Gość/Gościni Babci Ezoterycznej: Jadwigi Pizl Opowieść dziecka na zesłaniu

Przywykłam myśleć, że niewiele jest osób starszych ode mnie. Dlatego kiedy natrafię na taką osobę jestem bardzo ciekawa jej przeżyć, bezpośredniego doznania czasów, w których mnie jeszcze nie było na świecie. Do tej kategorii zaliczam Jadwigę Pizl i jej opowieść o zesłaniu. Trudno się czasem pogodzić z myślą, że gdy takich ludzi zabraknie, już nie będziemy mieli dostępu do autentycznych przeżyć i autentycznego obrazu świata w czasie ich dzieciństwa. Historia lubi zmyślać, naciągać, dopasowywać fakty do przekonań i tez, dlatego też doświadczenia osób i opowieści o nich z pierwszej ręki są tak niezwykle ważne i konieczne do zrozumienia. Dla własnej potrzeby notuję etapy tej opowieści:

(Kwiaty z drewna, przymusowa huśtawka, syberyjski odór, kura odrodzona po śmierci jako orzeł, szaman wypełniający koszulę ciałem, głodne święta i anielski worek motocyklisty, dziewczynki ze złotymi czajnikami na głowach, dzieci skazane na bezterminową pracę, jajko na twardo na własność, kuracja kwasem solnym.)

Opis jest prosty, rzeczowy, ale czytelnik odbiera go obrazami, może dlatego, że autorka jest malarką. Także z tego względu, warto go przeczytać.

„11.03. 2022. Przeraża mnie świadomość, że grozi nam powtórka z historii. Po zakończeniu Wojny Światowej i upadku Niemiec i wycofaniu się ich z Polski, zaznaliśmy niebiańskiego pokoju. Mogliśmy działać w kierunku realizacji naszych marzeń. Ukraina, zagłodzona w czasie wojny przez Stalina, w tej chwili jest nadal zagrożona, a i Polska też, biorąc pod uwagę poprzednie lata. W 1940 roku, jako 3 letnie dziecko, zostałam wraz z matką wywieziona pod koło podbiegunowe do ZSRR. Tam stały się koszmarne chwile Polaków. Wielu starych ludzi poumierało, wielu trafiło do obozów pracy, wiele dzieci do ruskich sierocińców, wielu również kilkunastolatków zostało skazanych na więzienia za przestępstwo kradzieży skórki chleba lub wyłuskanie ze stogów w polach nieco pszenicy lub prosa,, ponieważ ich najbliżsi umierali z głodu.  Żyjemy dziś w czasach, gdy naszym dzieciom należy się spokojne i radosne dzieciństwo, pamiętajmy zatem, że nie możemy dopuścić do tej koszmarnej powtórki z historii. Przecież nasze tragiczne doświadczenia powinny nas uczyć, by do tego nie dopuścić. Właśnie skończyłam pisać spory tekst o moich doświadczeniach w okresie  wywózki na Syberię,, piszę to po to, byśmy jako Polska byli czujni i nie pozwolili dać się zniewolić., byśmy pamiętali, że o przyszłości naszych dzieci nie wolno nam zapomnieć.

Jako dziecko i również jako kilkuletnia dziewczynka, przeżyłam na Syberii mnóstwo trudnych i smutnych chwil, my jako wolny dzisiej kraj nie  dopuśćmy do takich sytuacji.

19.03.2022. Myślę o moich sybirackich wspomnieniach: Ja, Jadwiga Ciećkiewicz urodziłam się w 1937 roku w Równem. Mieszkaliśmy wówczas w małym miasteczku Derażne, gdzie mieliśmy dom i spory majątek. Matka, z domu Popławska była nauczycielką i uczyła w szkole ukraińskie dzieci. Ojciec – Jan Ciećkiewicz był dyrektorem tej szkoły, zaś z wykształcenia był historykiem. W 1940 roku w marcu został aresztowany i wysłany przez Sowietów do obozu pracy w miejscowości Uchta, leżącej na północy Uralu. Pracował w kopalni węgla i przy wyrębie lasu. Tam, w1943 roku, z racji amnestiii został zwolniony, po czym dotarł tam, gdzie rekrutowano do Armii Andersa. Wraz z Armią odbył całą służbę w wojsku, pod Monte Casino również. W 1940 roku w kwietniu Sowieci wywieźli mnie i matkę do Kazachstanu, wówczas na północ Związku Radzieckiego. Miałam wtedy 3 lata. Pamiętam ogromny wagon towarowy i bardzo dużo kobiet i dzieci. Jechała wtedy z nami Marusia, Ukrainka z malutkim synkiem. Szalała z rozpaczy, chciała wyrzucić z pociągu swego synka. Zajęły się nią i dzieckiem dobre kobiety. Słyszałam po paru tygodniach, że umieszczono ją w zakładzie psychiatrycznym, zaś jej synka w sierocińcu. Ten pociąg wiózł nas około 2 miesięcy.

Może uda mi się zamieścić kolejne sybirackie wspomnienia.

Nas zesłańców umieszczono w barakach. Było straszliwie zimno i potworny głód. Polscy chłopcy, którzy tam zamieszkali z rodzicami, stracili władzę w nogach, poruszali się, siedząc na ziemi, to podobno był szkorbut. Ludzie umierali, pamiętam gdy jedna ze starszych kobiet umarła. Kwiaty w czasie pogrzebu były zrobione z drewna. Śmierć miała wtedy dla mnie zapach drewna i ma do dziś.. Moja matka odbywała wówczas pogrzebowe rytuały kościelne na tamtejszym cmentarzu. To była wielka potrzeba, by pożegnać swoich bliskich. Znając język rosyjski była mężem zaufania, czyli upoważnioną przez Polaków osobą do załatwiania spraw z Rosjanami. W takim baraku, w małej izdebce mieszkało nas 5 osób. Dwie matki i nas troje: Wisia 5 lat, ja 3 lata i jej braciszek Bronek 2 lata..

20.03.2022. Nasze matki, płacąc swoimi ubraniami przywiezionymi z Polski, wyniosły nas z zimnych baraków i zamieszkały z nami w kuchni domu pewnej Ukrainki, też zesłanej do Kazachstanu. Nazywała się Chrystodorowa. Miała córkę, dwie wnuczki, pasierba, parę kur i krowę. Krowa miała cielątko, a kury kurczęta już trochę podrośnięte.

W sowchozie Suworowskij mieszkało wówczas i ciężko pracowało bardzo wielu Polaków, również z Białegostoku. Nasze matki pracowały w polu , przy budowie pieców i przy budowie ziemianek z kiziaka. Kiziak to krowie łajno wymieszane ze zmieloną sucha trawą. Robiono z tego cegły, które były suszone na słońcu w stepie. W syberyjskiej chacie u Hrystodorowej nie było drewnianej podłogi, była tylko gliniana i przy każdym sprzątaniu smarowano ją świeżą gliną. Ale na Zielone Święta podłogę posypywano świeżym tatarakiem. Pachniało pięknie.

Nas dzieci wysłano wówczas do przedszkola. Nie było łatwo, nie znaliśmy rosyjskiego, ani tamtejszych zwyczajów. Po południu, przed powrotem do domu, sadzano nas na huśtawce. To była taka długa ławka, na której siadała pani wychowawczyni i wszystkie dzieci, To było straszne, umierałam ze strachu że spadnę, bo nie było czego się trzymać. W całym przedszkolu był straszny smród brudnych tłustych naczyń. Do dziś kojarzy mi się to ze słowem „kruszka” Czyli filiżanka. Po latach, gdy byłam w Leningradzie na wycieczce, w tamtejszych restauracjach też był ten syberyjski odór. Jako małej dziewczynce mówiła mi moja matka. Miałam wtedy 4 lata, byłam bardzo dorosła i rozumiałam o czym mówią ludzie starsi.

Sowieci wymyślili polityczne uzasadnienie naszej zsyłki na Syberię.

Oto kazali wszystkim Polakom podpisać podanie o sowiecki paszport, aby ratować się przed wojną i Niemcami. Byli tacy, którzy podpisali, zaś inteligenci, świadomi ruskiego podstępu, byli temu przeciwni i uświadamiali prostych ludzi, że uniemożliwi to ich powrót do Polski.

Takie działania zostały uznane przez Stalina jako wrogie dla ZSRR, zaś osoby odmawiające tych paszportów zostały skazane na obozy pracy, w tym również nasze matki.

Pewnego ranka obudziliśmy się w pustej, bez matek kuchni. Chrystodorowa była przerażona nadmiarem obowiązków wobec naszej trójki, chociaż było wiadomo, że wylądujemy w Dzietdomie, czyli w Domu Dziecka. Na szczęście pani Kurpiowska z Białegostoku zabrała Bronka i Wisię. Po mnie, po paru dniach przyszła Masza, moja najukochańsza kazachska przyjaciółka. Znałyśmy się od dawna, gdy płakałam nad śmiercią ulubionej kury. Masza nie miała nosa, ale się jej nie bałam. Powiedziała mi, abym nie płakała, bo kura po śmierci zamieszka na księżycu i urodzi się  jako orzeł. Nosiłam tę kurę po jej śmierci, ale okropnie oblazły mnie wszy z jej zwłok. Masza zabrała mnie do  kazachskiej rodziny, wykąpała mnie i wyprała wszystkie moje rzeczy. Zabrała też od Chrystodorowej wszystkie moje dokumenty.

Masza była szamanką, a jej mąż Aksan Bek był znanym na stepie czarownikiem. Mieli czworo dzieci, ja zostałam piątym, przez nich przysposobionym dzieckiem, adoptowanym, by sowieci nie wysłali mnie do sierocińca. 

Bekowi za wróżby sowieci płacili chlebem. Często do Aksan Beka przychodzili zaniepokojeni Rosjanie, by dowiedzieć się o losie swoich synów na wojnie. On zabierał mnie z sobą do jurty jako medium. Masza uderzała wtedy pałką o blaszany garnek, mój opiekun – szaman wpadał w trans, a ja widziałam: jak koszula przyniesiona wtedy przez matkę, nabiera kształtów, tak jakby się wypełniała czyimś ciałem. Kobieta słyszała od szamana, że syn wróci, ale o kulach, bo jest ranny.Bardzo lubiłam towarzyszyć we wróżbach mojemu przybranemu ojcu. On mi nie zabraniał, ponieważ podobno byłam jego medium. Ich córka, moja siostra Zinka też była czarownicą i wróżką. Stawała przed lustrem, śpiewała „kalinka, kalinka maja” i widziała przyszłość.. Moje życie z kazachską siostrą, matką i ojcem, było bezpieczne. Nikt nam nie dokuczał, zwłaszcza sowieci. Sowieckie kobiety często przynosiły mi kawałek chleba z masłem, ale i tak jadłyśmy z Zinką ziemię, bo zdychałyśmy z głodu, a czasem udawało się nam zjeść kawałek mydła

Dobrych i pięknych ludzi spotykałam często w tych trudnych i bardzo złych czasach. Miałam kiedyś takiego wspaniałego znajomego woziwodę. Miał na imię Wasia. Często zabierał mnie do furmanki, gdy wiózł wodę do odległych w stepie stajni. Śpiewaliśmy wtedy piękne ruskie piosenki na całe gardło. W moim życiu zdarzyła się ogromna tragedia. Jest zima, jem chleb z masłem, dostałam go od żony jednego ENKWudzisty. Wasia mnie prosi o ten chleb. Odmawiam, pożerając całą kromkę. Na drugi dzień dowiaduję się, że Wasia umarł z głodu i zamarzł na stepie. Do dziś to pamiętam i przeżywam i do dziś staram się nikomu nie odmawiać pomocy.

Moja kazachska siostra Zinka była jasnowidzącą czarownicą. Patrząc w lustro, zobaczyła kiedyś moją matkę, która, chora kobieta, zwolniona z łagru wracała do Siewierowska piechotą. Matka wróciła chora, Aksan Bek ją leczył i wyleczył. Wszy i świerzb pozostały.Po jakimś czasie dostałyśmy paczkę od Amerykańskiej Organizacji Żydowskiej. A było to tak: Te organizacje prosiły żydów tyeż zesłanych na Syberię o adresy innych nieznanych im żydów. Przyjaciółki mojej matki, podawały do Ameryki adresy wszystkich nieżydów Polaków, wychodząc z założenia, że pomoc należy się wszystkim. Po sprzedaniu zawartości paczki, stać nas było na wyjazd do Pawłodaru.

Mojej matce chodziło przede wszystkim o to, by nie dać się zamknąć na odległym stepie, lecz by przebywać w pobliżu kolei transkontynentalnej, by móc skorzystać z okazji powrotu do Polski Aksan Bek przekazał nam wszystkie uratowane przed ruskimi, dokumenty osobiste, obrączkę matki, zegarek ojca. Z tym wszystkim pojechałyśmy ciężarówką do Pawłodaru.

Pawłodar to piękne miasto położone nad rzeką Irtysz . Zamieszkałyśmy 5 kilometrów, niedaleko torów linii transkontynentalnej, w ziemiance z kiziaka. Jedno miała okienko tuż nad ziemią. Mieszkała z nami za piecem jedna ciężarna kazachska kobieta. W malutkiej izdebce były dwie prycze, na jednej spała pani z Białegostoku i jej dwie kilkunastoletnie córki, na drugiej ja z matką. W sieni przy wejściu do izby, mieszkała krowa. Często z nią spałam, bo była cieplutka, w jedyne okienko, tuż nad ziemią położone, drapały w nocy wilki. Miałam okropny świerzb. Pewien pielęgniarz, który pracował w szpitalu w Pawłodarze, powiedział mi abym przyszła do niego po płyn przeciw świerzbowi. Po południu, o wyznaczonej godzinie. Więc poszłam. Kazali mi czekać pod furtką. Widziałam tam, w ogrodzie szczęśliwe wesołe dzieci, które bawiły się rzodkiewką wyrwaną w ogrodzie. Patrzyłam z zazdrością. Nigdy nie miałam nic własnego, czułam się jak „Dziewczynka z zapałkami” z bajki Andersena. Płyn dziegciowy dostałam, matka mnie wykąpała, ale rany świerzbowe trzeba było smarować kwasem solnym.

jMoja matka pracowała jako księgowa w biurze transportowym, odległym od naszego miejsca na stepie 7 kilometrów, dostała od pracodawców kawałek ziemi na stepie do uprawy. Sadziła tam ziemniaki, próbowała także uzyskać plony arbuza i melona, ale niestety, poza ziemniakami to się nie udało. Do działki, od naszej ziemianki było około 5 kilometrów, ale kartofli było sporo, nawet udało się trochę ich sprzedać. Za te kartofle matka kupiła mi walonki na zimę, ale i tak nogi mi straszliwie marzły na mrozie, do cierpienia z zimna nie wypadało się przyznać, bo miały piękny rudy kolor.

Nasza polska Świetlica w Pawłodarze została podobno utworzona dla dzieci polskich z inicjatywy Wandy Wasilewskiej – komunistki i przyjaciółki Stalina. Wydawana była podobno gazeta, w której drukowano  Elementarz Falskiego i czytanki dla dzieci nieco starszych. Pracowały tam urocze panie nauczycielki . Miały po kilkanaście lat i były żydówkami. Panna Ryfka i panna Sala czytały nam Baśnie Andersena i Historię Polski. Kiedyś odwiedzili nas zimą żołnierze radzieccy i przynieśli prezenty od Mikołaja. Dostaliśmy po kawałku czekolady i nawet zaniosłam kostkę matce. W  naszej świetlicy jedzenie było bardziej niż ubogie, ale opowiadałam mamie o wspaniałym jedzeniu jakie nam dają. Kłamałam, bo nie chciałam jej sprawiać kłopotów. Gdy sprawa się wydała, dostałam ogromną „burę” za kłamstwa.. Kiedyś zdarzyła się nam w świetlicy wspaniała przygoda. Odwiedził nas pewien artysta, grał pięknie na skrzypcach, nazywał się Pan Wiśniowski. Pan Wiśniowski odwiedzał nas codziennie, uczył nas pięknych, patriotycznych piosenek, urządzał również wspaniałe uroczystości dotyczące rocznic powstań styczniowego i listopadowego. Znaliśmy i śpiewaliśmy te patriotyczne pieśni. Pan Wiśniowski przygotowywał nas do pięknego, rytmicznego tańca na stepie. Śpiewaliśmy „Wszystko co nasze Polsce oddamy”… Pan Wiśniowski przygotował nas również do audycji w Rozgłośni Radia w Pawłodarze. Deklamowaliśmy wiersze Mickiewicza. To była audycja dla Polaków. W tym samym dniu gdy odbyła się nasza audycja, mowę do zesłańców w ZSRR miał Władysław Sikorski.. Ogłosił amnestię i nabór do Armii Andersa. Transmitowana była w mieście, przez ogromny głośnik, na wysokim słupie.

W wielu uroczystościach patriotycznych uczestniczyliśmy my – wszystkie dzieci zesłańców, oraz córka Pana Wiśniowskiego, która odmroziła palce u stóp, a chciała zostać tancerką. Dowiedziałam się o tym, gdy byłyśmy razem w szpitalu dziecięcym. Ja z powodu zapalenia płuc, ona z powodu odmrożeń. W tym właśnie szpitalu przeżyłyśmy doniosłą chwilę. Weszła nasza pielęgniarka i powiedziała:” Dzieci, zapamiętajcie tę datę, jest 9 maja 1945 i wojna się skończyła!”

Niedługo po tym byliśmy na dworcu w Pawłodarze, by pożegnać wracającego do Polski Pana Wiśniowskiego z rodziną..

Gdy chodziłam do świetlicy w Pawłodarze, jedna znajoma mojej matki zwróciła się do niej z prośbą, aby pozwoliła mi zabierać po drodze do świetlicy jej synka z sobą. Robiłam to z radością, bardzo lubiłam dzieci. Chłopczyk nazywał się Mirończyk, bardzo miłe i grzeczne dziecko. Do naszej świetlicy chodził jak do przedszkola, bardzo płakał gdyśmy się rozstawali, ponieważ w drodze powrotnej zostawiałam go w domu. Zimą woziłam go na sankach i bardzo to lubiliśmy. Często siadaliśmy aby odpocząć i śpiewaliśmy ruskie piosenki. Mirończyk znał jedynie język rosyjski, jego mama prosiła abym rozmawiała z nim po polsku, mało to było możliwe, bo 3 letnie dziecko polskiego nie rozumiało.. Gdy rozeszła się wiadomość że wkrótce będziemy wracać do Polski, dostaliśmy materiały na sukienki dla dziewczynek i ubranka dla chłopców. Dla mnie sukienkę uszyła mama Mirończyka, oddałam ją Zince, zostawiłam jej też moje piękne lalki, które szyła mi moja matka. Te lalki miały piękne gliniane główki sprzedawane na bazarach.

Na Syberii nadal zimy były straszne, mrozy ponad 40 stopni i straszne śniegowe burze (tak  zwane buran). W tym czasie nie chodziło się do świetlicy, w tym czasie nigdzie się nie jadło. W taką porę, w Święto Bożego Narodzenia umierałam z głodu po prawie tygodniu niejedzenia. Osłabiona zasypiam, zaś moja matka przerażona wybiega w śnieżną burzę, aby nie widzieć głodowej śmierci własnego dziecka. Na drodze mija ją pędzący motocykl i z motocykla spada worek..Matka krzyczy i biegnie za nim, że zgubił worek. Podnosi go i biegnie za motocyklistą. Motocykl pędzi dalej, a w worku tzw.”poncziki”, czyli kazachskie pączki. Matka wraca z workiem: Jest co jeść!. Zjadłam te pączki ja i trzy panie, nasze współlokatorki, wystarczyło też dla Igi, kazachskiej kobiety w ciąży. Wszyscy byliśmy świadomi tego, że ten motocyklista to anioł, który nam przyniósł jedzenie z nieba. Bo któż jeździ na motocyklu w śnieżną zamieć? Jedynie Boski Posłaniec.

21.03.2022. Ruscy zachowywali się niezwykle podle wobec mieszkańców wielu republik południowych. Na terenie przedmieść Pawłodaru, to znaczy na dalekim stepie spotykaliśmy wielu zesłanych do Kazachstanu, to znaczy Inguszów, Czeczeńców, Gruzinów, no i Kazachów oczywiście.. Jest wczesnowiosenny dzień. Pada Śnieg, słońce świeci, wiele lekki wietrzyk. Widzę taką scenę: drogą, którą się chodzi do studni po wodę idą kobiety i dziewczynki, ubrane w kolorowe, powiewne szaty. Wszystkie niosą na głowach mosiężne błyszczące dzbany na wodę, a na końcu małe dziewczynki, też tak pięknie ubrane, a na głowach niosą złote czajniki. Tak właśnie, jak z baśni wyglądała grupa Czeczenek i Inguszek. Czeczeni i Ingusze wywiezieni na sybir próbowali jakoś przetrwać. Jedli chleb z mąki kukurydzianej, przez nich upieczony. Wywieziono ich z krowami i owcami, paśli swoje trzody na stepie. Żyli w absolutnej izolacji, o nie znali rosyjskiego.

Step, na którym stały ziemianki, po zimie zakwitał fioletowymi irysami, później wyrastała bujna trawa, a wśród niej sasanki. Na stepie żyły ptaki, myszy i zające, było też sporo węży. Kiedyś użarła mnie żmija, ale kazachski mój ojciec – czarownik, wypalił mi to miejsce rozpalonym gwoździem i zaczarował mnie tak, że na cały dzień straciłam przytomność, a potem już byłam zdrowa.

Latem, w czasie upałów zapalał się step. W pole wyruszały traktory, by w koło naszej osady orać ziemię i chronić nas przed pożarem. Ochroniono wówczas ludzkie osady, zwierząt nie. Wilki chowały się po stodołach, myszy po chałupach, a węże były wszędzie. Było dobrze, Życie zostało uratowane. Wszystkie ptaki uciekły do centrum Pawłodaru, zamieszkały w parku. Park był bardzo duży, chadzaliśmy tam na spacery. Nasza szkolna Świetlica była blisko parku.

Step, na którym stały nasze ziemianki, po zimie zakwitał fioletowymi irysami, później wyrastała bujna trawa, a wśród niej sasanki. Na stepie żyły ptaki, myszy, węże i zające. Kiedyś użarła mnie żmija, ale mój kazachski szaman wypalił mi to miejsce rozpalonym gwoździem i zaczarował mnie tak, że na cały dzień straciłam przytomność, a potem już byłam zdrowa. Latem, w czasie upałów zapalał się step. W pole wyruszały traktory, by w koło naszej osady orać ziemię i chronić nas przed pożarem. Ochroniono ludzkie osady, zwierząt nie. Wilki chowały się po stodołach, myszy po chałupach, a węże były wszędzie. Było dobrze. Życie zostało uratowane. Wszystkie ptaki uciekły do centrum Pawłodaru, zamieszkały w dużym parku, park był bardzo duży, chadzaliśmy tam na spacery, nasza szkolna świetlica była blisko parku.

22.03.2022. Moja matka, która w sowieckim łagrze odbyła 3 lata ciężkiej pracy, opowiadała jak to skierowano ją do produkcji skrzynek na naboje, którą wykonywały dzieci skazane za „przestępstwa”. To były dzieci skazane przez sowiecki sąd za kradzież skórki chleba, wyłuskanie pszenicy ze stogu w polu. To były dzieci rosyjskie, gruzińskie, inguskie, ukraińskie i polskie. Za te tzw. „przestępstwa” skazywane były bezterminowo, co groziło im wieloletnimi wyrokami. Ci więźniowie miewali nawet czasem po 12 i 13 lat.

W 1947 roku rozległa się wspaniała wiadomość, że wracamy do Polski. Nasze matki dostały po parę metrów materiału, by uszyć nam przyzwoite ubrania na powrót do Polski. Dla mnie piękna sukienkę uszyła mama Mirończyka, która była krawcową. Wszystkie swoje piękne lalki , z glinianymi główkami, szyte przez moją mamę, podarowałam moim kazachskim siostrom i ruskim koleżankom. Moja śliczna nowa sukienka dostała się Zince mojej  kazachskiej siostrze, .Przez wszystkie te radosne dni opowiadały na matki o pięknej Polsce, raju do którego będziemy wracać. W kwietniu już wyznaczono nam miejsce w ogromnym towarowym pociągu. Wagony takie same były, jak te które pamiętam gdy w 1940 roku wieziono nas do Rosji, .Ten pociąg wiózł nas parę miesięcy. Na stacjach wchodzili Rosjanie i wnosili „kipiatok”, czyli wrząca wodę. Trochę chleba też. Mogliśmy również wysiadać z pociągu by się załatwić. Ten pociąg stał na stacjach dosyć długo. Gdy przyjechaliśmy do polskiego miasta, przywitały nas bardzo miłe zakonnice. Wówczas dostałam chleb z masłem i  na własność jajko na twardo. Dostaliśmy też proszek DDT, by wytruć nasze wszy. Na Syberii panowała wśród nas okropna wszawica. Moja matka walczyła z tym wiele lat i nie zawsze bez żadnych niepowodzeń, dlatego DDT było dla nas wspaniałym wybawieniem.

To tyle. W chwilach przekroczenia polskiej granicy, rozpoczęły się dla  mnie wspaniałe i szczęśliwe dni w Krakowie.

Po powrocie do Polski, już w szkole, miałam ogromny problem, na przedramionach, dłoniach rąk i udach, miałam bardzo głębokie blizny po świerzbie. Na Syberii cały czas miałam świerzb i aby go wyleczyć smarowałam kwasem solnym. To było okropnie bolesne, ale podobno taka na to była rada. Zostały więc głębokie blizny. Zniknęły dopiero za 3 lata. Tak też mnie pocieszała matka. „ciało się zmienia i blizny znikają”. Przez te lata wstydziłam się tych blizn, bo do pobytu na Syberii się  nie przyznawałam. W tamtym systemie politycznym, tacy jak ja i moja matka, byliśmy bardzo nieprzychylnie widziani. Moja matka dość często była przesłuchiwana przez UB i traciła w związku z tym swoją pracę. Bywało, że przesłuchiwano ją przez prawie 3 dni. Ja z kolei nie cieszyłam się sympatią mojej ówczesnej wychowawczyni w Liceum, nie bardzo dopuszczano mnie do głosu publicznego, ponieważ mogłam coś  „antyradzieckiego” palnąć.

Stalin w 1940 roku wywoził Polaków w pola syberyjskich stepów, ponieważ potrzebne mu były nasze ręce do pracy. Wszystkie kobiety polskie pracowały w ich sowchozach, ponieważ rosyjskie kobiety wcielono do Armii Czerwonej. Nasze matki pracowały w polu, budowały ziemianki, pracowały w ruskich biurach. Przydatne były do wszystkiego, mimo okropnego głodu. Za spóźnienie do pracy kobiety były wzywane przez NKWD i straszone za sabotaż, a w związku z tym więzieniem. Kobiety w łagrach, pracowały jak niewolnice, po kilkanaście godzin dziennie, do tego były potrzebne ręce do pracy i dlatego, bez cienia stosowania się do prawa, więziono dzieci za drobne, nędzą spowodowane wykroczenia, typu wyłuskanie ze stogu garści pszenicy lub prosa, kradzież skórki chleba, lub deski z ubikacji, koniecznej do zapalenia w piecu by nie zamarzli rodzice. Takie deski z szaletu kradła też czasem moja matka, ale złapać się nie dawała. Moja matka chodziła 5 kilometrów do pracy, za spóźnienie bywała wzywana na NKWD. Przychodziła tam ze mną, bym w razie czego wiedziała co się wydarzy. Nie miała zegarka, by zdążyć do Pawłodaru do pracy, Ale gwiazdy to też niezły zegar, na ósmą by zdążyć trzeba było wychodzić o 5 rano. Na szczęście wilki już po stepie nie szalały .

Gdy miałam 8 lat, zdarzyło mi się kilka razy, że w duży mróz i silny wiatr, prawie zasypiałam po drodze do świetlicy. Wiedziałam że trzeba dawać sobie radę, by nie zamarznąć.. Dorośli Kazachowie często pomagali nam dzieciom.

23.03.2022. Latem, gdy dojrzewały arbuzy, ogromne pola sowchozu były pilnowane. Przychodziliśmy (my, kazachskie i polskie dzieci) przeważnie bardzo wcześnie rano, kradliśmy te arbuzy, a w ziemiankach je żarliśmy. Parę razy nas złapali i odbywaliśmy karę za nasze wykroczenia, to znaczy skazywali nas na pielenie piołunu. Musieliśmy to wykonywać przez bardzo długi czas. Czuliśmy się zatruci tą piołunową goryczą. Ta opowieść moja wyjaśni może moim przyjaciołom, dla czego nie jadam arbuzów. Zawsze kojarzą mi się z okresem letniego głodu i okropnym bólem brzucha.

Moja matka pracowała latem przy pasieniu sowchozowych krów na stepie oczywiście. Czasem zdarzało się jej zasnąć na upalnym słońcu. 

Gdy się zbudziła, widziała te krowy na odległym horyzoncie. No tak, ziemia jest kulista, horyzont jest jak ogromny wielokilometrowy krąg Matka pędziła kilkanaście czasem kilometrów, by ubłagać odnalezione krowy i przygnać je do sowchozu. Z krowami zawsze można się było dogadać, chyba że przeszkadzał w tym byk.

Ostatnia misja

Wśród mnóstwa scen z wojny w Ukrainie pokazywanych w telewizji, jedna utkwiła mi w pamięci i do dzisiaj nie może z niej wyjść. Jest to scena z ewakuacji jakiegoś miasteczka, gdzie wątłą kładką pod zwalonym mostem przesuwają się kobiety z dziećmi i staruszki eskortowane przez inne kobiety i przez żołnierzy ochrony terytorialnej. W tym tłumie brnie staruszka podtrzymywana z jednej strony przez córkę albo synową, a z drugiej przez młodego żołnierza. Staruszka zwisa między nimi skupiona i zastygła; trudno zgadnąć na ile orientuje się w sytuacji.

W populacji ludzkiej często występują osoby, które na trudne wyzwania reagują sztucznym optymizmem. Ich metoda na przetrwanie polega na udawaniu, że nie ma tego złego, co by się na dobre nie obróciło i że zawsze i wszędzie i wszystko ma dobre i złe strony, ale dobrych jest więcej i na nie należy liczyć. Do tego typu ludzi należy zapewne synowa albo córka owej kobiety. Ignorując wszystko, co ją dookoła otacza, woła do matki lub teściowej:

– I niech mama powie, czy można było się spodziewać takiej odmiany? Od roku  mama nie wstawała z łóżka, a tu patrzcie: mama chodzi! Może niedługo będzie biegać!

Wydawać by się mogło, że owa córka lub synowa odkryła eliksir młodości, dzięki któremu ta stara kobieta odzyskała młodość i sprawność młodej dziewczyny. Nie ma w tym, niestety, ziarna prawdy. Człowiek w strachu dokonuje mnóstwa czynów, których nigdy więcej w życiu nie powtórzy. Jeśli jest świadomy swojej sytuacji, szybko zrozumie, że jest to końcówka jego życia, ostatnie osiągnięcie, niekoniecznie służące jemu, częściej otoczeniu, po którym to osiągnięciu  nie zostaje już nic więcej do zrobienia, tylko oczekiwanie na ostateczność.

Ludzie często są zdziwieni takim sceptycznym przyjmowaniem nagłej odmiany swojej kondycji. Nie mogą zrozumieć, że czasem następuje po tym żal, że to jeszcze nie koniec i że jeszcze czeka cię mnóstwo cierpienia, zanim odejdzie się w Niebyt.

Moje życie zaczęło się w czasie wojny, w bombardowanej piwnicy w Śródmieściu Warszawy. Kończy się na łóżku w moim wygodnym, urządzonym pod moje potrzeby pokoju, przed wielkim ekranem telewizora, z którego obraz mogę oglądać nawet bez okularów i widzę codziennie takie bombardowane piwnice, z takimi dziećmi, jakie ja wtedy zapewne widziałam, choć nie zapamiętałam ich, a raczej zapamiętałam w opowieściach mojej mamy i lękowych odruchach mojego starczego ciała. Nie powinnam oglądać takich rzeczy w telewizji, a raczej ograniczyć się do tureckich seriali, których mądrość polega na tym, że potrafią wycisnąć z oczu łzy nawet wówczas, kiedy łzy takie nie pojawią się na widok opisanej staruszki.

Kiedy ostatnio z rozbitą głową  podnoszona byłam  z podłogi przez ratowników wyrwała mi się z ust skarga, że to wielka szkoda, iż tylko straciłam przytomność, a nie umarłam. Ratownik zaprotestował oczywiście, ale ja mówiłam całkiem serio – pomyślałam, że czeka mnie jeszcze inne cierpienie, zanim ostatecznie przestanę się tym martwić.

Wmawiam więc sobie, że mam jeszcze jedno zadanie do wykonania: doczekać wydania mojej ostatniej już książki. Siadam więc, a właściwie kładę się w odpowiedniej pozycji przystosowanej do obsługi tabletu, podpieram szyję i patykiem udającym palec, piszę:

„Uwagi do składu “Tańca kury”

  1. Wczoraj wieczorem przeglądałam się trochę przesłanemu składowi. Moje zastrzeżenia budzi przede wszystkim strona tytułowa. Litery są szeroko rozstawione i dlatego wydaje mi się, że powinny być wyższe, ponieważ gubi się ich sens. Tytuł staje się nieczytelny.
  1. Bardziej skomplikowana sprawa to spis treści. Moim zdaniem nie może on tak zostać, ponieważ zaciemnia konstrukcję powieści, polegającą na wyodrębnieniu w pierwszych literach imion bohaterek kolejności alfabetu: A…B…C…itd. Dlatego też tytuły części nie powinny  być wypośrodkowane, wręcz przeciwnie tradycyjnie usytuowane po prawej stronie i dobrze by było, żeby pierwsze litery imion zostały jakoś wyróżnione. W ten sposób pionowo widać byłoby litery alfabetu. Jest jeszcze jedno przeciwwskazanie wyśrodkowania spisu treści: na dole numer bieżącej strony zlewa się ze spisem.”

Zatrzymuję się. Takie drobiazgi moją misją życiową? Zabawne!

Wracam myślami do wypadku, który odmienił moje życie w 1996 r. wówczas miałam przekonanie, że moje ocalenie zawdzięczam jakiemuś wielkiemu zadaniu, do którego wykonania jestem powołana i którego do dziś nie odnalazłam. Ale wówczas miałam jeszcze wiele lat przed sobą i wbrew ówczesnemu przekonaniu wiele możliwości. Dziś już ich nie mam i pewnie dlatego poczucie ostatniej misji jest tylko zabawnym chichotem historii. Trochę poprawek, obejrzeć ostatnią wersję okładki i chyba już wszystko. Ostatnia misja, to tytuł na wyrost. Pozycja na liście zadań do wykonania – i tylko tyle. Chociaż przypominam sobie pewne opowiadanie z lat szkolnych o Koperniku, któremu na łożu śmierci wręczono wydanie wielkiego dzieła „O obrotach ciał niebieskich” i ten obraz jakoś we mnie tkwi, mimo że sama z niego się śmieję. I daleko mi do wstrzymania Słońca i ruszenia Ziemi.