Powiedziano mi ostatnio, że w istocie nie mają sensu żadne podziały (to a propos teorii enneagramu, dociekań psychologicznych i moich ostatnich odcinków „Babci”) bowiem im człowiek jest starszy i więcej przeżył, tym bardziej skłania się ku przekonaniu, że ludzie są po prostu dobrzy albo źli i nic więcej, co o nich można by powiedzieć, nie ma znaczenia. Psychologia, jako nauka, nie sprawi, że źli staną się dobrymi, tylko pozwoli złym lepiej korzystać ze swojej przewagi. Byłam senna i nie potrafiłam w rozmowie znaleźć odpowiednich argumentów – zwłaszcza jak wtedy, gdy jądro problemu, wierci mi osobistą dziurę w brzuchu. A powszechne przekonanie o opozycji dobro/zło zawsze działa na mnie, jak płachta na byka. Uważałam bowiem i uważam, że między dobrem i złem jest nieciągłość, takie coś na wykresie osi, między minus jeden, a plus jeden, z neutralnym zerem po środku. Nie dane mi było w życiu poznać wielu prawdziwie dobrych, albo prawdziwie złych ludzi, choć doznałam wielu przykrości i upokorzeń od tych dobrych i tych najlepszych, a źli nauczyli mnie, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Gospodarcze prace kulinarne mają to do siebie, że pozwalają nam, kobietom zwłaszcza, snuć rozważania bez poczucia odrywania się od realiów rzeczywistości i marnowania czasu, który mógłby być lepiej spożytkowany. Dzisiejszego dnia zbiegło się drylowanie wiśni i mielenie mięs na pasztet – zajęcia pozwalające mi na złudzenie pożyteczności w świecie tuczącej, niezdrowej żywności, wysoko przetworzonej i wzbogaconej oszukańczymi składnikami.
Adepci niektórych nauk wyrządzają zło, znacznie gorsze, niż innych dziedzin. Na czele kroczą, wiadomo – fizycy atomowi, matematycy, którzy ich wspomagali, filozofowie, którzy domagali się równowagi w niedoskonałym świecie. Ale ich wynalazek – bomba atomowa – która przerobiła na cienie cząsteczki mieszkańców Hiroszimy i Nagasaki, zatruła możliwością zagłady moją młodość, ucząc mnie, że nic nie jest dane na stałe i tylko swoim zaangażowaniem można coś zmienić, łącznie z biegiem Wszechświata. Może właśnie ona, paradoksalnie, zapewniła przez siedemdziesiąt sześć lat moją pokojową równowagę? Chwiejną, bo chwiejną, ale zawsze. Ba, egzystencjaliści, którym zawdzięczam młodzieńczą miłość do czarnych bluzek i czółenek trumniaków, uczyli mnie nieustannie, że egzystencja człowieka o tyle ma sens, o ile angażuje się on w sprawach istotnych dla naszego człowieczeństwa. Nie ważne, czy i jaki ma wpływ na cokolwiek, ważne, że jego zaangażowane życie nadaje sens jednostkowemu istnieniu. Człowiek (albo człowieczka) w teorii nadaje więc wagę swemu życiu, ale kiedyś budzi się on/ona z ręką w nocniku. Walczył/a o pokój i w tym czasie nic osobistego nie przedłożył/a ponad sprawy ogólne, utracił/a wiele możliwych orgazmów i wiele życiowych satysfakcji lub okazji do zaznania szczęścia. Inna sprawa, czy jego/jej pozycja społeczna, osobista i rodzinne uwikłanie, dałyby mu/jej możliwość tych satysfakcjonujących przeżyć (poza poczuciem, że walczy i cierpi za miliony – co robili już wcześniej bardziej utalentowani i lepiej pozycjonowani w kulturze przed nim/nią, np. narodowy wieszcz Adam Mickiewicz.
Ale wcześniej byli inni filozofowie, dający mentalną podbudowę faszyzmowi, arbitralnie dzielący ludzi na tych dobrych – naszych i tych złych – obcych. Mój dziadek, miłośnik filozofii Nietschego, tłumaczący jego pisma, dzielący ludzi na nadludzi i podludzi (choć tych ostatnich nie chciał niszczyć, a wychowywać – w tym też takie istoty podległe jak kobiety i dzieci – twardą, patriarchalną ręką wyznawanej ideologii, trzymający w ryzach rodzinę, choć bez przemocy, dającej się zdefiniować.To dla kobiet i dzieci, tych żon i matek, szesnastoletnich, nie zepsutych przez świat, miała być religia, kościół, wiara, wierność, patriotyzm i poświęcenie. Ich wykształcenie miało zmierzać zawsze w tym kierunku (pod czujnym okiem ojca i męża).
Czy więc fizycy i filozofowie to jedyni ludzie wyrządzający zło? Co powiemy o ekonomistach, którzy swoimi teoriami przysparzają zmartwień biednym ludziom, a dobrobytu bogatym? Psychologach i ich dziesiątej wodzie po kisielu – coachach, wróżkach, astrologach, lekarzach, zainteresowanych jednostkami chorobowymi, a nie ludźmi, osobami, jak by nie było? Rehabilitantach, w przerwie swoich zajęć wzdychających przy kawie, że znowu będą musieli oglądać te paskudne starcze cielska, które tylko żrą i wydalają, zamiast uprawiać sporty, zdrowo się odżywiać i dążyć do sukcesu?
Co zrobić, jak dwoje dobrych ludzi nienawidzi się, bowiem jeden jest pryncypialnie zasadniczy, drugi średnio odpowiedzialny, a trzeci dobry człowiek, miażdżony przez oddzielające ich mury, chce sam podejmować decyzje, nawet nietrafne, ale własne? I czasami staje przed nierozwiązanym dylematem, które z wartości, jakimi kierował się w życiu, mogą zwyciężyć, a które są idealistyczną mrzonką?
Co zrobić z człowiekiem, który dzieli ludzi na dobrych i złych, bowiem zaznał wiele zła od dobrych, choć pryncypialnych ludzi, a nie zaznał żadnego dobra od dobrych, choć chwiejnych osobników. Pocieszyć go przysłowiem, że piekło dobrymi chęciami wybrukowane?
Jaką przewagę może mieć ten, który nie jest niczego pewnym, nad tym, który wie czego chce i nie waha się przed niczym, żeby to osiągnąć? Czy ten pierwszy jest dobry, a ten drugi zły? Albo na odwrót? Nic bardziej złudnego. Pryncypialność i pewność, co do swoich dążeń zawsze może obrócić się na dobre lub złe, a niepewność stać się powodem uzasadnionych zarzutów o błądzenie w mroku nierzeczywistości.
Prawdą jest więc, że są ludzie skazani na porażkę, których zmełły młyńskie kamienie pewności, nawet jeśli nie zawieszono im ich na szyi, a tylko pokazano z bliska.
Na jakichś liściach w indiańskim, podziemnym świecie Tolteków ponoć jest zapisane życie każdego człowieka i wypunktowane wszystkie przeszkody, na jakie trafi. Taka sama dobra wiara, jak w oko zawieszone w trójkącie władzy, która jest jednością, jak istnienie Kroniki Akaszy i równoległych światów, w których wszystkie rozwiązania mogą zostać przetestowane ( w tym tylko problem, żeby uzyskać do nich dostęp) albo tego, że rządzą nami jaszczury. Prawdą jest, iż mamy mniej do powiedzenia w naszym życiu, niż nam się wydaje, a jeżeli ktoś za nas mówi, zazwyczaj są to upraszczające wszystko bzdury.
Schludne słoiczki z kompotem z wiśni stoją w szeregu pokrywkami do dołu (tak ponoć ma być, żeby lepiej się trzymały), foremki z pasztetem mrożą się na dolnej półce zamrażarki, dając mi oprócz zmęczenia satysfakcję z podjętych działań, jakiej nie dało i nigdy nie da mi rozważanie nad dobrem czy złem człowieka, świata i wszystkiego, co nas otacza. Właśnie ostatnio dobry, choć pryncypialnie nastawiony człowiek, odmówił zrozumienia dla podjętych przeze mnie działań, będących zresztą wypadkową okoliczności, moich i cudzych przekonań, oraz żądań ekonomistów. Jak każdy kompromis, ten też był niezadowalający, a co przyniesie przyszłość i tak się dopiero okaże, chociaż póki co winę podobno ponoszę ja
.Wieki całe temu, pewien bardzo zły człowiek, wyrządzonym mi złem, skłonił mnie do zastanowieniem się nad prawidłami świata i dał napęd do walki z uproszczeniami. Na szczęście był to jedyny prawdziwie zły człowiek, napotkany na drodze mojego życia. Resztę przykrości zawdzięczam dobrym ludziom.