Śmietniki Polski

Zbliża się koniec roku, a dla mnie czas po Sylwestrze i Nowym Roku to wszechmocny smród przepełnionych śmietników i szperacze w nocnym poszukiwaniu skarbów, wyrzucający ich zawartość na ziemię, hałasujący zgniatanymi puszkami. Święta Bożego Narodzenia to głośne i monotonne trzepanie dywanów. Trzech Króli to wylatujące przez okna drapaki choinek, a Nowy Rok to właśnie Święto Śmietników.

cialo1

Kilkakrotnie pisałam o śmietnikach Europy i pokrótce przypomnę te teksty i spostrzeżenia, jakie mi towarzyszyły:
— Odcinek 97 Babci ezoterycznej „Holandia z okien samochodu i głowy własnej” http://www.taraka.pl/holandia_okien_samochodu_glowy

— Odcinek 2 Babci ezoterycznej sezon II „Graciarnie Europy — Gospodarze miejsc i czasów” http://www.taraka.pl/graciarnie_europy_1_gospodarze)

— Odcinek 4 Babci ezoterycznej sezon II „Graciarnie Europy — Wiosenne porządki” http://www.taraka.pl/graciarnie_europy_2_wiosenne

— Odcinek 7 Babci ezoterycznej sezon II „Graciarnie Europy — Dom i okno” http://www.taraka.pl/graciarnie_europy_3_dom

— Odcinek 8 Babci ezoterycznej sezon II „Graciarnie Europy — Praca” http://www.taraka.pl/graciarnie_europy_4_praca

— Odcinek 10 Babci ezoterycznej sezon II „Graciarnie Europy — Buty” http://www.taraka.pl/graciarnie_europy_5_buty

— Odcinek 13 Prababci mniej ezoterycznej „Piłeczki do sikania”

http://www.taraka.pl/pileczki_do_sikania

W Holandii przebywałam u małżeństwa, które skupowało, naprawiało i sprzedawało w Polsce używane meble i inne przedmioty, zwłaszcza naczynia oraz ozdoby domowe, w Polsce odwiedziłam kilka sklepów sprzedających te przedmioty. Na początek to, co mnie zaskoczyło w Holandii — stosunek do przedmiotów, a właściwie zupełnie inna hierarchia wartości tychże. Zaczynając od przedmiotów będących wytworem przyrody, na przykład kamieni: Holandia ma niewielki zasób tychże i są one ogromnie szanowane. Do tego stopnia, iż za ozdobę często służą kupki kamieni na trawnikach przed domami. Nie są one tym, czym np. w Polsce tzw. ogródki skalne, czyli sterty kamieni uzupełnione ziemią i posadzonymi roślinami, gdzie kamienie stanowią jedynie podbudowę, a główną ozdobą są posadzone rośliny o różnych wysokościach, przemyślanie skomponowanych kształtach i kolorach. Holenderskie kamienie same w sobie mają stanowić ozdobę i są sprzedawane w centrach handlowych typu nasz „dom i ogród”, a także na przygodnych imprezach handlowych.

kamienie1

kamienie2

Zupełnie inny stosunek do kamieni zaobserwowałam w Szwecji. Tam skał jest ogromna ilość i często architektura jest „wbudowana” w nie. Pod Sztokholmem zobaczyłam bardzo malowniczą ścianę skalistego pagórka, który niszczono, wydobywając i krusząc skały na żwir. Wyśmiano moje zastrzeżenia do likwidacji tak pięknego krajobrazu, twierdząc, że jestem chyba jedyną osobą, której żal szwedzkich kamieni.

To prawda, że lubię kamienie. Szczególny zaś sentyment mam do znalezionej po orce na jakimś polu wyszczerbionej skrobaczki pradawnej kobiety. Wstydliwie przechowuję swoją kolekcję, a każdy kamień z czymś albo kimś mi się kojarzy. Niech poświadczy to poniższe zdjęcie:

kamienie3

Wracając do tematu: sądzę, że przekłada się to także na stosunek do przedmiotów stanowiących wytwór rąk człowieka. Holenderskie meble są z litego drewna, ciężkie, bardzo trwałe. Wyrzucane łatwo naprawić i odsprzedać za granicę. Często przechodzą z pokolenia na pokolenie, opuszczają mieszkanie właściciela, gdy ten umiera lub jeśli jest samotny i przenosi się do domu starców.

meble3

Polskie meble wyrzucane na śmietniki to najczęściej pamiętające PRL meblościanki z płyt. Mebli z litego drewna prawie się nie spotyka, chyba że są to zagraniczne meble używane, których przydatność dobiegła kresu. Odnoszę wrażenie, że jest to odbiciem pewnego rodzaju tymczasowości panującej w świadomości Polaków.

meble4

Zauważalna bylejakość we wszystkich naszych poczynaniach także świadczy o braku stabilizacji i tradycji – szczególnie widocznych w przedmiotach, których funkcją jest ozdabianie. Eksplozja złego gustu zwłaszcza widoczna jest na śmietnikach i licytacjach drobiazgów na cele społecznie pożyteczne, np. na schroniska dla zwierząt. Zadziwiającą brzydotą odznaczają się także zabawki dziecięce, nie tylko te zużyte i wyrzucane, ale także nowe – w sklepach i na reklamach. Poniżej przedświąteczna reklama zabawek w Gazecie Wyborczej z dnia 19 grudnia b.r. Żadnej kolorystycznej subtelności, wszystkie barwy biją po oczach.

zabawki5

Obserwując holenderskie przedmioty pełniące funkcję ozdobną, także zabawki widoczne jest ich powiązanie z życiem codziennym. Przedstawiają ludzi zajętych pracą, życie rodzinne. Poniżej kilka zdjęć takich zabawek.

zabawki6

Oczywiście estetyka ich z biegiem czasu się zmienia, ale zawsze przedstawiane figurki obrazują ciepło rodzinne i codzienną pracę. Podobne tendencje widać w innych przedmiotach ozdabiających mieszkania starszych Holendrów.

Zupełnie inne zabawki widzimy na śmietnikach Polski. Najczęściej są to samochody, samoloty i inne wytwory techniki tudzież gry i przedmioty. Są tam także rozmaite stwory i wymyślone postaci, ale żadna z nich nie zajmuje się niczym konstruktywnym. Pamiętam, kiedy mój wnuk oglądał filmy z serii „Bob budowniczy”, uderzyło mnie, że prezentowane w nich maszyny budowlane np. walce drogowe, dźwigi, samochody nie służyły do wykonywania jakiejś sensownej pracy, a raczej do płatania psikusów, rozjeżdżania i niszczenia innych maszyn. Wydaje się, że tak zauroczyła nas, jako społeczeństwo techniczna możliwość osiągania czystych i jasnych barw, że sztuka ich gustownego zestawiania całkowicie poszła w kąt. Dzieci wychowane na takich zabawkach, atakowane jaskrawymi kolorami i ostrymi, głośnymi dźwiękami, tudzież szybko zmieniającymi się obrazami kreskówek są nadmiernie stymulowane, co w przyszłości zaowocuje nieumiejętnością przeżywania sztuki i brakiem refleksji, na którą w natłoku wrażeń nie ma czasu. Powszechną podatność na utopijne wizje świata, teorie spiskowe i prymitywne osądy polityków także chyba można rozumieć jako jeden z bardziej dalekosiężnych skutków ogólnej bylejakości.

zabawki7

I na koniec sprawa utylizacji śmieci. Jest ona coraz większym problemem świata i naszym, chociaż Polska pod tym względem ciągnie się daleko w ogonie. U nas segregujemy śmiecie na frakcję suchą, szkło i zmieszane, moja koleżanka w Holandii na sześć frakcji, w tym plastik i papier oddzielnie. Podziwiałam jej pewność i zdecydowanie, bowiem w naszych śmieciach często nie wiadomo co jest plastikiem a co papierem (np. kartony po sokach czy mleku, etykiety butelek, opakowania batonów i cukierków itp.) W dodatku jako posiadaczka domku letniskowego widzę, że mimo przymusowej opłaty śmieciowej mnóstwo ludzi wyrzuca śmieci do lasu. Czasami im się nie dziwię, bo my nasze śmieci, zwłaszcza gdy jest ich mało, najczęściej wozimy do domu z tego powodu, że jednorazowa wywózka w sezonie jesienno zimowym jest stanowczo niewystarczająca. Także nie wszędzie docierają śmieciarki; dopiero bombardowanie gminy mailami czasem pomaga. Worki pozostawiane przed domami, a zabierane w sezonie raz w miesiącu, rozwłóczą zwierzęta albo uszkodzą zawieje czy deszcze. Jednak wiezienie śmieci przez parę godzin samochodem osobowym razem z bagażami nie jest zbyt miłe, w dodatku w mieście czepiają się tego przywożenia dozorcy. Oczywiście wynika to z faktu, że zastosowano rozwiązania jedynie „dla oka”, a nie z troski o środowisko. Wnosząc opłatę śmieciową w dwóch miejscach, jestem wykorzystywana jako źródło dodatkowego zarobku gminy. Zamykanie blokowych śmietników nie przeszkadza szperaczom, za to utrudnia życie ludziom, którzy akurat nie są dysponentami kluczy od śmietnika lub nie mają ich przy sobie.

Także więc i tu widoczna jest polska bylejakość i fasadowość przedsięwzięć.

Szkoła przetrwania

W połowie lat siedemdziesiątych pewien chłopiec pisał list z obozu harcerskiego do swojej babci.

rysunek1

Jako jednak był to głęboki PRL, listy dzieci z kolonii i obozów zawsze były poddawane cenzurze wychowawców lub innych osób, ponieważ dzieci głupoty piszą. Sama, jako nauczycielka pracująca w szkole kilka lat i wyjeżdżająca na obozy tudzież kolonie letnie, z obowiązku tego wywiązywałam się niechętnie, nie dlatego żebym uważała wówczas kontrolę korespondencji za coś złego. ale po prostu szkoda mi było na to czasu. (Dzisiaj patrzę na to inaczej, chociaż… Prawdą jest iż fantazja dzieci i ubarwianie rzeczywistości nie zna granic).

Dlatego też przepuściłam pewien list z zimowiska, co skutkowało wielką aferą. Sprawa miała się tak: Po względnie ciepłej pogodzie któregoś dnia nagle przyszedł silny mróz. Byłam z dziećmi na spacerze nad strumykiem, którego woda była znacznie cieplejsza niż powietrze i silnie parowała. Nie jest to często spotykane zjawisko, więc dzieciaki były podekscytowane. Wyjaśniłam im powody tego parowania, podobnie jak i parowania oddechów i dzieci chciały zamoczyć ręce, żeby sprawdzić temperaturę wody, a jedna z dziewczynek w zapale umyła sobie w wodzie ze strumyka buzię. Potem dzieci pisały listy do domu (to był akurat dzień pisania listów), a że grupa była spora, skontrolowałam je pobieżnie. Dwa dni później zjechała cała grupa mam i tatusiów stanowczo żądając zabrania dzieci do domu przed końcem zimowiska i surowego ukarania wychowawczyni, narażającej zdrowie albo nawet życie ich pociech.

Co się okazało? Jedna z dziewczynek napisała w liście, że był silny mróz ale woda w strumyku była tak ciepła, że dzieci się kąpały.

Ale wracam do ingerencji wychowawców do treści listów. Tutaj widać ją w nagłówku. Dzieciak piszący przytoczony list miał babcię ale nie miał już dziadka, który zmarł. Jednak ktoś wytłumaczył dzieciom, że listy pisze się do babci i dziadka lub taty i mamy razem, i chłopiec posłuchał.

Dalsza treść jest niemniej ciekawa. Obecnie podobny program mają obozy survivalowe dla młodzieży, organizowane zresztą za niemałe pieniądze.

Reklamują się na przykład tak:

„EKSPEDYCJA ADRENALINY- Całodzienna wyprawa w teren, budowanie obozowiska, gotowanie na ogniu, nocleg w lesie, zadania wyzwania i Adrenalina dla każdego„

albo:

„Survival Camp

pionierka – budowanie sprzętów codziennego użytku, organizacja obozowiska

węzły – nauka wiązania różnego rodzaju węzłów i splotów

ogień – dowiesz się jak i gdzie najlepiej rozpalić ognisko

żywność – techniki pozyskiwania pożywienia i wody, kuchnia naturalna

budowa schronienia – schronienie improwizowane

zielona kuchnia – własnoręczne zdobywanie i przygotowywanie survivalowych posiłków (m.in. własnoręczne oprawianie ryby)”

O tym, że to tylko udawanie, przekonuje c.d. reklamy

„Jedzenie podawane w klimatyzowanej sali jadalnej. Smaczna kuchnia europejska i polska uwzględnia dietę wegetariańską  obejmuje cztery posiłki dziennie : śniadanie, obiad, podwieczorek i kolację oraz suchy prowiant na drogę (opcja z transportem)”

Nawet więc nie ma potrzeby pieszego wędrowania z plecakiem! Tymczasem harcerz musiał sam zbudować sobie pryczę tj. zbić z drążków stelaż i wypełnić go przeplatanką ze sznurka (dziesięciolatek z listu na szczęście miał polowe łóżka, które zapewne, podobnie jak ocieplane namioty udało się wypożyczyć od wojska), napełnić siennik słomą albo sianem, (prawdziwy siennik można obejrzeć pod linkiem: http://natule.pl/siennik-naturalny-materac/ — wyszukiwarka grafiki Google pokazała tylko jeden prawdziwy siennik – inne to były jakieś maty z prasowanej słomy albo materace po prostu), wybudować latrynę i kuchnię.. Naczynia i kotły od gotowania myło się w strumyku i szorowało piaskiem, oczywiście nie używając żadnych detergentów, co powodowało, że zawsze były tłuste. Poza przyjazdem nie było żadnego transportu rzeczy, wodę nosiło się wiadrami ze strumienia, a prowiant przywoziło ze sklepu ręcznym wózkiem, jeśli płaski teren na to pozwalał, jeśli nie, nosiło się w plecaku, a większe ładunki na drągach przez kilka zmieniających się dwójek „tragarzy”. Plecaki nie były to takie zabawki, jak dziś się nosi na plecach, tylko wielkie i ciężkie, prawdziwe toboły. Oplecione zrolowanym kocem, z przytroczonymi menażkami i metalowymi butelkami na wodę (nie było jeszcze plastikowych), z przywieszonymi za sznurowadła dodatkowym obuwiem ,schnącym w marszu, ważyły zazwyczaj bardzo dużo i brzęczały przy chodzeniu. Nikt nie słyszał o kuchni europejskiej ani wegetariańskiej kuchni, jak również o klimatyzowanej sali jadalnej. Jadło się to, co samemu ugotowało. Kartofle z zsiadłym mlekiem, jakąś zupę albo kluski, czy kaszę. Czasem gotowało się na ognisku, a czasem można było pożyczyć od wojska kuchnię polową. Poniżej zdjęcie takiej, na której ja kiedyś grzałam dzieciom wodę do mycia:

kuchnia-polowa001

Zachętą dla harcerzy było zdobywanie sprawności. Dodać muszę, że obozy te były dotowane i opłaty wnoszone przez rodziców na ogół bardzo skromne. Dziś taki obóz kosztuje drożej niż niejedne wczasy dla 1 osoby w ciepłych krajach. Jako wspomnienie rozczuliła mnie prawie freudowska pomyłka – brak „gumy do życia”. I te niewielkie wymagania: pasek i latarka. Ech, łza się w oku kręci…

Na zakończenie list, tym razem z kolonii letniej. Tutaj też wychowawczo – choć nieco w innym rodzaju. Swego rodzaju też szkoła przetrwania — tyle że psychicznego.

rysunek3

O miłości trochę przedpotopowo

Miłość jest tematem, który wszystkich interesuje. Pamiętam siebie jako czternastolatkę z wypiekami na twarzy i w tajemnicy przed rodzicami zgłębiającą lekturę powieści „o miłości”. Tym większym szokiem dla mej idealistycznej i naiwnej natury okazała się sprawa rozwodowa rodziców na której zmuszono mnie do występowania w roli świadka i zajmowania stanowiska w sprawach, o których nie miałam zielonego pojęcia – także w sprawie własnej przyszłości. Ostatnie podrygi naiwności przejawiłam tuż przed zamążpójściem i choć ogólnie biorąc moje małżeństwo było udane, odbiegało o całe lata świetlne od moich naiwnych wyobrażeń. Byłam pewna że małżeństwo to taka przedłużona randka, gdy siedzi się we własnych czterech kątach na wygodnej kanapie, trzyma się za rączki i zwierza z najtajniejszych spraw. Razem chce się zbawiać świat i naprawiać wszystko, co popsute.

Niestety nie było ani własnego kąta, ani wygodnej kanapy, ani przedłużonej randki; co więcej, nie było żadnych zwierzeń i rozmów o sprawach najistotniejszych, a w tym i uczuciach. Dopiero wówczas zorientowałam się, że rozmawianie z innymi ludźmi jest tylko wówczas owocne, gdy ci inni chcą z nami rozmawiać. Kulą w płot trafiają liczni psychologowie z ich poradami, nawołując do omawiania przez pary spraw, które ich dzielą. Jest całe mnóstwo ludzi, często dobrych i odpowiedzialnych, którzy nie chcą z nami rozmawiać i im bardziej trudna sprawa, im więcej mamy wątpliwości, tym mniej chcą o tym rozmawiać. Po jakimś czasie zrozumiałam, że ważne jest pochodzenie, nie w sensie oczywiście klasowym czy środowiskowym, chociaż i to rzutuje na przyszłość związku, ale tradycje rodzinne, a więc czy rodzice rozmawiali z dziećmi, czy tylko wydawali im polecenia i karali, nie wnikając w myśli dzieci. Dziecko wychowane w trudnych emocjonalnie warunkach, obserwujące nieraz wszechwładną przemoc, nie tylko we własnej rodzinie, dziecko z którym nikt nie rozmawiał, a które zmuszone było samemu dawać sobie radę nieraz i ze sprawami o wymiarze ostatecznym – nigdy nie będzie dobrym rozmówcą w żadnej sprawie. Może nauczyć się wygłaszać przemowy, ale nie rozmawiać. U takich ludzi ważne jest co robią, a nie to, co mówią. W moim i starszych pokoleniach, urodzonych w czasie II wojny światowej, a nawet tuż po wojnie, zanim nastał tzw. „pierwszy wyż demograficzny” – kiedy zaczęły się rodzić dzieci chciane – takich ludzi jest większość. Czy to oznacza, że w moich rocznikach nie było miłości? Że nie było związków szczęśliwych, że w nich nie było spraw ciemnych, skrywanych, emocji wypartych i nie przepracowanych? Oczywiście nie. Tylko ludzie inaczej sobie dawali z nimi radę. I inne mieli wymagania. Inne sprawy były dla nich ważne.

Temat ten nasunął mi się w związku z kilkoma artykułami w Tarace, których autorki prezentują idealistyczną wizję miłości, prawie że bezwarunkowej i pełnego porozumienia ciał i dusz. Obserwacje szczęśliwej pary prowadzą jedną z nich do wniosku, że „Dwoje autentycznie kochających się ludzi roztacza wokół siebie aurę prawdziwego, zdrowego uczucia i spokoju. W świecie, gdzie wokół ludzie wzajemnie się obrażają, niszczą, nie tolerują i zabijają, a przytulanki można kupić już za kilkadziesiąt dolarów, bliskość z drugim człowiekiem stała się dobrem nadzwyczajnym i już niedługo trudnym do zdobycia.”

Alicja Baba w artykule „Miłość w cieniu czarnej dziury”

http://www.taraka.pl/milosc_w_cieniu_czarnej_dziury

odpowiedzialną za niepowodzenia w dążeniu do miłości czyni jedną stronę —: bo nie poznała wystarczająco siebie, bo bała się odrzucenia, bo nie potrafiła się wyzwolić z doświadczeń przeszłości, broniła się przed przyznaniem, że potrzebuje bliskości i nie umiała rozmawiać o swoich uczuciach. Swoje uwagi do tego artykułu zamieściłam pod nim, teraz jednak chcę napisać o swojej wizji miłości. Skłania mnie do tego jedno zdanie tego artykułu: Pisząc o owej czarnej dziurze, autorka charakteryzuje ją: Ten czarny wir to wewnętrzna śmierć, a śmierć to coś większego i niewytłumaczalnego, a także coś, co najlepiej zostawić sobie na sam koniec życia.”

W ten sposób obnaża swój sposób myślenia – osoby młodej, która niejedno doświadczyła – na miarę doświadczeń siedemdziesięciu lat bez wojny – ale nie chce i nie zamierza myśleć o tym, co będzie u kresu życia. Jakby ten kres unieważniał wszystko i czynił zbędnym wszelkie badania, nawet czarnych dziur. To jest zasadnicza różnica między czasem obecnym, a tym, w którym śmierć, umieranie, rodzaj tego umierania i postawa wobec śmierci były czymś najważniejszym, określającym człowieka.

Ten sposób myślenia osób nie znających tamtych czasów wpisuje się w powszechny obecnie kanon szczęścia wskazujący na to, że wszelkie wartości, przemyślenia, wskazówki dotyczyć powinny ludzi młodych jeszcze, ponieważ na starość wszystkich nas czeka wegetacja, zarówno poznawcza jak i sprawcza, nie mają więc sensu żadne działania zaplanowane na ten czas i lepiej go w ogóle pominąć w rozważaniach.

Takie myślenie ma uwarunkowania historyczne, zwłaszcza w młodych i niedojrzałych społeczeństwach, nastawionych na rozwój fizyczności. Także tych, wojowniczych, w których starcy byli rzadkością z wiadomych względów. Jednym z wielu przykładów jest prawodawstwo Sparty, w którym ponoć upicie się karano śmiercią, ale starcy powyżej 60 lat mogli czynić to bezkarnie, co rozumiem jako postawę zbliżoną do tej w dowcipie o nowym kodeksie drogowym, który rzekomo ma zezwolić emerytom, rencistom i niepełnosprawnym na przechodzenie przez jezdnię przy czerwonym świetle. Oba rozwiązania prawne mają wyrażać brak zainteresowania losem tej grupy osób.

Niemniej my, stare osoby istniejemy i póki co jest nas za dużo, lepiej więc nie poszukiwać naszych doświadczeń, można bowiem natrafić na sprawy nudne i zdaniem młodych dawno przebrzmiałe. Rozwój techniki ich zdaniem unieważnia wszelkie doświadczenia, a nie wyobrażają sobie na przykład nowoczesnej wojny bez techniki. Nie przyjdzie im do głowy, że technika może paść pierwsza i wówczas od tego czy będziemy potrafili skrzesać ogień, podsycić go i ugotować coś z niczego, może zależeć nasze życie. W takim krajobrazie nie jest i nie będzie najważniejsze, co ktoś mówi i czy zwierza się sobie, czy miłość jest zdrowa czy niezdrowa, czy para promieniuje swoim uczuciem czy nie, za to sprawą pierwszoplanową jest troska o drugą osobę, bystrość, szybka orientacja w realiach, przemyślność, wiedza i instynkt. Milczenie nie jest przeszkodą, żeby ktoś był najlepszym partnerem na trudne czasy. Nie są też taką przeszkodą sprawy seksu, ponieważ aby seks był udany muszą najpierw być zaspokojone wszystkie inne potrzeby człowieka jak głód, pragnienie i wreszcie poczucie bezpieczeństwa. Takich związków nie rozwiązuje się pochopnie z powodu wad charakterów, nieudanego seksu czy wreszcie deficytu wyglądu. I nie czarne dziury wewnątrz człowieka są powodem przemyśleń i analizy, a realność stopniowana od spraw najważniejszych do mniej ważnych.

Oczywiście, jak wówczas tak i dziś zawsze istnieją miłości nieszczęśliwe, niespełnione lub z przeszkodami. I jak dziś są osoby, które mają pecha w związkach oraz te, którym wszystko zawsze się układało. I wówczas, jak i dziś istnieją niespełnione marzenia, z tą tylko różnicą, że odrębność marzeń i rzeczywistości zawsze była wyraźnie dostrzegalna. Obecnie natomiast wydaje się, że obie te kategorie zmieszały się, tak jak ongiś były pomieszane w umysłach nastolatek.

Jest pewien portal dla seniorów bardzo silnie reklamujący się na FB, pełen informacji dla ludzi starszych ale często serwowanych z punktu widzenia młodych. Nie zawsze czymś atrakcyjnym dla seniorów są tańcujące wieczorki lub specjalnie dla nich portale randkowe. W jednej z takich informacji przeczytałam, że nawet wydarzył się przypadek, że na randkę umówiła się pani po siedemdziesiątce. Nawet!

Nie oznacza to oczywiście, że ludzie starzy nie pragną towarzystwa i możliwości rozrywki. Myślę jednak, że mają inne wymagania niż nastolatki. Ja o sobie mogę powiedzieć, że mam przyjaciół w różnym wieku, od bardzo młodych do starych i jeśli czasem myślę o ich wieku, to w kontekście tego, w jakiej epoce przyszli na świat. Tak się jednak składa, że rozmawia mi się lepiej z ludźmi młodszymi, są bardziej otwarci i mniej mają tematów tabu, jednak prawdziwe zrozumienie odnajduję czasem wśród tych, którzy rozmawiać nie lubią i nie chcą. Chyba, że nadal zostałam naiwną siedemdziesieciopięcioletnią dziewczynką. Nie odróżniającą zdrowej od niezdrowej miłości.

Zresztą ciekawym zagadnieniem do przeanalizowania i porównań byłoby pojęcia zdrowej i niezdrowej miłości, powiedzmy sto lat wstecz i obecnie. Niestety, autorka artykułu uchyliła się od wypowiedzi w tej sprawie.

img_-serce2843

Gołębie s… na bank

Jest sobie taki pseudoapartamentowiec w jednej z nowych dzielnic Warszawy, a w nim bardzo wiele mieszkań. Były one stosunkowo tanie, więc zasiedliły je gromadnie młode rodziny. Mieszkania są na ogół niewielkie i podstawową ich tendencją jest udawanie czegoś lepszego. Za PRL budowano tak zwane ciemne kuchnie, teraz zrezygnowano ze ścianki dzielącej kuchnię od salonu z obowiązkowym, wpisującym się w estetykę stołówek okienkiem po środku, tworząc tym samym iluzję salonokuchni i odpierając tym samym niechęć do kuchni bez okna. Tych iluzji jest więcej i zapewne skojarzenia z nimi kierowały osobami nadającymi nazwę ulicy, przy której budynek się mieści.

Ponieważ blok tylko udaje apartamentowiec, wiele rzeczy jest skonstruowanych jak najniższym kosztem; zwłaszcza te, które mają służyć osobom niepełnosprawnym są lekceważone, wszak mieszkają tu ludzie młodzi. Miedzy innymi schody prowadzące do oddziału pewnego banku nie są normalnymi schodami, tylko metalową kładką, podobną przeciwpożarowym konstrukcjom w dużych amerykańskich miastach. O ile jednak tam na co dzień nikt nie łazi po schodkach przeciwpożarowych, o tyle rzeczoną konstrukcję upodobały sobie dzieci skacząc po niej i tupiąc, jako że można tworzyć odrębne koncerty poruszając się po niej rytmicznie. Nawet małe pieski pod dyktando właścicieli wydają odpowiednie dźwięki, tak jest ona wrażliwa muzycznie. Wiem coś o tym, bo w mieszkaniu tym spędziłam kiedyś parę dni i z ulgą je opuściłam (wyłącznie z powodu tych schodków).

Ostatnio mieszkańcy otrzymali pismo od administracji:

snipimage

Eufeministycznie określony „lokal na parterze” to właśnie ów bank mieszczący się na półpietrze, któremu przeszkadzają odchody gołębi. Zapewne nie ma komu sprzątać tych metalowych, ażurowych schodków, którymi i tak nie chodzą pracownicy, bowiem oni mają do dyspozycji windę wewnątrz budynku. Oczywiście bank nie zwróci się po sąsiedzku do współlokatorów budynku, tylko dla większego posłuchu i „mocy urzędowej” posługuje się rzekomą „władzą”. Niemniej administracja budynku uważa, że gołębie w locie nie wypróżniają się i koniecznie musi ktoś im umożliwiać zagnieżdżenie się na balkonie, aby odchody pojawiły się na terenie szacownej zapewne instytucji, której jednak nie stać na regularne sprzątanie.

Działaniom teorii spiskowych ulegamy zapewne wszyscy w mniejszym lub większym stopniu. Częściej (jak owa administracja) nie próbujemy sobie jednak z nimi radzić w rozsądny sposób tylko w pierwszym rzędzie znajdujemy winnego. Wzbudzamy w nim (jeżeli takowy jest) wyrzuty sumienia, a dla większej pewności, że zadziałają, grozimy odpowiedzialnością karną powołując się na jakieś numery jakichś paragrafów, których i tak nikt nie będzie szukał, przyjmując ich treść na wiarę, podobnie jak przyjmuje się że system TEAEDE powoduje śnieżną biel pranych tkanin. Pozostaje wątpliwość – skąd wiadomo bez rewizji i oględzin rzekomego balkonu, że u kogoś jest gniazdo gołębi?

Tym, którzy mówią, że PRL słusznie przeminął odpowiadam, że jest to całkowita nieprawda. W mieszkalnictwie nie przeminął, jest ono ostatnia ostoją tego ustroju. Przypomina mi się akcja w pewnym budynku na Bródnie, gdy administracja doszła do wniosku iż smród panujący latem na klatce schodowej zawdzięcza się osobie hodującej na balkonie gołębie i dokarmiającej zimą koty. Ponieważ jednak teoria ta była zbyt mało spiskowa, rozszerzono ją o podejrzenie, iż właścicielka lokalu wykorzystując system centralnego ogrzewania w lecie nieczynny, pędzi bimber używając kaloryferów jako wężownicy schładzającej destylowany alkohol. Policja, która zrobiła nalot na rzekomą melinę pijacką niczego takiego nie stwierdziła poza obecnością właścicielki śpiącej od kilku tygodni we własnym łóżku, jednakowoż bez oznak życia.

Innym kwiatkiem PRL-owego mieszkalnictwa są moje własne doświadczenia. W czasach, gdy niewiele samochodów jeździło po ulicach Warszawy i nikt nie wyznaczał miejsc do parkowania, a na naszym osiedlu było samochodów zaledwie kilka, byliśmy szczęśliwymi posiadaczami samochodu marki Syrena. Mąż miał ulubione miejsce parkowania, bowiem miał widok z okna na naszą skarbonkę, ale miejsce to nie odpowiadało komuś z wszechwładnej administracji. Otrzymaliśmy więc oficjalne pismo, że mamy zmienić miejsce parkowania ponieważ samochód nasz zasłania widok na drzwi sklepu i nie widać czy jest on otwarty. Dodać muszę, że tylko w prostej linii zasłaniał komuś widok , bowiem samochód dostawczy bez przeszkód przed nim stawał, jak i inne pojazdy.

Tymczasem istnieje prosty sposób odstraszania gołębi od siedziby banku. Kosztuje ok. 10 zł za sztukę, jest odporny na deszcz i wiatr, nie wydala odchodów i tylko trzeba od czasu do czasu rekwizyt ten przestawić. Polecam!

img_kruk2834

Strategie

fridakahlo-1309075-h

Frida Kahlo

 

Wczoraj z moim wieloletnim przyjacielem rozmawialiśmy o bólu. Znamy się kilkadziesiąt lat i jego przewaga nad innymi moimi przyjaciółmi polega na tym, że możemy ze sobą rozmawiać o wszystkim nie unikając tematów i nie cedując odpowiedzi na innych. Problem tylko w tym, że czasem brakuje nam wspólnych pojęć. Kiedyś razem studiowaliśmy i opracowywaliśmy strategie radzenia sobie z ryzykiem i kryzysami, teraz przyszedł znowu na nas oboje czas wołający o strategie.

Mój przyjaciel opowiadał mi, jak radzi sobie ze swoim bólem. Opowiadał mi, że owija się wokół swego bólu.

– Jak to robisz? – pytałam, ale nie potrafił mi odpowiedzieć.

– Po prostu robię tak. Moje ciało staje się zaporą, przez którą ból nie wydostaje się na zewnątrz.

­ Ale on wtedy zostaje w tobie…

­ Jasne, że zostaje. Zawsze zostaje.

Już miałam nadzieję, że dowiedziałam się o nowym sposobie (nie walczyć, wchłonąć, stłumić samym sobą), a tu nic. Nawet nie byłam pewna, czy dobrze go zrozumiałam. Jak wspomniałam, nasze warsztaty pojęciowe od tamtych czasów rozjechały się.

Zastanowiłam się nad swoją strategią. Zaczynałam zawsze od uspokojenia bólu. Usiłowałam wniknąć do jego środka, ugłaskać go, prawić komplementy, że przecież nie będzie taki podły, wszak znamy się kilka lat i musimy jakoś pokojowo współżyć. Czasami odpowiadał na moje perswazje, czasami zaś perfidnie i złośliwie ignorował je. Możliwe zresztą, że przez moje błagania przebijało zniecierpliwienie, a on je wyczuwał i złośliwa strona jego natury brała górę, postanawiając udowodnić, kto tu rządzi.

Wówczas przystępowałam do innej akcji. Jak wojna to wojna, nie myśl sobie, że zdobędziesz mnie łatwo. Mój ból często zdawał mi się grubą liną, splecioną z cieńszych sznurków, a te z jeszcze cieńszych nici. Zwijanie liny z kłębek nie miało sensu, ból nie zmniejszał się, a zacieśniał i koncentrował o wiele silniejszy, za to w jednym punkcie. Należało go więc raczej rozluźniać. Kiedy kłębek powoli się rozplątywał zaczynałam do oddzielania od siebie poszczególnych sznurków, a potem rozczepiania ich na cienkie nici. I wówczas zabierałam się do likwidowania owych cienkich, niewiele na pozór znaczących nitek. Ich wrogość tkwiła w ilości, w pojedynkę wydawały się słabe i podatne na moją silną wolę. Istotnie, strategia sprawdzała się gdzieś do siódmej, ósmej nitki, potem nie wiadomo czemu przestawała działać. Czyżby moje naturalne zdolności ograniczały się do unicestwiania tylko kilku nitek, a reszta przekraczała moje możliwości, czy też brakowało mi wiedzy lub strategia nie była obliczona na moje autentyczne siły? Może nie byłam zbyt wytrwała albo wystarczająco zdeterminowana?

Nasze doświadczenia nie są i nie mogą być jednakowe, bo poza tym każde z nas doznaje innych rodzajów bólu. Mój ból zazwyczaj (poza pewnymi szczególnymi przypadkami z których jeden zaprowadził mnie ostatnio do szpitala) nie jest bólem ciągłym. To ból złośliwej, jak wspomniałam, natury. Łatwo mu zapobiec błyskawicznie – wystarczy zastygnąć w bezruchu. Tylko ile czasu można się nie rusza?. Nawet leżąc trzeba co jakiś czas przewrócić się na drugi bok, zmienić pozycję, a co więcej, wyszukać następną, wygodniejszą, w której dłużej można trwać. Ostry ból zginania nogi (nie zawsze tej samej) i znajdowania dla niej lepszego ułożenia lub niewłaściwy skręt kręgosłupa może skutecznie rozbudzić i przywołać bezsenność aż do rana. Ale w końcu nigdzie mi się nie spieszy, mogę sobie na nią pozwolić. W dzień zaś może zniechęcić do eksperymentów i w ogóle do czegokolwiek, zwłaszcza, gdy nie można się wspomóc lekami.

Najgorszy jest jednak ból wstawania po dłuższym siedzeniu, ból stawiania pierwszych kroków i ból chodzenia, gdy zdawać by się mogło, że już się rozchodziłam. Ograniczanie ruchu nie prowadzi do niczego dobrego – im dłuższa chwila komfortu – tym większa późniejsza kara.

Z takim bólem nie można wchodzić w układy. Trzeba się przemóc i mimo niego chodzić. Wstawać w nocy i chodzić, chociaż jest się sennym i przed chwilą przeżywało się miłe sny, w których wnętrzu pragnęłoby się pozostać jak najdłużej. Nie da się wokół takiego bólu zawinąć ani rozczepić go na sznurki i nitki. Właściwie nie wiadomo co z nim robić. Przeżyć i żyć dalej aż i tego się odechce.

Porozmawialiśmy sobie z moim przyjacielem o rodzajach bólu i różnych pomysłach do wypróbowania i od razu zrobiło nam się lżej. Chociaż na ogół ból nie lubi, żeby o nim rozmawiać, wzmaga się wówczas i dokucza bardziej. Tym razem jednak uspokoił się. Może czekał na to, co wymyślimy? Albo ponieważ był już późny wieczór sam się zmęczył?

1-hieronim-bosch-xvi-w

Hieronim Bosch