Wychodzę z siebie i staję obok. Słucham tego, co z mojej wypowiedzi dociera do rozmówców.
Niewątpliwie, są to tylko wybrane frazy. Te które brzmią mocniej, ładniej albo potwierdzają ich chęci usłyszenia konkretnej rzeczy. Przypadek czasem chce, że to, co oni podchwytują i z czym dyskutują, akurat nie jest tym, co ja uważam za najważniejsze. W dodatku o sprawach dla siebie ważnych mówię półgębkiem, wstydliwie i z zażenowaniem. To spadek po PRL-u gdy należało zawsze zastanowić się wcześniej, do kogo się mówi i jak zostanie odebrane to, co się mówi, zwłaszcza w przypadkowej rozmowie. Rozmówców dzieliło się na kategorie i wbrew dzisiejszym odczuciom (media społecznościowe na przykład!) ci, których nie było widać, byli mniej groźni niż ci, którzy cię znali. Bez większych problemów można było spowiadać się przypadkowym znajomym z jednej podróży pociągiem niż szkolnej przyjaciółce, czy niektórym członkom rodziny. Okazywało się czasem, iż ci ostatni mieli wiedzę na twój temat znacznie przekraczającą ich zwykłe możliwości, musieli więc czerpać z zatrutych źródeł..
Opowiadam na przykład o problemach dzieci i wnuków, o swoich problemach zdrowotnych. Mówię, że miałam w nocy zawrót głowy. Czynię to czasem z lampką migającą w głowie, ale nie mogę się powstrzymać. Wskutek mojej zwierzęcej natury jestem członkiem stada i długie powstrzymywanie się od stadnych odruchów zwyczajnie szkodzi mojemu zdrowiu.
Ale migająca lampka czyni, że wstydzę się omawiać to, czym najbardziej chciałabym się podzielić – iż przez kilka minut żegnałam się z życiem i że w czasie owych kilku ważnych minut, żaden z omawianych, konkretnych problemów nie był tym najważniejszym i że właśnie owe minuty są ważne, a nie aktualny stan mojego zdrowia. Wbrew odbiorowi moich słów nie narzekam, a usiłuję podzielić się swoimi myślami. Nocny zawrót głowy, to jeszcze nie śmierć, która czai się za załomem poduszki i kiedy skręcisz głowę pod niewłaściwym kątem, możesz ulecieć w przestrzeń, której bynajmniej nie oswoisz, kurczowo trzymając się ramy łóżka, chociaż logika podpowiada ci, że nie spadniesz, jeśli się nie będziesz ruszać.
Cóż, kiedy nie wybierałam członków swojego stada, a ono nie odznacza się szczególnym wyczuleniem na moje słowa wypowiedziane, nie mówiąc już o niewypowiedzianych. Moje stado żąda ode mnie konkretów, ale zanim zdążę powiedzieć przynajmniej o ich części (nie dotykając jeszcze spraw trudniejszych do zmierzenia), zaczyna udowadniać mi, że nie mam racji, bo to i tamto. Albo, co gorsza, niczego nie udowadnia, zakładając a priori, że dziwaczę i dlatego można mnie lekceważyć.
Napomknęłam, że poszukuję miejsca, gdzie można kupić papierowo-plastikową lupę, do włożenia komuś do listu, kto sam jej nie może kupić, a komu czasem wysyłam skany, dla oszczędzenia papieru pomniejszone do formatu A-4 i usłyszałam prawdziwą filipikę przeciwko stwarzaniu sobie niepotrzebnych problemów. Dla zasady: nie była to prośba o kupienie tej lupki, kupił mi ją kto inny, kto sam to zresztą wymyślił.
Kiedyś, zanim jeszcze zaczęłam pisać, uważałam że to moja wina, bowiem nie umiem wytłumaczyć precyzyjnie rozmówcom, o co mi chodzi. Starałam się więc doskonalić mój kunszt słowa, ale gdy już uznałam, iż z grubsza nie dokonam na tym polu nowych odkryć, właśnie odkryłam, że moje wypowiedzi nie mają większego znaczenia. Dzieje się bowiem tak, że na jakimś pomyślanym liczniku interakcji w stadach, wskazówka przedtem pokazująca taki kontakt, zatrzymująca się w drugiej połowie skali (słuchamy rozmówcy, reagujemy na treści, które nam przekazuje), w przeważającej mierze zaczyna ustawiać się na obszarze pierwszej połowy (słucham siebie i reaguję na swoje nie zawsze wypowiedziane słowa), a nawet czasem stoi jak wryta na początku skali. Ludzie tacy, którzy czasem nawet głoszą wszem i wobec (jak niektórzy politycy), że pragną rozmawiać z innymi, w gruncie rzeczy to, co mogliby ewentualnie oni powiedzieć, traktują jako imaginacje, a nawet otwarcie o tym mówią. Z niecierpliwości już nie dają nam do zrozumienia, że nie obchodzą ich nasze myśli, a wręcz żądają, abyśmy dla ich wygody zaniechali dywagacji nad sprawami, o których nie chcą wiedzieć. Świat ma być taki, jaki przedstawia się ich oczom, a nie naszym.
Przyspieszenie tempa życia i przesunięcie go w kierunku odbioru obrazkowego, emocjonalnie bardziej bezpośredniego i prymitywniejszego, kieruje nas z powrotem w stronę zwierzęcego stada, u którego porozumieniu członków, niuanse tylko przeszkadzają. Gdy drapieżne oczy spoglądają zza krzaków rozważanie ich koloru jest zbędne, a wręcz szkodliwe.
Nie wyobrażam sobie, jak wytrzymują ci ludzie, którzy nie mają nawyku mówienia o swoich sprawach i dysponują jedynie hipotetyczną możliwością ich głębokiego szyfrowania, jak uprawiający różne dziedziny sztuki takie jak: muzyka, malarstwo, rzeźba, fotografia. Nie wszyscy, nie zawsze i nie w każdych sprawach zdolni są do świadomego szyfrowania, a wówczas chyba się duszą wewnątrz siebie. Tylko prymitywny obrazek zaspokoi potrzeby stada, tymczasem wyrażając siebie własnym szyfrem osoby te zmuszają go do ujawnienia komplikacji. Tylko nieliczni są w stanie zrozumieć przesłanie ich sztuki (jeśli oczywiście chce się im poświęcić nieco czasu na wgłębianie się w istotę przekazu).
Słyszałam ostatnio o kimś, kto pisze artykuł o sławnym malarzu, którego żona zrezygnowała ze swoich artystycznych ambicji (co nie jest dziwne, gdy się ma ósemkę dzieci), a po latach, gdy do nich wróciła, zaszyfrowała je jeszcze głębiej, projektując tkaniny i sprzęt codziennego użytku. Myślę, że klasyczne malarstwo było dla niej zbyt mało zaszyfrowane. Ale kto to zrozumie, kto nie jest kobietą z ośmiorgiem dzieci uprawiającą sztukę, z której kiedyś musiała zrezygnować.
Czy jest z tego jakieś dobre wyjście?
Śledząc różne możliwości i trendy, odkryłam pewną telewizję, która niewielkim kosztem jednego sms-a pozwala wysłać komuś zaszyfrowaną wiadomość, ale niestety, nie pozwala otrzymać odpowiedzi. O tym jednak napiszę w przyszłości. Jest to zresztą jeden z tych projektów, który budzi pogardliwe parskanie mojego stada.