  powstała w sposób nieprzewidywalny. Pewna kobieta, z nieszczęśliwej miłości, powiesiła się w schowku przy kuchni, a przy okazji śledztwa wyszło na jaw, że pośredniczyła w nielegalnym zakupie przędzy w łódzkich tkalniach, które za łapówki, odsprzedawały część przydziałów. Nie przyszło jej do głowy, że pociągnie za sobą innych.

Ten lęk mojej mamy przed niespodziewanymi obrotami losu latami tkwił we mnie i stał u źródła podziwu i dystansu wobec mojej koleżanki Ewy P oraz jej dystansu do świata, Stała się dla mnie trędowatą, ale trędowatą budzącą podziw. Chciałabym taka być, gdyby przyszedł na mnie podobny czas. Ja zawsze byłam realistką i nie rozumiałam, dlaczego, na przykład ludzie pod śledztwem inkwizycji, nie zaparli się swojej wiary. Ja bym to zrobiła w każdej chwili; życie było mi droższe, niż poglądy. W lęku przed śmiercią, obiecałabym wszystko (inna rzecz, czy dopełniłabym później obietnic). Jestem konstrukcją psychiczną opartą na lęku.

Mój stosunek do przestępców ukształtował obraz taty Ewy, małomównego, spokojnego, ciemnowłosego człowieka, z dobrymi odruchami, przyjaznego światu i pogubionemu dziewczęciu.. To, co go spotkało, w moich oczach, było krańcową niesprawiedliwością i wywyższyło  jego dobroć i zwyczajność. I przymusową odwagę. Już na zawsze sylwetka nakrytego i uwięzionego przestępcy budziła moje współczucie zamiast potępienia. Ale inne spotkania, gdy byłam zagrożona osobiście, wymuszały uzasadniony lęk. To było coś, jak schizofreniczne rozdwojenie jaźni, podobne dzisiejszym odczuciom wobec tygrysów z zoo. Za kratami budzą litość, na wolności chętnie by je profilaktycznie zastrzelono. Czy wobec piesków: – pokojowe hołubimy, rozczulamy się nad nimi, ale gdy dopadnie nas wataha bezpańskich psów, licząca kilkanaście osobników zmykamy co sił i oburzamy się, że nikt z nimi nie zrobił porządku, nawet gdyby jego skutkiem stało się Tzw. „psie sadło”, sprzedawane na niektórych targach na wschodzie Polski. I składamy się na naboje dla nieoficjalnych myśliwych, ponieważ psy wyłapane do schronisk w jednym rejonie, po cichu wypuszczane są w lasach innego rejonu (choć ich odstrzał jest zabroniony, a ich łupem pada leśna zwierzyna).

Źródłem jest wdrukowane pojęcie PRZESTĘPSTWA, bez rozróżnień, oszukańczo sugerujące zło, jednakie dla rzezimieszków i wyznawców innych poglądów, czy unikających czegoś, uznanego z opresję w majestacie prawa.

Także i teraz, mając okazję korespondować z osobą aresztowaną, bardziej otwieram się na jej potrzeby i odczucia, niż na stanowisko prokuratora. Staram się go nie dostrzegać, pomijać i nie wnikać weń, bowiem jako polska obywatelka, podchodzę ze sceptycyzmem do przewagi prokuratury nad obroną. Jeśli z tym kimś wiążą mnie więzy sympatii, tym bardziej podkreślam potrzebę wyważenia racji postępowania na wszystkich etapach tzw. sprawiedliwości. Ale jako osoba, która wiele przeżyła, nie łudziłam się i nie łudzę, że surowość kary czemukolwiek zaradzi. Nie łudzę się też, że zmieniamy sądownictwo na lepsze, wskazując palcem zaufanych ludzi, jako jego przedstawicieli. Człowiek zawsze kieruje się w pierwszym rzędzie lękiem i asekuracją, a także uprzedzeniami, co wiem po sobie. Odstąpienie od instytucjonalnych zasad zawsze rodzi NIESPRAWIEDLIWOŚĆ. Teoria zawsze mija się tu z praktyką. Władza deprawuje, ponieważ uzależnia, a normalny człowiek źle znosi uzależnienie, nawet gdy musi mu ulec. Zwłaszcza gdy decydują o tym inni, a nie my. Jedyne, co go może uwolnić, to realna niezależność. Kiedy może być sobą, jest lepszy i mądrzejszy.

Dziś wracam myślami do mojej koleżanki, Ewy P i do tego, co musiała przeżyć i czego doznać i jak bardzo na jej życiu i przyszłym zawodzie musiał się odcisnąć zapał prokuratorów i sędziów tropiących przestępców – prawdziwych i urojonych. Wszak nie tylko oni cierpią, a może nawet nie oni najbardziej. Do kamieni, którymi obrzucano Ewę P, jako córkę burżuja i wroga ludu, także ja dorzuciłam swój kamyczek niechęci i izolacji, kto wie, czy nie uwierający ją bardziej niż inne.

Poniżej: fotografia, która uwidacznia, jak pozornie beztroska młodość jest złudzeniem, gdy na starych fotografiach uśmiechają się dzieci, przeżywające dramat ich życia.. Od lewej: ja, Ewa P. i moja siostra na naszej werandzie domku na Lesznowolskiej. Podtrzymujący słup ogołociły z kafelków bomby Powstania.

Czy jesteśmy w stanie zrozumieć innych?

Wychodzę z siebie i staję obok. Słucham tego, co  z mojej wypowiedzi dociera do  rozmówców.

Niewątpliwie, są to tylko wybrane frazy. Te które brzmią mocniej, ładniej albo potwierdzają ich chęci usłyszenia konkretnej rzeczy. Przypadek czasem chce, że to, co oni podchwytują i z czym dyskutują, akurat nie jest tym, co ja uważam za najważniejsze. W dodatku o sprawach dla siebie ważnych mówię półgębkiem, wstydliwie i z zażenowaniem. To spadek po PRL-u gdy należało zawsze zastanowić się wcześniej, do kogo się mówi i jak zostanie odebrane to, co się mówi, zwłaszcza w przypadkowej rozmowie. Rozmówców dzieliło się na kategorie i wbrew dzisiejszym odczuciom (media społecznościowe na przykład!) ci, których nie było widać, byli mniej groźni niż ci, którzy cię znali. Bez większych problemów można było spowiadać się przypadkowym znajomym z jednej podróży pociągiem niż szkolnej przyjaciółce, czy niektórym członkom rodziny. Okazywało się czasem, iż ci ostatni mieli wiedzę na twój temat znacznie przekraczającą ich zwykłe możliwości, musieli więc czerpać z zatrutych źródeł..

Opowiadam na przykład o problemach dzieci i wnuków, o swoich problemach zdrowotnych. Mówię, że miałam w nocy zawrót głowy. Czynię to czasem z lampką migającą w głowie, ale nie mogę się powstrzymać. Wskutek mojej zwierzęcej natury jestem członkiem stada i długie powstrzymywanie się od stadnych odruchów zwyczajnie szkodzi mojemu zdrowiu.

Ale migająca lampka czyni, że wstydzę się omawiać to, czym najbardziej chciałabym się podzielić – iż przez kilka minut żegnałam się z życiem i że w czasie owych kilku ważnych minut, żaden z omawianych, konkretnych problemów nie był tym najważniejszym i że właśnie owe minuty są ważne, a nie aktualny stan mojego zdrowia. Wbrew odbiorowi moich słów nie narzekam, a usiłuję podzielić się swoimi myślami. Nocny zawrót głowy, to jeszcze nie śmierć, która czai się za załomem poduszki i kiedy skręcisz głowę pod niewłaściwym kątem, możesz ulecieć w przestrzeń, której bynajmniej nie oswoisz, kurczowo trzymając się ramy łóżka, chociaż logika podpowiada ci, że nie spadniesz, jeśli się nie będziesz ruszać.

Cóż, kiedy nie wybierałam członków swojego stada, a ono nie odznacza się szczególnym wyczuleniem na moje słowa wypowiedziane, nie mówiąc już o niewypowiedzianych. Moje stado żąda ode mnie konkretów, ale zanim zdążę powiedzieć przynajmniej o ich części (nie dotykając jeszcze spraw trudniejszych do zmierzenia), zaczyna udowadniać mi, że nie mam racji, bo to i tamto. Albo, co gorsza, niczego nie udowadnia, zakładając a priori, że dziwaczę i dlatego można mnie lekceważyć.

Napomknęłam, że poszukuję miejsca, gdzie można kupić papierowo-plastikową lupę, do włożenia komuś do listu, kto sam jej nie może kupić, a komu czasem wysyłam skany, dla oszczędzenia papieru pomniejszone do formatu A-4 i usłyszałam prawdziwą filipikę przeciwko stwarzaniu sobie niepotrzebnych problemów. Dla zasady: nie była to prośba o kupienie tej lupki, kupił mi ją kto inny, kto sam to zresztą wymyślił.

Kiedyś, zanim jeszcze zaczęłam pisać, uważałam że to  moja wina, bowiem nie umiem wytłumaczyć precyzyjnie rozmówcom, o co mi chodzi. Starałam się więc doskonalić mój kunszt słowa, ale gdy już uznałam, iż z grubsza nie dokonam na tym polu nowych odkryć, właśnie odkryłam, że moje wypowiedzi nie mają większego znaczenia. Dzieje się bowiem tak, że na jakimś pomyślanym liczniku interakcji w stadach, wskazówka przedtem pokazująca taki kontakt, zatrzymująca się w drugiej połowie skali (słuchamy rozmówcy, reagujemy na treści, które nam przekazuje), w przeważającej mierze zaczyna ustawiać się na obszarze pierwszej połowy (słucham siebie i reaguję na swoje nie zawsze wypowiedziane słowa), a nawet czasem stoi jak wryta na początku skali. Ludzie tacy, którzy czasem  nawet głoszą wszem i wobec (jak niektórzy politycy), że pragną rozmawiać z innymi, w gruncie rzeczy to, co mogliby ewentualnie oni powiedzieć, traktują jako imaginacje, a nawet otwarcie o tym mówią. Z niecierpliwości już nie dają nam do zrozumienia, że nie obchodzą ich nasze myśli, a wręcz żądają, abyśmy dla ich wygody zaniechali dywagacji nad sprawami, o których nie chcą wiedzieć. Świat ma być taki, jaki przedstawia się ich oczom, a nie naszym.

Przyspieszenie tempa życia i przesunięcie go w kierunku odbioru obrazkowego, emocjonalnie bardziej bezpośredniego i prymitywniejszego, kieruje nas z powrotem w stronę zwierzęcego stada, u którego porozumieniu członków, niuanse tylko przeszkadzają. Gdy drapieżne oczy spoglądają zza krzaków rozważanie ich koloru jest zbędne, a wręcz szkodliwe.

Nie wyobrażam sobie, jak wytrzymują ci ludzie, którzy nie mają nawyku mówienia o swoich sprawach i dysponują jedynie hipotetyczną możliwością ich głębokiego szyfrowania, jak uprawiający różne dziedziny sztuki takie jak: muzyka, malarstwo, rzeźba, fotografia. Nie wszyscy, nie zawsze i nie w każdych sprawach zdolni są do świadomego szyfrowania, a wówczas chyba się duszą wewnątrz siebie. Tylko prymitywny obrazek zaspokoi potrzeby stada, tymczasem wyrażając siebie własnym szyfrem osoby te zmuszają go do ujawnienia komplikacji. Tylko nieliczni są w stanie zrozumieć  przesłanie ich sztuki (jeśli oczywiście chce się im poświęcić nieco czasu na wgłębianie się w istotę przekazu).

Słyszałam ostatnio o kimś, kto pisze artykuł o sławnym malarzu, którego żona zrezygnowała ze swoich artystycznych ambicji (co nie jest dziwne, gdy się ma ósemkę dzieci), a po latach, gdy do nich wróciła, zaszyfrowała je jeszcze głębiej, projektując tkaniny i sprzęt codziennego użytku. Myślę, że klasyczne malarstwo było dla niej zbyt mało zaszyfrowane. Ale kto to zrozumie, kto nie jest kobietą z ośmiorgiem dzieci uprawiającą sztukę, z której kiedyś musiała zrezygnować.

Czy jest z tego jakieś dobre wyjście?

Śledząc różne możliwości i trendy, odkryłam pewną telewizję, która niewielkim kosztem jednego sms-a pozwala wysłać komuś zaszyfrowaną wiadomość, ale niestety, nie pozwala otrzymać odpowiedzi. O tym jednak napiszę w przyszłości. Jest to zresztą jeden z tych projektów, który budzi pogardliwe parskanie mojego stada.

 

Narzędzia do myślenia

(Daniel C. Dennett – amerykański filozof i kognitywista)

W poprzednim odcinku wspomniałam o błędach w myśleniu ( a w ślad za tym i w dyskusjach lub w tym, co za dyskusje uważamy) w kontekście książki Daniela C. Denneta „Dźwignie wyobraźni i inne narzędzia do myślenia”. Jego stosunek do błędów popełnianych przez człowieka znacząco różni się od popularnego podejścia, widocznego najczęściej w mediach społecznościowych, gdzie jakakolwiek wypowiedź, mogąca zostać uznana za krytykę, (nawet zwyczajne sprostowanie ewidentnego błędu ortograficznego), wywołuje falę złości i hejtu oraz próby udowodnienia, że nie masz racji, albowiem JA uważam, że jej nie masz. Podobnie jak pewien sześciolatek, który rozgniewał się na rodzinę, wściekał się i szalał, że usiłowała mu wytłumaczyć, iż 2+1 = 3, a nie 4 i zupełnie nie chciał zrozumieć spokojnych wyjaśnień; nie próbował ich nawet wysłuchać.

Najważniejsza sztuczka pozwalająca na popełnianie dobrych błędów to ich nieukrywanie – zwłaszcza przed samym  sobą. Zamiast się ich wypierać, powinieneś stać się ich koneserem, obracając je w swoim umyśle, tak jakby były dziełami
sztuki, którymi zresztą w pewnym sensie są, Podstawowa reakcja na każdy błąd powinna być taka: „No cóż:, nie zrobię tego ponownie!”. Dobór naturalny tak naprawdę nie myśli tej myśli; po pro stu usuwa głupków, zanim zdążą się rozmnożyć; dobór naturalny nie zrobi tego ponownie, a przynajmniej nie będzie tego robił tak często… My, ludzie… Możemy właśnie pomyśleć tę myśl, zastanawiając się nad tym, co właśnie zrobiliśmy: „No cóż, nie zrobię tego ponownie!”. A kiedy się zastanawiamy, bezpośrednio konfrontujemy się z problemem, który musi zostać rozwiązany przez każdego popełniacza błędów: co to dokładnie jest? Co takiego zrobiłem, ze wplątałem się w te kłopoty? Sztuczka polega na tym, aby wykorzystać konkretne aspekty bałaganu, w którym się znalazłeś, w taki sposób, aby twoja następna próba
była oparta na tej wiedzy i nie stała się tylko kolejnym strzałem na oślep.” (str 35-36)

Postaraj się nabyć osobliwej praktyki delektowania się swoimi błędami, ciesząc się odkrywaniem dziwactw, które spowodowały, że zbłądziłeś. Później, gdy zaczerpniesz z tych błędów wszystkie możliwe korzyści, będziesz mógł z radością zostawić je za sobą i przejść do następnej, wielkiej okazji. Ale to nie wystarczy: powinieneś aktywnie szukać okazji do popełniania wielkich błędów tylko po to, aby móc je później naprawić” (str.37)

Urzeka mnie w tym rozumowaniu jedno: traktowanie myślenia nie jako obowiązek, człowieczą powinność itp. ale jako hobby, zagadki do rozwiązania, które przywołuje nam wszystko co nas otacza. Chociaż autor posługuje się przykładami z nauki, nie trudno znaleźć ich mnóstwo w codziennych interakcjach z ludźmi, na przykład na facebooku. Tropienie błędów rozumowania cudzych i własnych może być znakomitą ale i pouczającą rozrywką, a także przynieść niewymierne korzyści. Jeżeli bowiem mamy do czynienia np z przemówieniami wyborczymi dwóch polityków, z których każdy obiecuje gruszki na wierzbie, możemy spróbować wybrać tego, który wydaje się rozsądniejszy mimo, że jest mniej elokwentny i przystojny (co jest jednak rzeczą gustu) i nie otacza się dziećmi, pieskami i staruszkami. Wierzcie mi, może to sprawić wiele niespodzianek!

Przystępując do opisów technik wykrywania błędów w swoim myśleniu autor zaczyna od najprostszych, jak ZGADYWANIE. Oznacza ono eliminację nietrafnych wyników i kolejne przybliżanie właściwego rozwiązania. Tak działa dobór naturalny automatycznie zachowując wszystko, co działało do tej pory. Najczęściej wszystkie zmiany jako nietrafne prowadzą do śmierci, ale niektóre z nich okazują się korzystne i te są powielane w kolejnych pokoleniach. Wśród przykładów tej taktyki wymieniane są także: nawigacja morska przed wynalezieniem GPS (gdzie kolejne etapy pomiarów przybliżały właściwe rozwiązanie poprzez wprowadzanie poprawek). Także urządzenie GPS używa strategii opartej na popełnianiu i naprawianiu błędów aby zlokalizować położenie wobec satelity. Na taktyce tej oparte są niektóre karciane sztuczki, ukrywające wszystkie błędy (podobnie jak dobór naturalny) a eksponujące sukcesy, gdzie, jak pisze autor „ponad 90% stworzeń, które kiedyś żyły, zmarła bezpotomnie, ale żaden z twoich przodków nie podzielił tego losu”(str.41).

Kolejną strategią wykrywania błędów jest „REDUCTIO AD ABSURDUM” czyli przez parodię rozumowania Polega ona na tym, że bierzesz twierdzenie lub przypuszczenie będące przedmiotem analizy i sprawdzasz, czy możesz wywieść z niego jakieś niedorzeczne konsekwencje. Można poćwiczyć na takim stwierdzeniu:

żadne z nich nie dzierży w dłoni flagi Polski, mimo że zależy im na wolnej Polsce'”. http://tosterpandory.pl/ide-prosto-europejskie-kregi-na-wodzie/

Inne reguły myślenia, o których pisze autor, jak reguły: Rapoporta, prawo Sturgeona (90% wszystkiego to bzdury), Brzytwa Ockhama (nie należy mnożyć bytów ponad konieczność) i Miotła Ockhama (zamiatanie niewygodnych faktów pod dywan), wykorzystanie niefachowej publiczności jako przynęty (błąd niedostatecznego wyjaśnienia), Jootsingowanie (wyskakiwanie z systemu, lekceważenie reguł), gouldowanie – trzy gatunki itp, mimo obcojęzycznych nazw mogą znaleźć mnóstwo przykładów – w reklamie, polityce, perswazji rodzinnej, szkolnych podstawach programowych, dyskusjach zwyczajnych ludzi. Ich identyfikacja i obnażenie sposobu myślenia może przynieść wiele satysfakcji. Mnie ostatnio zafascynowało obnażenie błędów myślenia w takiej reklamie zachęcającej do zakupu: „Chcesz zmiany? Zacznij od wnętrza swojego domu: wybierz z nowych kolekcji na Vivrehome.pl.” Jak również w nieznośnych dla normalnego człowieka, nie będącego fanem motoryzacji, dialogi pseudo-dziennikarza, Macieja Zientarskiego, na temat zalet Toyoty.

Ostatnio pewien człowiek napisał:

Istnieją dwa rodzaje przynależności.
Pierwszym jest przynależność formalna.
Ma ona miejsce wtedy gdy ktoś uczestniczy w przedsięwzięciu fizycznie, osobiście.
Np. jest członkiem partii politycznej lub określonego kościoła czy grupy duchowej.
Działa wtedy czynnie, angażuje się.
Jest to zawsze związane z posiadaniem określonych poglądów, z których wynika taka a nie inna przynależność.
Człowiek taki podejmując życiowe decyzje, podpiera się kanonem wartości, które reprezentowane jest przez środowisko z którym się utożsamia.
Istnieje też inny rodzaj przynależności.
To przynależność fizyczna, oparta na zaszczepionych, często nieuświadomionych kodach mentalnych.” itp

Kiedy skrytykowałam jego rozumowanie pisząc:, że

„Przynależność formalna nie jest przynależnością fizyczną. Można przynależeć formalnie (być na jakiejś liście) ale nie uczestniczyć fizycznie w działaniach grupy. Skoro wywodzimy jakieś prawdy z innych prawd, bądźmy przynajmniej precyzyjni.”

osobnik ów obrzucił mnie zarzutami in personam:

„Pani nie odnosi się do treści tylko fantazjuje w oparciu o własne widzimisię.Nie wylewam żali tylko łajam Pani nadwyrężony intelekt. Widzi Pani różnicę?”

Dowcip w tym, że zmienił w swoim pierwotnym wpisie słowo fizyczna na nieformalna. 

Nie zmienia to jednak faktu, że na przykładzie jego wywodów można omówić cały podręcznik D.C. Denneta, chociaż, niestety, omawiając błędy rozumowania, nie wpadł na pomysł, że można być z gruntu nieuczciwym, zaprzeczając w żywe oczy temu, co się kiedyś powiedziało czy napisało. Ale to właśnie jest Polska i  polski styl myślenia. Podstawowy błąd, z jakim mamy do czynienia. Nie tyle bezmyślność, ile nieuczciwość. Perfidne cwaniactwo drobnego oszusta także w skali państwa.

Polecam wszystkim lekturę tej książki. Mimo, że autor używa przykładów z dyskusji naukowych, można ubawić się do łez. Ja, zgodnie z regułami demaskuję tezę, że zapłodniona komórka to życie poczęte i ze zdziwieniem stwierdzam, że absurdalne wnioski z tego rozumowania wynikające, upowszechniane są jako prawdy niewzruszone. Czyżbyśmy doszli do tego punktu, kiedy zawołanie ze znanej baśni „król jest nagi” budzi obrzydzenie i powszechną niewiarę?