Czas kwarantanny pokazał jak bardzo wiele jest rzeczy, którymi człowiek/czka są obrośnięci jak statek pąklami – bez których nie możemy żyć. Jeszcze 50 lat wstecz żyć się dało bez trudu, dziś zaś nie można. I nie mam na myśli tu telewizorów, laptopów, komórek, smartfonów, tabletów i innego sprzętu, a rodzaje interakcji ze światem. Wesela, mecze, dyskoteki, galerie (bynajmniej nie sztuki), plażingi, swięta piwa, wina i imprezy miłośników wszelkich używek zażywanych w stosownych dekoracjach. Dziś nie daje się żyć także bez fryzjera, kosmetyczki, siłowni, basenu, biegania, ćwiczeń, środków wyłączających pocenie się przez 7 dni – wszystkiego, co nazywamy zdrowym życiem, a co zazwyczaj nim nie jest (jak popijanie jakichś spirulin z algami i sproszkowanym jęczmieniem w stosownych odstępach czasu między jednym a drugim, przed śniadaniem i pierwszym papierosem oczywiście).
70 lat temu nie było telewizorów i żyliśmy. Dziś nie mogę żyć bez tabletu, a rozbestwiona wolnością, bez wysięgnika do tabletu, choć chwilowo umyka mojemu samopznaniu fakt, iż fecebook cenzuruje docierajace do mnie posty i komentarze pod nimi, pod pretekstem „najtrafniejszych”, podobnie jak czynią to internetowe sklepy, których wyszukiwarki za najtrafniejsze produkty zawierające słowo kluczowe (dobrane dowolnie) uznaje najdroższe, jak na przykład „balsam do ciała z olejkiem arganowym” wyświetla z uporem maniaka krem do twarzy, trzy razy droższy, mimo, że gdzieś tam na składzie jest poszukiwany balsam.
30 lat temu oczekiwanie na telefon stacjonarny trwało latami, a 25 lat temu nieliczne komórki miało kilku ważnych ludzi w Polsce. Jeden z tych ważnych ludzi, kichając i kaszląc z przeziębienia, sprowadził z zagranicy musujące pastylki, stawiające od razu na nogi – dziś oferowane z kolorowymi kubkami w licznych reklamach. Nic dziwnego, że dziś pomagają mniej.
Ja dysponowałam pierwszym komputerem w życiu, którym posługiwać się nauczyłam zamiast maszyną do pisania. W mojej pracy urządzono kurs dla pracowników, a pierwszymi, którzy odpadli byli prezesi, rzekomo z braku czasu, ale w istocie z trudności przyswajania sobie wiedzy, która najlepiej wchodziła do głowy niewiele znaczącym urzędniczkom, księgowym i takim tam stukającym w klawisze, przed którymi prezesi rumienili się ze wstydu. Z satysfakcją więc włączałam komputer i czytałam na ekranie ściśle tajne łamane przez poufne pisma smażone przez naszych władców, dyktowane jedynemy zaufanemu, który z czystej złośliwości udostępniał je on line nic nieznaczącym kobitkom. Parę lat póżniej wybuchła słynna afera z “tylko czasopisma” i proces sądowy, gdy ważna kobieta w ministerstwie podobno nie miała zielonego pojęcia, co na jej konto wypisywał ktoś w tekście ustawy, podobnie jak robił to zbuntowany chłopak w mojej firmie.
Dziś to nagminne, że po moich tekstach szurają jak szczury buszujace w śmietniku producenci słodko nazywanych „ciasteczek”, „nakładek”, „wtyczek” itp wynalazków, żebyśmy się nie nudzili przebierając w teoriach spiskowych.
Instytut Badań Kościelnych w Łucku (Ukraina) wydaje serię książek “Wołanie z Wołynia”. Swego czasu wydawano też kwartalnik “Wołyń Bliżej”, dla którego już mój nieżyjący mąż pisał artykuły o historii tych ziem i rodów ją zamieszkujących. Od tamtych czasów dostaję różne wydawane ich staraniem książki. Ostatnio otrzymałam tomik poezji Stefana Bardczaka “Wołyń bogaty”. Szczególnie urzekł mnie jeden z wierszy zatytułowany “Kostopol” opisujący miasteczko powiatowe do którego przynależała wieś Zalesie, dziś zrównana z ziemią, gdzie urodził się mój mąż. O samym poecie nie wiem nic, nie znalazłam jego nazwiska w internecie, wiem tylko z notki towarzyszącej, że tworzył w latach trzydziestych międzywojnia. Oto ten wiersz:
Kostopol
U fury, co się przez ulice wlecze,
u dyszla i uprzęży
wiesza się nuda i siada koniowi na grzbiecie
wraz z kurzem, co perspektywę ulic o połowę zwęził,
Ulice, jak krowy, nabrzmiałe piaskiem, jak mlekiem, z miasta
wychodzą późnym wieczorem
na polach, po lesie, w Zamczysku się szastać.
I prosić wiatry o deszczową porę..
Palcami ścieżek biegną przez żyta, jęczmienie, pszenice,
owsów i pros okiscie –
proszą ścieżki, proszą ulice:
– Przyjdźcie zielenie do miasta! 0, jutro przyjdźcie!
Miasteczko samotne w czarnej krepie nocy klęczy
krzykiem syren tartaków, ślepiami elektrycznych Iamp
prosi o jedno, nie o zieleń, i o nic więcej:
by kamień zwalił się na nie, jak na robotnika padający tram
„Na szerokim Świecie” nr 29 z 21 lipca 1935;
„Życie Katolickie” nr 40 z 4 października 1936
Dawniej nuda siadała koniowi na grzbiecie, dziś wieje z kolejnej piątej czy szóstej reklamy samochodu w telewizorze, mimo zaopatrzenia jej w filozoficzne teksty ściągnięte z dzieł, których w założeniu nikt nie powinien rozumieć. Miasteczko prosiło o zieleń i dziś prosi o nią – im większe tym bardziej. Wsiadamy więc do samochodu i jedziemy kilometry stąd – prosto do zieleni. My, ale nie ja.
Ja zaś idę na chwilę swojego ogródka. Na zerwanej mięcie zaparzę herbatkę na noc. Ta mięta nazywa się „gruszkowa” i smakuje zupełnie inaczej niż lekarska w saszetkach.