Życie wybrakowane

Będąc zmęczoną życiem staruszką przyglądam się pilnie dyskusji o eutanazji. Kiedy dotyczy ona człowieka, jest niemrawa i pełna  niedopowiedzeń. Dyskutanci spierają się przede wszystkim o abstrakcyjnie ujmowaną „wartość życia„, choć w tym przypadku nie poczętego, ale nadgryzionego chorobą lub wiekiem. Uważają że nawet takie życie należy chronić za wszelką cenę, Choć ceny tej dla nich nie jest warte życie po wyroku kary śmierci, którą to karę należy przywrócić. 

Więcej sensu w dyskusjach można odnaleźć, kiedy dotyczą one ukochanych zwierząt, ale i tak oba przypadki nie są równoważne, ponieważ w drugiej sytuacji chodzi wyłącznie o odczucia opiekunów; z założenia zwierzę poddane eutanazji odnosi z niej wyłącznie korzyści, o czym nie można mówić w wypadku człowieka, którego korzyść z uniknięcia bólu może jednocześnie być stratą moralną. A wiadomo, że moralność jest ważniejsza (w teorii oczywiście, a nie w praktyce) od rzeczywistości.

Na początek deklaracja: jestem zdecydowanie przeciwna eutanazji. Jako osoba cierpiąca na różne bóle zdaję sobie sprawę z istniejącej pokusy, aby cierpienia te przerwać. Dlatego mój sprzeciw nie bierze się z uczucia litości wobec cierpienia, a z czegoś przeciwnego – możliwości wykorzystania tego uczucia dla własnych interesów przez inne osoby, teoretycznie i prawnie bliskie.

Pokrewieństwo, wspólne zamieszkiwanie nie jest gwarancją że osoby te życzą sobie nawzajem wszystkiego najlepszego. Przeciwnie, nie ma tyle nienawiści, złości, pazerności, ile widzimy w rodzinach. Mówią o tym statystyki: ponoć najwięcej morderstw i innych przestępstw z agresji rodzi się w rodzinach. Dotyczy to pewnie także przywłaszczenia i innych drobnych wykroczeń, które,  jak to w rodzinie, puszcza się płazem. 

Człowiek także bardzo łatwo samooszukuje się. Może być przekonany, że jego działanie związane jest z moralnymi uczuciami wyższymi, podczas gdy naprawdę tylko uzasadnia swoje postępowanie w taki sposób, aby było strawne dla otoczenia. Może robić to całkowicie nieświadomie albo przynajmniej tylko częściowo świadomie. Ta uwaga dotyczy pomocnictwa w eutanazji i i jego uzasadnienia. Może być nawet w tym także i nakłanianie do przerwania nadmiernych cierpień.

Jak to się odbywa? Zdarzyła mi się sytuacja, że miałam wgląd w coś, co wyglądało zupełnie naturalnie, ale do czego miałam wątpliwości, czy nie było zawoalowaną eutanazją. Osoba, której sprawa dotyczyła była zupełnie tego nieświadoma z powodu swojego cierpienia. Rodzina wezwała do niej   pogotowie ratunkowe. Od razu odpowiedziano jej, że sprawa jest beznadziejna; ten ktoś był w szpitalu i kilka dni wcześniej wypisano go bez poprawy stanu, a więc po to, żeby miał, jak to nazywa służba zdrowia „komfort umierania w domu”.  – Tu już nie da się nic zrobić  – powiedział lekarz z pogotowia.

Rodzina odpowiedziała na to, że to w tej chwili nieważne, że tylko chodzi o to, aby uchronić osobę bliską przed cierpieniem, którego doznaje.  Może są jakieś lepsze środki przeciwbólowe? Po zastanowieniu się lekarz lub ratownik odpowiedział, że jako pogotowie nie dysponuje, lekami, które w pełni uchroniłoby tę osobę od odczuwania bólu. Dlatego sugerował, aby wezwać prywatne pogotowie z zaznaczeniem żeby… tu użyto określenia, którego opowiadający nie jest pewien. Było to coś w rodzaju „walizka numer pięć” czy „walizka taka a taka„, w każdym razie określenie tej walizki było niejasne.

Wezwano owo pogotowie prywatne i lekarz, który przyjechał rozłożył walizkę z zestawem leków z fiolkach do zastrzyków. Z tych leków sporządził mieszaninę którą wstrzyknął cierpiącemu. Pobrał zapłatę i odjechał zostawiając na odchodnym wizytówkę jakiegoś zakładu pogrzebowego.

Czuwający przy chorym zauważyli, że przestał jęczeć, A więc ból ustał lub zmalał. Osoba spokojnie zasnęła i miarowo oddychała. Korzystając z tego opiekunowie szykujący się na  całonocne czuwanie udali się do kuchni, aby zrobić sobie herbatę i coś do przegryzienia na kolację. Nie było ich w pokoju chorego kilka minut zaledwie, kiedy jednak wrócili, zauważyli że chory przestał oddychać.

Było to wiele lat temu, jeszcze przed aferą „Łowców skór” i nadmiernego zużycia  pewnego leku zabijającego, a wcześniej paraliżującego delikwentów na zlecenie zakładów pogrzebowych. 

Może dlatego do dziś jedna z czuwających osób zadaje sobie w swoim sumieniu pytanie, czy nie powinna była zrozumieć, iż lekarz pogotowia zaproponował w istocie eutanazję,  sugerując wezwanie pogotowia prywatnego z walizką numer ileś tam, a ona w pełni świadoma, zgodziła się i czy jej poziom świadomości ,a w istocie opóźnienie zrozumienia sytuacji, nie było podświadomym wołaniem o skrócenie cierpień poprzez eutanazję.

Opowiadający tą historię nie używał określenia „eutanazja”,  był od tego jak najbardziej daleki. Tłumaczył tylko. że jego wątpliwości biorą się stąd, iż powinien był wcześniej zorientować się lub zapytać, czy środki przeciwbólowe, które zostaną zastosowane, mogą przyspieszyć śmierć chorej osoby.

Obie te osoby: jedna bliska chorego, a druga ze zwykłego pogotowia, na pewno nie miały złych zamiarów. Osoba bliska źle znosiła cierpienie, choć można zapytać czy ze względu na chorobę czy swój dobrostan  psychiczny. Osoba z pogotowia zapewne była znieczulona w większym stopniu na cierpienie, ale wiedziała jednocześnie, że śmierć jest nieuchronna. Nikt tylko nie wiedział, co myślała sobie chora i nikt jej nie zapytał otwarcie czego by sobie życzyła, Chociaż mimo bólu i cierpienia może była na takie pytanie wystarczająco przytomna. Może zresztą, gdyby ją spytano, byłoby dla niej jeszcze gorszym cierpieniem. Uświadomiło by bliskość śmierci, z czego mogła nie zdawać sobie sprawy. Wszak są chorzy, którzy w przewidywaniu diagnozy nie chcą o niej rozmawiać z lekarzami, cedując te rozmowy na rodzinę – bo wolą nie wiedzieć.

Jest  to jedna z tych sytuacji, z których nie ma dobrego wyjścia; nie wiadomo, czy lepiej pytać. czy nie pytać i samemu decydować. Nie o to mi jednak chodzi.

Opowieść ta wskazuje na fakt. iż sytuacje takie mogą być o wiele częstsze, niż nam się wydaje, a osoby biorące w niej udział, jak owa rodzina, o wiele bardziej świadome, czego się domagają I za co w istocie płacą pogotowiu prywatnemu wezwanemu tuż po ubezpieczeniowym. Wobec tego nasuwa się dalsze pytanie: na ile w decyzji rodziny miały wpływ oprócz litości i chęci ograniczenia cierpienia także motywy niższej półki, a więc np. oszczędzenie sobie zmartwień, kłopotów, wysiłków, nie mówiąc już o sytuacjach, gdy ograniczenie cierpienia nie było motywem dominującym, a pozostałe motywy szlachetnymi i moralnymi. Może rodzina oczekiwała na mieszkanie albo inny spadek lub po prostu chciała się pozbyć kłopotu z chorym i żyć jak wszyscy inni bez stresu i zmartwienia.

To, że w Polsce bardzo wiele spraw odbywa się na zasadzie że coś się robi, ale o tym nie mówi, bo mówić nie wypada, albo nie powinno się z różnych względów, umożliwia częstość tego rodzaju sytuacji, więc ja, jako osoba która mogłaby skorzystać z eutanazji, gdyby moje cierpienie było nie do wytrzymania, z czego zdaję sobie sprawę i czego mogłabym chcieć, jestem zdecydowanie eutanazji  przeciwna ponieważ mogłaby ona nastąpić w sytuacji, kiedy nikt by ode mnie decyzji nie oczekiwał, ani nie żądał. Moje zaufanie do bliskich jest pełne, ale nawet gdyby nie było ograniczone niczym (stres, niepełne wyczucie lub niezrozumienie sytuacji itp, i nawet gdybym w obliczu choroby wolała nie słuchać ani o niej i  scedować wszystko na rodzinę, to sytuacyjne ziarno nieufności powoduje, że nigdy, bym tego działania nie poparła. Chyba oczywiście, że zdolna bym była sama to wszystko zorganizować i przeprowadzić.

Niestety, nasza kultura odległa jeszcze jest od rozmawiania o problemach bez ukrywania ich albo udawania, że ich nie ma, a także pojęcie moralności jest mocno skrzywione. I tu dochodzę znowu do problemu: czy ukrywanie prawdy jest kłamstwem, czy czymś gorszym, a może lepszym? Podejście moralne do tego zagadnienia wykrzywia cały problem i sprawia, że górę bierze nieufność.

Nasze społeczeństwo nie dojrzało jeszcze do rozwiązywania tego rodzaju problemów. Dlatego właśnie jestem przeciwna eutanazji. Jestem jednak za prawem do aborcji i przeciwna karze śmierci. Oczywiście uzasadnienie prawa do aborcji łatwiej mi przychodzi niż uzasadnienie prawa do eutanazji – ponieważ ta pierwsza mnie osobiście nie grozi, a ta druga może się przypadkiem przytrafić. Człowiek w pełni odpowiada jednak za podjęte decyzje i on się rozlicza ze swoim sumieniem, gdy przyjdzie mu do głowy podejmować decyzje co do cudzego życia, zwłaszcza gdy istnieją lepsze sposoby na uniknięcie dylematu – wystarczy być trochę odpowiedzialniejszym (to do większości aborcji, ale nie do wszystkich!).

Karkołomne konstrukcje myślowe czy zawoalowane ostrzeżenie?

Od lat mam korespondenta, którego nieszczęście polega na balansowaniu na granicy osobowości. Tacy ludzie widzą więcej i mają szerszą świadomość spraw drażliwych i ukrywanych, których istnieniu z różnych powodów się zaprzecza, a ich ogląd rzeczywistości przerasta zbiorową, bieżącą świadomość. Kiedyś już zresztą pisałam o tym, że najciekawsze sprawy dzieją się na granicach kultur i zazwyczaj przebywający tam są prekursorami ważkich dyskusji, choć niestety, nie zawsze w nich zwyciężają.

Tak przypadkiem się zdarzyło, że istnieje jakaś synchroniczna więź między naszymi myślami i wrażliwościami, a może nawet jakiś duch czasów umieścił nas wśród swoich wybrańców, ponieważ właśnie wczoraj rozmyślałam nad obszernym tematem, który w największym przybliżeniu można nazwać moralnością czasu, wahałam się jednak, czy podejmować go w swoich babciowych felietonach, które niegdyś  przybierały raczej lżejszą formę. W ostatnim okresie moje spojrzenie na świat stało się ostrzejsze i  dlatego niewiele już piszę, bojąc się siać pesymizm w czasach, gdy całe otoczenie przeżywa zryw wiary w odmianę na lepsze. Poza tym temat moralności poruszany w dodatku przez osobę mocno już starszą, na odległość pachnie obciachem od ludzi, których jak dawniej, gdy z braku lodówek przechowywano jajka w wodzie wapiennej mawiano o nich  “wapniaki” lub “wapniaczki”. Oni zawsze siedzieli w fotelu i mieli za złe.

W dużym skrócie napiszę że porównywałam stosunek ludzi do moralności i jego zmiany na przestrzeni 80 lat mojego życia. Nie doszłam do jednoznacznego wniosku, że jest gorzej, chociaż zawsze inaczej.

Kiedy byłam dzieckiem, tuż po trudnych latach wojny i w czasie niemniej trudnych czasów budowania nowego życia i nowego ustroju, tematem rodzicielskich wychowawczych kazań były nudne sprawy moralności. Na ich czele stała prawdomówność. Ona była podstawą żądań, jakie stawiano dzieciom. Prawdomówność, uczciwość, wierność danemu słowu – to były podstawowe zasady o których mówili rodzice, księża w kościele i nauczyciele w szkole. Bohaterstwo, tak hołubione dziś figurowało na dalszym planie, choć spokrewnioną z prawdomównością odwagę cywilną stawiano wysoko.

Kiedy uczęszczałam do szkoły, jak to dziecko, w miarę dorastania, zaczynałam kontestować niektóre najświętsze prawdy, jakie mi wpajano. Na pierwszy ogień poszła prawdomówność. Jeżeli powiem koleżance, że ma brzydką sukienkę, co jest prawdą, albo wyjątkowo brzydko wygląda, co także jest prawdą, to nie uważam wcale, że postępuję słusznie, chociaż mówię prawdę. Jeżeli jednak pochwalę jej sukienkę albo wygląd, bowiem jest smutna i chcę ją rozweselić, to jest kłamstwo. Czy więc zawsze mówienie prawdy jest słuszne i wymagalne?  Czy jeśli pochwalę jej sukienkę, która mi się nie podoba, ale która podoba się wszystkim innym, to mówię prawdę, czy kłamię? Postępuję słusznie, czy nie?

Dorośli często uważali, że przemilczenie jest równe kłamstwu. Jeśli byłaby to prawdą, to często niosłoby niepotrzebną krzywdę drugiego człowieka. Jeżeli zaś kłamstwem, co jest równoznaczne z przekonaniem, że cel uświęca środki, to instynktownie odrzucam taką moralność..

Lata mojej szkoły średniej, a potem studiów, nałożyły się na popularność na Zachodzie filozofii egzystencjalizmu, która w dużym skrócie nawoływała do ukierunkowania swojej działalności na drugiego człowieka, do rozróżniania rodzajów wolności z których wolność od jest mniej pożądana od wolności do oraz na wpajanie zasady, że największym błędem jest niepodejmowanie żadnej działalności. Grzech kłamstwa i nieuczciwości został zastąpiony grzechem zaniechania. Filozofia ta uznawała aktywność za dobro, a pasywność za zło, a jej siła przyciągania polegała na przyzwoleniu na popełnianiu błędów, co w nauczaniu moich rodziców było niedopuszczalne; choć sami popełniali ich wiele – życiowych i wychowawczych, dziecko musiało być perfekcyjne.

Jednak w tym czasie w Polsce nikt ze zwykłych ludzi nie przejmował się żadną filozofią, zwłaszcza pochodzenia kapitalistycznego ze “zgniłego Zachodu”. Część słuchała dalej księży, którzy powtarzali to samo od wieków, ale już bez większego zapału, część układało się ze swoim własnym sumieniem, podmieniając to i tamto, co lepiej pasowało ich chęciom, lub oszukując tych, którzy dali się oszukiwać i gorliwie z tego  się spowiadając, oczywiście obiecując poprawę. Zabiegi wokół własnej egzystencji przyjęły zupełnie inny obrót niż zachodni egzystencjalizm; były bezrefleksyjne, przyziemne i trywialne.

W wieku 16 lat zaczęłam pracować. Bardzo szybko z wielu nauk rodziców przydawała się tylko jedna: słuchaj się zawsze starszych i ważniejszych, nie wyrywaj się przed szereg, znaj swoje miejsce w porządku dziobania i pamiętaj, że zależy ono od innych, nie od ciebie. To zupełnie mi się nie podobało i oczywiście skutkowało odrzuceniem przez większość środowisk, w których przebywałam lub wykorzystywaniem mojej naiwności, jako że myślami bujałam w obłokach, a w tym czasie dawałam się okraść lub oszukać.

Dzisiaj wszystko już obróciło się o 180°. Słowa zmieniły znaczenie w usiłowaniu skrywania, że kłamstwo stało się słusznym kierunkiem postępowania, uczciwość naiwnością, społeczne działania dla dobra ogółu komunizmem, prawda umysłową aberracją. Zginęła gdzieś wcześniej przeceniana miłość, dobroć, czułość – chociaż ta ostatnia na chwilę wróciła w przemówieniu naszej Noblistki. Szacunek dla drugiego człowieka zginął w sposób najbardziej naturalny razem z modą na uchylanie kapelusza, dyganie i tak zwanym w minionych czasach cmok-nonsensem – po prostu ludzi nie wypadało szanować, bowiem szacunek dla innych rzekomo ujmował czegoś szanującym siebie. 

Ale jednocześnie nie można było takiego postępowania zbyt gorliwie potępiać, ponieważ jego praktycy stanowili w większość lub przynajmniej w większości to demonstrowali. Krakowskim targiem (gdzie każda strona trochę ustępowała) postanowiono nauki o moralności ograniczać do wychowania dzieci, a ich zasięg do rodziny, chyba że komuś nie chciało się za bardzo ich wychowywać metodą perswazji. Panowało przekonanie, że bezskuteczne jest nawoływanie do określonego typu postępowania; powinno się dawać przykład własnym działaniem. Nie mówiono jednak co robić, jeśli chce się wychowywać dzieci nie tak, jak samemu się postępuje. W tej sytuacji bicie dzieci było doskonałym sposobem na zamknięcie im buzi na pytania lub protesty – do czasu oczywiście aż stało się karalne albo bachor podrósł i potrafił oddawać ciosy.

Wraz z odchodzeniem od religii ale i faktem, że moralność przestała znajdować się w centrum zainteresowania, ludzie zaczęli śmielej kontestować sam pomysł  kanonu moralności i jej dylematów, jako zaprzeczający szczęśliwemu bytowi każdego człowieka. Zasady moralne stały się czymś, co człowieka krępuje ,podobnie jak krępuje go religia, chociaż ich zastępniki ich wcale nie były lepsze, ani nawet lepiej pomyślane

Tak więc w ciągu 80 lat mojego życia moralność zrobiła obrót o 180°. W tym także moralność seksualna – od traktowania seksu, jako czegoś wstydliwego i z natury swej podejrzanego, do stawiania go na pierwszym miejscu na drodze poszukiwania szczęścia, które człowiekowi ponoć się należy. Samo szczęście zresztą stało się celem, którym nigdy wcześniej nie było. Matki córek mówiły im, że od małżeństwa mają oczekiwać trudnego wypełniania obowiązku i niczego więcej, szczęście było stanem z kiepskiej literatury. Zresztą nie dziwiło to w świecie, w którym dopiero w latach sześćdziesiątych wprowadzono pierwsze, niezbyt jeszcze skuteczne środki antykoncepcyjne. Dzieci się miało więc tyle, na ile zdrowie pozwoliło za życia, oczywiście.

Oburzenie, które nie tak dawno wywołało operacyjne usunięcie macicy kobiecie po wielu porodach bez jej zgody, bo jej stan po ciężkim porodzie uniemożliwiał zapytanie jej  o zdanie, byłoby wówczas równie dziwaczne, jak pojęcie prawa do decydowania o własnym ciele. W tamtych czasach kobiety gotowe były za coś takiego całować panią doktor po rękach (czego sama byłam świadkiem w 1966 roku w Olsztynie). Problem dzięki Bogu rozwiązywał się sam.

Mój korespondent zastanawia się nad kobietami muzułmańskimi, które żyją ponoć w małżeńskim ucisku, ale się nie skarżą, nawet w krajach Zachodu, co bardzo go dziwi.

Nie wiem jak jest w istocie, ponieważ nie znam tej kultury (a każda z kultur ma swoje sposoby wyrażania protestu, niekoniecznie czytelne dla nas), jednak domyślam się czemu tak się dzieje. Wracając myślami do Polski sprzed lat pamiętam, że w czasach trudnych dla kobiet istniało coś takiego, jak zupełnie nieświadoma więź nazywana dzisiaj siostrzeństwem, a kiedyś nie nazwana, choć widoczna nawet w biologii, na przykład poprzez synchronizację miesiączki kobiet żyjących w bliskiej grupie. Wprawdzie kobiety były największymi strażniczkami moralności swoich sióstr, ale gdy szło o sprawy istotne. jak macierzyństwo, życie, śmierć (pojmowane zresztą dość przyziemnie) trzymały stronę swoich koleżanek. Ta więź między rówieśnicami była zawsze silniejsza niż między pokoleniami w rodzinie. Sądzę, że kobiety muzułmańskie siłę przebywania w tym status quo czerpią  właśnie z tej solidarności, zapewne jeszcze o poziom wyższej. Nasza współczesność akcentuje odrębności, indywidualności, różnicuje I podkreśla różnice, a nie tuszuje ich, jak w czasach dla kobiet trudnych. Oczywiście odrębną sprawą jest to komu to służy i kto działa na rzecz podtrzymania tych różnic, ba, wręcz czyni z nich drogowskaz i punkt odniesienia, żeby nie powiedzieć kompas.

Oczywiście upraszczam swoją narrację (jak to się mówi teraz modnie) ponieważ słowo narracja w domyśle zawiera bezsensowność oceny. Narracja to opowieść, co do której w ogóle nie wypada pytać, czy jest ona prawdziwa, słuszna, czy moralna. Takimi może być deklaracja, wypowiedź, pogląd, ale nie narracja; ona jest tylko i wyłącznie opowieścią jednej osoby lub grupy osób, która jak wiadomo ma być fajna do odbioru i niekoniecznie prawdziwa. 

Mój korespondent pisze: “To taki temat jak moralność – nurtował mnie już w grudniu. Chodziłoby o mojego sąsiada podglądacza, który chce zrealizować ze mną swoje cele, nie pytając mnie o zdanie. A przecież to moje życie!”

Sąsiad podglądacz, który stał się zaczynem rozmyślań o moralności, jest przykładem stawiania na pierwszym miejscu własnego zadowolenia i satysfakcji które utożsamia się ze szczęściem – jeśli oczywiście ma się do czynienia z człowiekiem, który szczęście zrównuje z własnym zadowoleniem, a więc rozumie go w sposób najbardziej prymitywny.

Normy społeczne to właśnie normy, które z samego założenia powinny być przyjmowane bezrefleksyjnie. Kiedy towarzyszy im refleksja, jest to z jednej strony niebezpieczne, bo może prowadzić do odstąpienia od nich, ale nawet bez refleksyjnego spojrzenia, jako że tak wygodniej, a to może prowadzić do przyjęcia norm przeciwstawnych. Z drugiej jednak strony życie nie podporządkowuje się normalizacji w sposób prosty, jasny i dosłowny. Nie w każdej sytuacji można orzec, jak postąpić, żeby było słusznie i moralnie. Czasem trzeba wybierać mniejsze zło i co gorsze, trzeba się z tym pogodzić, a nie uznawać za furtkę do negowania całej zasady. Od każdej zasady są wyjątki ale wyjątek to jest sytuacja nietypowa i rzadka I nie można go rozciągać na całokształt podobnych wydarzeń. Idąc tym tropem sąsiad może próbować podglądać pana lub panią z różnych powodów: przede wszystkim ciekawości ale i tak zwanego podglądactwa, czyli namiętności do tego zachowania. Moralność ocenia to jednoznacznie – jest to działanie złe i niesłuszne. Zawsze jednak mogą istnieć tzw. okoliczności łagodzące. Np. ktoś nie był wystarczająco poinformowany w dzieciństwie I tak mu zostało na lata. Żeby nie było zbyt poważnie przytoczę pewną anegdotę z tej dziedziny, wydarzenie, które wiązało się z moją koleżanką, wówczas młoda mężatką.

Przy wizycie u lekarza ginekologa została zapytana o wielkość narządów męskich swojego męża. Mężatką była zaledwie kilka dni, a w dodatku mąż był jej jej pierwszym mężczyzną. Nie potrafiła więc odpowiedzieć na to pytanie i tłumaczyła tym, że nie ma skali porównawczej. Lekarz wyśmiał ją, że jest zapóźniona w rozwoju, a że pochodziła z małego miasteczka i pielęgniarka obecna przy badaniu miała zbyt długi język możecie się domyślić łatwo, jaki to skutek miało dla mojej koleżanki. W istocie opłakany, bo musiała zmienić miejsce zamieszkania, co jednak wyszło jej na dobre, bowiem przeniosła się do Warszawy i tu zrobiła karierę przy której kariera owego zapyziałego ginekologa może się schować pod ziemię.

Wracając do podglądacza. Może właśnie on też miał taki problem i chciał uniknąć drwin? Problem moralności przestaje być wówczas problemem moralnym a staje się problemem świadomości. To tylko przykład; nie wypowiadam się o rzeczywistej sytuacji, ponieważ nic o niej nie wiem. Może istnieją okoliczności łagodzące: choroba psychiczna, samotność, niezdolność do oceny własnego postępowania i w ogóle refleksji. 

W dodatku, żeby było trudniej mamy możliwość dwóch postaw: możemy twardo trzymać się zasad powszechnie znanych I opisanych w Dekalogu, a możemy rozważać ich stosowanie w konkretnych przypadkach (często podnosząc wagę doznanej krzywdy) żadna z postaw nie jest z góry zła ani dobra raczej kierunki, w których prowadzą, mogą być gorsze albo lepsze. Praktyka życiowa dodaje jeszcze kilka innych możliwości działań, nie zawsze zresztą do przewidzenia. Zarówno utwardzanie się w swojej moralności jak i jej kontestowanie może być złe albo dobre. Zresztą trudno orzec z góry, jakim będzie, Wszak skutki mogą być natychmiastowe albo bardzo odległe. Nie do przewidzenia.

Strona moralna sprawy rozmywa się, jak  dzisiaj większość tego typu, W ogóle świat w dziedzinie moralności porusza się dziś od ściany do ściany, od jednego przeciwieństwa do drugiego, gdzie właśnie dociera i dlatego wieszczę  powrót rygorystycznych zasad moralnych, ich rozwój, dopóki nie staną się znowu tak bardzo niewygodne, że ludzie postanowią je ominąć. Jaka to będzie jednak moralność któż to wie?

I wreszcie ostatnie pytanie mojego korespondenta

“Czy można przedkładać normy społeczne nad dobro (moralność wyższą)? Bo np. takie DD. Czasem dzieci nie chcą mówić. W obecnych czasach mówi się o asertywności, że te dzieci uczą się stawiania granic. Czy zatem można im łamać mechanizmy obronne dla dobra norm społecznych, bo DD to norma społeczna (nie dobro wyższe). Natomiast mechanizmy obronne raz połamane mogą być połamane całe życie jak ten wazonik z „Przeminęło z wiatrem” (ostatni rozdział bardzo poruszający). Czy w tym jest dobro?”

Na to już nie odpowiem mojemu korespondentowi. Mogę go tylko spytać: Czy nie przychodzi  ci na myśl pytanie, że snujemy karkołomne konstrukcje myślowe, bo może otrzymujemy od Ducha Czasu zawoalowane ostrzeżenie?

Ostatnia moja refleksja w tej dziedzinie – będzie w następnym odcinku.