W pewnej reklamie obejrzałam scenkę, gdy dom oczekuje na nowych właścicieli, a po ich osiedleniu, cieszy się z tego, że dzieci na ścianie w sypialni rysują domki twierdząc, że to ich malowanie lekko go swędzi. Idylla rodzinna skojarzona jest z miejscem bezpiecznym i przyjaznym wszystkim.
Przypomniał mi się mój rodzinny dom na ulicy Lesznowolskiej sześć, w Warszawie, gdzie na pięterku miałyśmy z siostra sypialnię. Zimą w nim woda zamarzała, bo nie paliłyśmy w piecu, A nie paliłyśmy, bo nie miałyśmy pieniędzy na węgiel.
Kładłyśmy się spać w paltach, czapkach, szalikach; nakrywałyśmy się kołdrami i dopiero pod nimi rozbierałyśmy się. Woda w misce postawionej pod łóżkiem zamarzała nocą, a rankiem stawiałyśmy miskę na maszynce elektrycznej, podgrzewałyśmy ją i dopiero mogłyśmy się nieco umyć. Raz w tygodniu chodziłyśmy do łaźni i dzięki temu nie byłyśmy na tyle brudne, żeby budzić odrazę. W niedzielę, kiedy musiałyśmy zostać w domu, szukałyśmy różnych zajęć, a ja malowałam na ścianie korowód tańczących, średniowiecznych dam i kawalerów, barwnych dzięki farbom podkradanym w pałacu młodzieży, na zajęciach kółka malarskiego. Damy miały fantazyjne nakrycia głowy, powiewające welony, ciężkie suknie lamowane futrem.
Wydawałoby się zwykłym ludziom, że rysowanie na ścianie jest czymś zwyczajnym, właściwym dla dzieci, pokazującym ich twórcze zachowania, zasługujące na chwilowe chociażby upamiętnienie, zwłaszcza w dobie łatwo zmywalnych farb. Jednak takim nie było w czasach mojego dzieciństwa i wczesnej, nastoletniej młodości. Było to wówczas zachowaniem, przekraczającym dopuszczalne normy, może dlatego, że odmalowanie ścian w tamtych czasach było zajęciem czasochłonnym i kosztownym. Wierzchnia warstwa farby wymagała zeskrobania, a potem kilkukrotnego gruntowania, zanim położono właściwą, ostatnią warstwę. Na malowanie na ścianach mógł pozwolić sobie ktoś, komu już wszelkie remonty i upiększanie mieszkania było zupełnie obojętne, jak mojej mamie. W nieogrzewanym drewniaku, zwłaszcza zimą nie do pomyślenia.
Nasza mama była osobą bardzo praktyczną i wytwory mojej fantazji potrafiła wykorzystać stosownie do okoliczności. Pisząc do kwaterunku pismo w sprawie przeprowadzania koniecznego remontu naszego domu, powołała się na trudne warunki uwiecznione przez jej córkę na ścianie mieszkania. Jak zwykle w takich wypadkach, pojawiła się komisja mieszkaniowa i sporządziła protokół z oględzin. W protokole tym napisano, że córki wnoszącej remont namalowały na ścianie damy i rycerzy z dopiskiem przedstawiającym kalendarz temperatur dzień po dniu oraz konkluzję, że ich rycerz zwiał z zimna.
Może komisji to się podobało, ale na decydentach chyba nie zrobiło najlepszego wrażenia, ponieważ uznano wprawdzie, że przeprowadzenie remontu jest konieczne, ale jego zakres określono jako kapitalny, a nie częściowy, co odbiło się czkawką na naszej sytuacji, ponieważ wydano decyzję o wykwaterowaniu nas do baraków na Młocinach, poza granicami Warszawy, gdzie wysiedlano wszelkie męty i pijaków, a standard tych baraków był jeszcze gorszy, niż naszego domu – z wygódką za barakiem i wspólną studnią przy ulicy. Tak więc to, co w zamierzeniu miało wzbudzić litość stosownej komisji, stało się początkiem naszej klęski. Odkręcenie tej sprawy zajęło mamie mnóstwo starań i nigdy do końca nie było pewne, czy się udało. Właściwie było to tylko odroczenie tego, co nieuchronne. Ówczesne przepisy prawa rozróżniały prawo do lokalu zastępczego albo pomieszczenia zastępczego. Lokal zastępczy otrzymywało się, gdy zostało się całkowicie wykwaterowanym, pomieszczenie zastępcze zaś wówczas, gdy wykwaterowanie było czasowe (teoretycznie). Lokal zastępczy nie mógł być gorszy, niż zajmowane wcześniej mieszkanie, przy pomieszczeniu zastępczym nie obowiązywały żadne standardy. Ale to już inna historia.
Trudno więc sobie wyobrazić nasz dom na Lesznowolskiej (dawno już nieistniejący), cieszący się z faktu, że jakieś dziecko maże po nim kredkami, skoro nawet piękny korowód średniowiecznych dam i kawalerów, w moim przekonaniu prawdziwe dzieło sztuki, wywołało wręcz odwrotny skutek, niż wszyscy zamierzaliśmy – ja traktując to jako pocieszenie, mama jako argument dla władz. Nasz dom chichotał zapewne w głębi swojego drewnianego, tynkowego szkieletu, złośliwie i paskudnie, ponieważ nie doznał z naszej strony wystarczającego ciepła i aprobaty.
Nie zabieram głosu w sprawie tego, co dzieje się w naszym kraju i na jego granicy; nie mówię też, nie wspominam nawet o tym, co myślę, gdy słyszę co wyprawiają narodowcy. Robię to celowo. Wiele światłych i mądrych osób zabierało i nadal zabiera głos w tej sprawie, ale ja nie lubię mówić o treściach przeżutych już wcześniej przez kogoś innego. Jednak moje wspomnienia o malowaniu korowodu na ścianie łączą się z tym, co myślę o losach uciekinierów koczujących na naszej granicy. Mam nadzieję, że jak wiele osób wzmacniały przeciwności losu, tak i niektóre z tych nieszczęsnych dzieci przetworzą w przyszłości swoje wspomnienia, nie w bezkrytyczną nienawiść, a w jakiś rodzaj sztuki, który może bardziej i dokładniej będzie oddziaływać na ich otoczenie, niż tysiące artykułów w prasie. Życzę tym dzieciom tego, żeby znalazły w swoim doświadczeniu drogę, albo nawet chociaż ścieżkę do czegoś pięknego i sensownego. (pod warunkiem że najpierw przeżyją). Chłód, jakiego doświadczają, kiedyś nakierował mnie na taką właśnie drogę, oszczędzając losu wiecznie niezadowolonej, roszczeniowej staruchy, narzekającej na wszystkich i wszystko dookoła i szukającej wokół wrogów.