Wojna, pokój i nienawiść

Od zawsze przeciwstawiano wojnę pokojowi nie bacząc, że jest to właściwie jedno zjawisko. W cywilizacji człowieka nie są to sprawy przeciwstawne, a jedynie oscylacyjne ruchy na osi. Dlatego też wezwanie z czasów słusznie minionych „walka o pokój” brzmi głupio, a wszelkie, zwłaszcza poetyckie wezwania do zerwania z wojennym zapałem, trafiają kulą w płot. Zawsze są jakieś wojny, a nasza akceptacja dla nich waha się gdzieś pomiędzy nimi, a stanem nudnego podobno, pokoju.

Trafiłam na wideoklip pięknej piosenki Dimasha Kudaibergena, młodego człowieka o niespotykanych możliwościach wokalnych (6 oktaw od barytonu do sopranu), kompozytora i instrumentalisty,  „Wojna i Mir”,  ilustrowany scenami filmowymi z seroialu „Gra o tron” i pani Annie Popławskiej zawdzięczam go i tłumaczenie tekstu. Nie przez przypadek przytaczam najpierw tekst, zanim udostępnię link do wideoklipu. Tekst bowiem i melodia piosenki wyraża zadumę nad tym, jak uchronić pokój, podczas gdy towarzyszą jej obrazy krwawej  walki na polu bitwy, gdzie trup ściele się gęsto, a przeciwstawni bohaterowie reprezentują siły dobra i zła, jakby w ogóle krwawa walka zawierała w sobie jakiekolwiek dobro.

Oto tekst:

Kto jest gotów zrobić pierwszy krok?
Kto jest gotów otworzyć ramiona?
Lecz nienawiść niszczy niezliczone nadzieje
I odrzuca miłość za horyzont.

Ach, ta wojna i pokój…
Ach, nienawiść i współczucie…
Ile smutku jest w stanie wytrzymać serce?
Ile cierpienia jest w stanie pomieścić?

Jak uchronić ten pokój?
Jak utrzymać równowagę między dobrem a złem?
Jak przetrwać między ogniem a lodem?
Lecz dobro i zło nadal prowadzą bitwę…

Ach, ta wojna i pokój….
Ach, nienawiść i współczucie…
Nawet łzy z czasem mogą zamienić się w kamień.
Czy pozostanie ktokolwiek, kto jeszcze będzie pamiętał o miłości i nienawiści?

Ach, ta wojna i pokój…
Ach, nienawiść i współczucie…
Ile smutku jest w stanie wytrzymać nasze serce?
Ile cierpienia jest w stanie pomieścić?
Ile smutku jest w stanie wytrzymać nasze serce?
Ile cierpienia jest w stanie pomieścić?

A teraz proszę, oto link do wideoklipu:

 

Ogladając klip i słuchając towarzyszącej mu piosenki, opieram się emocjom, próbując patrzeć obiektywnie (na ile to możliwe dla osoby, u której piękna muzyka i wspaniałe głosy przedostają się głębiej, niż zechciałyby dopuścić jakąkolwiek świadomą refleksję, tak że zapomina i 6-ciu oktawach wyszkolonego głosu, operującego świadomie ze znajomością efektów), zapominając na chwilę, że ukochany, przystojny bohater serialu, zabijający w amoku wrogów, w ostateczności jest po prostu zabójcą, niczym innym.

Wszystkim miłośnikiem „Gry o tron” (w wersji filmowej przynajmniej, gdzie życiowe postawy są spolaryzowane i nie zawierają specjalnych niuansów) rzuca się w oczy przeciwstawienie bohaterów. Ten, który reprezentuje dobro, walczy z mieczem do ostatka, sam przeciwko zastępom wrogów, ten który reprezentuje zło, mając za sobą multum wojsk, reaguje krzywym uśmieszkiem. Co oczywiście nie do końca jest prawdą, bowiem po obu stronach stały liczne wojska. Z klipu zostaje nam w pamieci ów krzywy uśmieszek okrutnika i podlca i zapominamy, że do  niego doprowadziło go wiele doznanych krzywd od własnej rodziny i innych – tylko dlatego iż swego czasu nie był odpowiednio stanowczy i jednoznaczny i że poddawał się licznym zawirowaniom emocjonalnym, przez co nieustannie  był wystawiany na cudze ciosy. Zwłaszcza tych, którzy byli mu najbliżsi.

Przypomina mi się inny bohater kultowej opowieści, mianowicie trylogii Tolkena. Ów potworek, Smeagol zwany potem Gollumem, równie rozdarty między sprzecznymi emocjami, przegrywa własną grę ze światem i pragnieniami, ponieważ nie udało mu się zachować etycznej homeostazy. Nawet opierając się na historiach filmowych, czy powieściowych bohaterów, łatwo odgadujemy, iż tzw. „dobrzy ludzie”, stworzeni są przez okolicznosci mniej okrutne, niż te, które stworzyły „złych ludzi”. W tym zakresie przeszliśmy długą drogę od dziewiętnastowiecznego dydaktyzmu i moralizatorstwa do pogłębionej akceptacji odstępstw od umoralniającego wzorca.

Tak jakoś się składa, że motywy, którymi się w danym czasie zajmuję, nakładają się niespostrzeżenie na siebie, a informacje ich dotyczące płyną do mnie z różnych żródeł. Na problem nienawiści i jej przejawów podczas wojnen zwróciłam uwagę  w czasie ostatniej lektury. Zawsze pomijałam książki, których tematem były bitwy, ponieważ sam problem bitewnych strategii i okrucieństw (konieczne czy nie?) nużył mnie. Ostatnio postanowiłam zerwać z pójściem na łatwiznę i korzystając z wypożyczalni przeczytałam trylogię powieści o Hanniballu i jego inwazji na Rzym („Hannibal – wróg Rzymu”, „Hannibal – pola krwi”, „Hannibal – chmury wojny” Bena Kane). W powieściach tych wyraźnie widać zmianę spojrzenia na zmagania wojenne. Główni bohaterowie są przyjaciółmi, choć walczą po obu stronach i nieustannie zmagają się ze sprzecznymi uczuciami: patriotyzmem, lojalnoscią wobec wodzów i towarzyszy, poczuciem braterstwa ale i z przyjaźnią łączącą z wrogami, których narzucił los.

Pani Annie Popławskiej dziękuję za inspirację i tłumaczenie tekstu piosenki.

 

 

 

Moda i uroda

Moja znajoma zamieściła na facebooku zdjęcie z dawnych lat pewnego pana, byłego więźnia obozu koncentracyjnego, przyjaciela jej ojca. Jak wiemy doskonale, fotografie potrafią kłamać, ale jak wszystko co kłamliwe, raczej ograniczają się do pierwszego planu. Można zamalować w photoszopie znaczek serduszka, odchudzić talię, pozbyć się fałdek na brzuchu, ale można też nic nie zrobić, aby godną szcunku starszą kobietę przedstawić ze spojrzeniem Bazyliszka, czy też wycieczkę ważnych polityków w góry we mgle ukazać tak jakby rzeczywiście ich działania odpowiadały standardom „pianego dziecka we mgle” – tylko z powodu śmiuesznych przeciwdeszczowych płaszczy, które założyli. Zresztą słowa też mogą kłamać, mimo braku przekłamań. Ostatnio słyszałam, że jakaś doiewczyna ma nominację (?!) do usunięcia z Big Brothera z tego powodu, że jest „zanadto otwarta”. Doskonały powód, czyż nie?

Ale wracając do mojej znajomej. Na fotografii temu przyjacielowi jej ojca towarzyszyła mała dziewczynka, słabo widoczna w promieniach słońca; właściwie ograniczona do loka na czubku głowy, rozwianych włosów, obciętych „na pazia” i krótkich spodenek.

Sięgnęłam do swojego zdjęcia z roku 1947 i tam zobaczyłam identyczną fryzurę. Mogłabym być tą dziewczynką w słońcu.

Zresztą nie tylko ja i nie tylko na tym zdjęciu. Mamy tamtych lat same czesały się z lokiem na czubku głowy i uważały, że córkom też się on należy, jak psu miska (która w tamtych czasach wcale psu się nie należała) i choć odmawiały tymże córkom statusu wyższego od zwierzęcia. Wszak powtarzały nam zawsze, że „dzieci i ryby głosu nie mają”. Dziewczynki miały być ładne jak laleczki, posłuszne i mieć loki, najlepiej bujne. Wzorcem była dziecinna aktorka – Shirley Temple, nazywania piesczotliwie Szirlejką. Jeśli dziewczynki miały objawy tego, co dziś nazywamy ADHD (np biegały, wrzeszczały i nie umiały usiedzieć na miejscu, brudziły i gniotły sukienki oraz potrącaly przedmioty) leczono je polewaniem naprzemiennym zimną i gorącą wodą wierząc, że pobudzeniem leczy się pobudzenie. Czysta magia kierowała naszymi matkami!

Dyskutowałam ostatnio z moim przyjacielem, filmowcem i fotografem, ściśle przestrzegającym zasady nieingerencji w przedmiot zdjęcia, na temat kłamstw mimowolnych, spowodowanych nie przez fotografującego, a przez odbiorcę konkretnego zdjęcia. Uważał, że przedstawienie dowodów, choć niewątpliwie interesujące, jest bardzo trudne i oczywiście miał rację. Ja na przykład zarzut „zbytniej otwartości” dziewczęcia z big Brothera, przedstawiony w dodatku przez ogolonego na łyso mięśniaka, jej konkurenta w dodatku, traktuję nie jako wadę dziewczęcia, a wadę percepcji tego faceta. Podobnie i w fotografiach – kłamstwo może leżeć nie po stronie przedstawionej sytuacji, a po stronie odbiorcy, nie dopuszczającego na przykład faktu, iż  sfotografowana ceremonia kościelna nie przedstawia konfirmacji, a chrzest i nie niemowlęcia na rękach pani, a stojącego obok nastolatka.

Ale wracam do mody i urody. Zawsze, a szczgólnie dziś, moda była kłamliwym kształtowaniem przekonań o istnieniu bądź nie, urody kobiet. To nie podkreślanie istniejących zalet, a produkcja fałszywek. Sięgając do lat, gdy dominowały dziewczynki z lokiem nad czołem, ich mamy nosiły sukienki z grubymi poduszkami na ramionach. Miały te przedmioty wywołać złudzenie szerszych ramion, niż w rzeczywistosci, a więc sylwetki bardziej energicznej, sprężystej, chłopiecej poniekąd. Wysokie obcasy wysmuklały nogi i dodawały wzrostu, a grube podeszwy butów tworzyły złudzenie stabilności i pewnosci siebie. Biada tym licznym kobietom, które nie mogły (choć czasem chciały) wpasować się w kanon mody! Za szerokie biodra, za wąskie ramiona, wystający brzuch czy krótkie nogi nie były bynajmniej równoważone szczupłą talią. Mogły najwyżej pocieszyć się, że w takiej Turcji byłyby gwiazdą haremu, zwłaszcza gdyby umiały tańczyć taniec brzucha, a w Afryce uroda ich łydek mogłaby zostać podkreślona licznymi bransoletami.

Nic więc dziwnego iż święte przykazania mody z tamtych czasów wydają się dziś głupie. Zakaz łączenia różnych wzorów np. pasków i kropek czy niektórych kolorów ze sobą, wysokich obcasów ze spodniami czy skarpetkami, unikanie jaskrawości, rezerwacja jednej barwy dla kobiecej bielizny – różowego z brudnymi odcieniami, pozwalającymi ukryć zużycie desous albo halki, odeszły już dawno do lamusa. Przyszły na ich miejsce nowe zakazy, choć jest ich już z reguły dużo mniej, bywają równie głupie.

Coś tam ostatnio słyszałam, że duchowni czepiali się skarpetek, podobnie jak za mojego dzieciństwa nadmiernie kobiecych ubrań (wówczas chodziło o to, że dziewczynki miały mieć KRÓTKIE spódniczki, a kobietom przysługiwały DŁUGIE). Paranoja, nieprawdaż? W 1967 roku na uroczystości w technikum w Gdańsku zrobiono mi zdjęcie, które mój pracodawca, dyrektor szkoły, uznał za skandaliczne, ponieważ miałam zbyt krótka spódnicę (to były pierwsze lata tzw. mini spódniczek), więcej niż dopuszczalne 5 cm nad kolano. W Warsza\wie tak chodziły ubrane wszystkie studentki, którą jeszcze niedawno byłam, w Gdańsku dawałam niemoralny przykład uczennicom, zwłaszcza że byłam już matką dwójki dzieci, której takie nowinki nie przystoją! Nikt nie rozumiał argumentu, że miałam tylko tę jedną wizytową sukienkę, w dodatku odziedziczoną po mojej mamie, z czasów Międzywojnia.

W modzie różnych lat zawsze jest element, który we mnie zamiast zachwytu budzi odrazę. Do takich elementów mody lat pięćdziesiątych oprócz loka na czubku głowy i wałka z drutu którym kształtowano kiełbaskę z włosów w tyle głowy, właściwie na szyi (jak czesała się moja mama) należą poduszki na ramionach, buty do kostki, grube i ciężkie z wygladu podeszwy. Lubiłam i lubię od zawsze zawsze baleriny (które kiedyś były z płótna i nazywano trumniakami, a od tenisówek różniły się głębokim wycięciem i brakiem sznurowania). Lubiłam też koronkowe sztywne halki pod szerokimi spódnicami i czarne elastyczne bluzki z dekoltem „w łódkę”.

Wychodzi na to, że nie znosiłam mody moich lat dziecinnych, a lubiłam modę młodych miejskich dziewcząt lat sześćdziesiątych. Może więc moda należy do części  swojej wolności oddawanej innym – dobrowolną znosi się doskonale, przymus rodzi odrazę. Potwierdzeniem byłby jeszcze jeden fakt z mojego życiorysu. W latach dziewięćdziesiątych zajmowałam stanowiska dyrektorskie i stosownie do tego musiałam ubierać się w kostiumy z dopasowanymi spódnicami i żakietami o długich rękawach. Do dziś ich nie znoszę. Na szczęście jako stara kobieta robię, co chcę, mogę więc paradować po własnym mieszkaniu w spłowiałych kieckach szerszych ode mnie, z rąbkiem gdzieniegdzie obszarpanym kółkami balkonika, za to uykanymi z indyjskiej bawełny. Sądzę, że czas rozkładu i recyklingu owych szmat jest porównywalny z czasem rozkładu ich nosicielki.

Sny wszelakie – sen o wędrujących wieżach

Swego czasu zapisywałam sny, które arbitralnie uważałam za ważne w moim życiu. Czasami były to sny prekognicyjne, czasami diagnozowały problem, który za dnia wydawał się nie do rozwiązania. Zbiór ten zapisywałam w folderze „sny wszelakie” nie w pełni im ufając, (ale mając nadzieję) że są ważne. Dopiero po czasie (czasem po latach) ujawniał się ich właściwy charakter. Ostatnie dwa lata pozbawione były snów tego rodzaju, albo nie zapisały się one w mojej pamięci. Przypisywałam ich brak temu, że dolegliwości fizyczne zaciemniały obraz wewnętrznej ciemności, a także spokojnemu trybowi życia, jaki prowadziłam. Ktoś, kto w wyprawy udaje się na własny balkon ( pod warunkiem, że nie jest pokryty śniegiem i że świeci słońce), nie może liczyć na olśnienia prekognicji.  Świat przeszkód praktycznych (jak sięgnąć do papierka, który upadł na podłogę albo jak dostać się do przedłużacza, który komuś przeszkadzał na kanapie i niefrasobliwie cisnął go w kąt, albo jak sięgnąć do słoika z marynowaną dynią, umieszczonego w głębi niedostępnej przestrzeni poza babcinym fotelem) zdominował wynalazczość umysłu ciągle jeszcze dość sprawnego, żeby nie poddawał się prozaicznym przeszkodom.

Mimo tego to choroba przywiała do mnie znowu ważkie sny.

Oto jestem w licznym towarzystwie na jakiejś stacji naukowej, badającej coś tam, co niezbyt mnie obchodzi. Poruszam się na wózku, nie oczekując niczego nadzwyczajnego, ale ciesząc się z tego, że wokół mnie poruszają się ludzie, a towarzyszy mi przyroda. Zdaję sobie sprawę, że rano oglądałam na Travel Planet  film z wyprawy do Kambodży, nakręcony przez młodego człowieka pracującego jako wolontariusz opiekujący się słoniami i wiem, że dżungla nakręcona jego, (a raczej jego fotografa) kamerą, nieco przypomina zakamarki podlaskich okolic mojej działki (sprzed lat). W skrócie: przewrócone konary, zarośla, mech i błoto – tam gdzie rosły najpiękniejsze grzyby, jeśli udało się mojemu mężowi wjechać samochodem w pobliże niedostępnych na oko zakątków.

Ten senny krajobraz różni się od rzeczywistych jego wersji – działkowej i dżunglowej. Z wzgórza, znad drzew,  widoczne są kopuły kilkunastu wież, tworzących jakąś sieć. Impreza, w której uczestniczę, jest przyjęciem z okazji ważnej dla owej stacji naukowej – uwieńczeniem jej sukcesu.

Popijamy drinki i rozmawiamy o niczym. Część z moich rozmówców, to osoby już nieżyjące, więc nie mamy możliwości uzgodnienia stanów aktualnych. Oni wszyscy się boją, tego co nadejdzie, ja jestem w nastroju rozrywkowym.

W pewnym momencie zauważam, że kopuły (które wieńczą wieże) podnoszę się na moment i opadają na ich podstawy. Towarzyszy temu lekkie drżenie ziemi, ale i przesuwanie się ich obrazu ruchem wahadłowym, na boki.  Nie odczuwam lęku, raczej euforię „że coś się dzieje”. Ładnie to wygląda; poszczególne pozycje wież nakładają się na siebie i przenikają, jak na wyrafinowanej grafice, przezroczystością pozwalającą jednak odgadnąć ich ruchy w czasie.

Nagle nad najbliższą z wież przeleciało stado czarnych ptaków. Czyniły mnóstwo hałasu i znowu, zmieniły się w obrazy jak z grafiki, mnóstwo czarnych strzał, niczym sporządzonych przez dzieci z papieru, ale barwa ich szybko zmieniła się w mieniące się różnokolorowe, jaskrawe przedmioty. Ptaki nie są ptakami, ani strzałami, ani świecidełkami, lecz zawsze coś zostaje z ich poprzednich wersji.

Rozejrzałam się dookoła i dżungla wokół mnie stała się równie nienaturalna, jak wcześniej wieże i ptaki. Również ludzie, zgromadzeni na przyjęciu stali się podobni swoim wersjom w czasie, zastygłymi na pozór, ale jednak poruszającymi się skokowo.

Uświadomiołam sobie, że to odwzorowanie czasoprzestrzeni tylko z pozoru porusza się ruchem prostym. Nie, ono po prostu drgało; zawsze wracało na swoje miejsce; żywi i zmarli uczestnicy przyjęcia w którymś momencie powracali do tego samego błysku  w szkle kieliszka, do tych samych słów. Cała reszta była atrakcyjną dekoracją, zaciemniającą istotę przedstawionych wydarzeń. Ale co nimi było? Jaki był ich sens?

Wydało mi się wówczas, że wieże to ogromnie powiększone węzły jakiejś siatki, zaciskającej się wokół wszystkiego, w czym uczestniczyłam. Nie bylismy nawet rybkami w tej sieci; gdyby ktoś wyciągał ją w inne miejsce, bez trudu prześlizgnęlibyśmy się między nim i pozostali na miejscu.

Czym jednak byłoby to miejsce po zniknieciu wież? Światem bez kręgosłupa? Przestrzenią porzuconą na pastwę losu? I co oznaczały drgania węzłów? Przygotowanie do przemieszczenia sieci, do jej odejścia, opuszczenia nas, czy przeciwnie, zacieśnienia, relokacji i zmiany rodzaju drgań.

Odczułam, że nie jest źle być u schyłku życia, w miejscu gdzie są żywi i zmarli towarzysze przyjęcia. Tych bardziej żywych czekają nowe traumy i wyzwania, tym zmarłym pozwala się zastygnąć bez zmartwień, w dobrym nastroju.

Obudziłam się z przekonaniem, że nikt po mnie już niczego nie oczekuje i dla nikogo nie jest ważne, czy buntuję się, czy chwalę swój los. Jestem zbyt drobnym żyjątkiem, nieskończenie małą mrówką wśód ziarenek przestrzeni, a na jej zachowania wpływ mają tylko ruchy wielkich mas mrówek. To złudzenie, że w pojedynkę mamy na cokolwiek wpływ poza własnym samopoczuciem, zwłaszcza jeśli jesteśmy mrówką buntowniczą.  Tak czy siak, sieć wież ma własne zadania, kalkulacje i zamiary, i jako żywo, nic nam do nich. Czy gdy skończy się świętowanie, zmieni się wszystko i jak?

Czy właśnie to ludzie biorą za Boga?

 

 

Ciemność wewnętrzna i zewnętrzna

Lektura noblistów (niektórych), choć ciężka i pełna czytelniczych załamań, wolt i pomstowań, zwłaszcza gdy zobowiązani regulaminem wypożyczalni, musimy zmieścić się w określonym czasie, dotyka nas osobiście w chwilach, gdy najmniej tego chcemy:

…” Człowieku, nie bój się przecież ciemności, które cię otaczają, wcale nie są gorsze od tych, jakie masz wewnątrz ciała, to są po prostu dwie ciemności oddzielone skórą, założę się, że nigdy o tym nie pomyślałeś, cały czas nosisz w sobie ciemność i wcale cię to nie przeraża, przed chwilą mało brakowało, a zacząłbyś krzyczeć tylko dlatego, że wyobraziłeś sobie jakieś niebezpieczeństwo, że przypomniał ci się koszmarny sen z dziecinnych lat, mój drogi musisz nauczyć się żyć z zewnętrzną ciemnością tak jak nauczyłeś się żyć z wewnętrzną…”

Unieruchomiona przez nerw kluszowy, zdana w pozycji leżącej na lekturę książek z biblioteki, przyjmuję senny tok narracji, uciążliwie drobiazgowej i z pozoru pozbawionej polotu, jako współgrający z lekarstwami na dolegliwości nadmiernie podrażnionego nerwu, przerywając czytanie, zamyślając się i pozwalając błądzić myślom, które na chwilę odrywają się od jednego, najbardziej bolesnego punktu w mojej wewnętrznej ciemności.

Bohater powieści, starzejący się, samotny urzędnik, Josè (także imię autora, Josè Saramago), pracownik Archiwum Głównego  Akt Stanu Cywilnego, ograniczony nudną pracą i nienaruszalną hierarchią zadań i służbowej podległości, rozciągającej się także na jego życie prywatne, bez żadnego sensownego powodu wdaje się w poszukiwania, które prowadzą go w labirynt własnego umysłu, w jego zastałe przekonania i ograniczenia wyobraźni… Nie da się tego streścić. Powieść musi być nudna jak flaki z olejem, najeżona stwierdzeniami banalnymi i pojawiającymi się jak na zawołanie, po to, żeby, jak to u Saramago, błysnął gdzieś diament czegoś niezwykłego.

Tak myślami docieram do Kafki, mojej młodzieńczej literackiej fascynacji. Inaczej jednak czyta Kafkę człowiek młody, jak ja wówczas, studentka polonistyki, pracownica Biblioteki Narodowej w randze pomocy bibliotekarza, jednej z najniższych szarż (była jeszcze niższa: pomoc magazyniera – nie musiała mieć żadnego wykształcenia), inaczej stary, który w swoim życiu doznał ucisku wielu szarż i wiele z nich spenetrował osobiście.

Jednak wewnętrzne echo odbija dziwne podobieństwa i emocje.Opisywane w powieści Archiwum Główne Akt Stanu Cywilnego, zawierające akta żyjących i zmarłych (wszystkie imiona), m.in. autora Josè, podobnie jak Biblioteka Narodowa zawierała wszystkie dzieła napisane, ważne i nieważne, a kto wie, może i nienapisane, a przede wszystkim, w tej czy innej postaci, zwykłej i symbolicznej, wszystkie możliwe życiorysy i katalog zawirowań losu. Poszukiwania wśród nich odmiennych, niezwykłych, unikatowych, po to, by odnaleźć w sobie losy nie opisane przez nikogo… Zadanie prawie jak dla bohatera Saramago, zwłaszcza gdy nie wie się, jaki jest skutek poszukiwań.

Ciemność zewnętrzna, wciągająca nas, a ciemność wewnętrzna.

Ta druga nie jest całkiem ciemna, wbrew pozorom mamy w niej drogowskazy (jak Josè miał sznurek prowadzący go między regałami) – atlasy anatomiczne, atlasy naszego bólu, opisy schorzeń i leczenia, dywagacje w sprawie przyczyn chorób, liczne propozycje nieusprawiedliwione niczym na temat, co nam w życiu tak zaszkodziło, że mamy jak mamy. Nie mówiąc już o ciemności, kryjącej się wewnątrz naszej czaszki, serca albo wątroby – to jest tej najbardziej wewnętrznej przestrzeni wśród wszystkich wewnętrznych.

Ciemność wewnątrz nas i jej niesprawiedliwość, omyłki, błędy, oszustwa, fetysze, ciągnące za sobą skutki przez kolejne pokolenia

Fetysz: sprawiedliwość.

W czasach PRL obowiązywało prawo dotyczące dziedziczenia dóbr lub uprawnień, które nie były własnością danej osoby, na przykład były własnością państw, urzędu bądź  wspólną. Przykładem może być prawo do mieszkania kwaterunkowego lub spółdzielczego na prawie członkowskim. Kiedy umarła samotnie mieszkająca babcia, jej kwaterunkowe mieszkanie wracało do zasobu miasta, a spółdzielcze – do spółdzielni. Ponieważ obowiązywał meldunek, jako wynik uprawnień do mieszkania, owa babcia nie mogła przez lata zameldować nikogo u siebie „na stałe”. Potem wymyślono obejście prawne, wymuszone problemem opieki nad osobami starszymi i niepełnosprawnymi, W zamian za opiekę, osoby te mogły zameldować u siebie kogoś z rodziny (ściśle określono stopień pokrewieństwa, np. najczęściej wnuki – pod warunkiem ich pełnoletności), które po kilku latach opieki (chyba 4 czy 5) nabywały prawa do zamieszkania w lokalu po śmierci babci.

Pewna babcia miała 2 wnuków – bruneta i blondyna, Blondyn był spokojny, cichy, grzeczny; brunet żywy, nieposłuszny, stale zainteresowany czymś innym. Kiedy chłopcy skończyli 18, lat ich rodzice przeprowadzili konferencję z babcią na temat, którego z nich zamelduje w swoim mieszkaniu. Babcia była osobą praktyczną i sama nalegała na szybkie załatwienie tej sprawy. Problem miała z wyborem: obu wnuków kochała i miała w stosunku do nich nadzieje, których nie żywiła wobec własnych dzieci, uznawanych za średnio udane.  Zdaniem jej dzieci faworyzowała bruneta, widać lepiej harmonizował z jej niespokojną, choć utemperowaną ciężkim życiem naturą. Podobno zresztą, jako była przedszkolanka zawsze lepiej czuła się wśród trudnych dzieci, niż dobrych i grzecznych. Jednak w momencie meldunku babcia nie wymagała dużej opieki, była samodzielna, a w razie potrzeby pomagali jej wszyscy członkowie rodziny – rodzice i obaj chłopcy. Babcia więc, jako osoba dążąca do sprawiedliwości, uznała iż sprawiedliwsze będzie zameldowanie blondyna, który jest „lepszym” dzieckiem, jako że w owych czasach lepszy oznaczało bardziej posłuszny, cichy i grzeczny, a taki był blondyn. Brunet był gorszy bez wątpienia i należało go naprawiać, chociażby przez to, że stawia się przed nim przeszkody, jakich nie wymagał pozytywnie z natury ukształtowany blondyn.

Takie było myślenie ciemności wewnątrz babcinego umysłu.

Minęło kilkadziesiąt lat. Zmienił się ustrój, prawo, sprawiedliwość, zmieniły się fetysze. Rozumienie natury ludzkiej poszło daleko do przodu dzięki rozwojowi nauki, a także przywiązywaniu większej wagi do praw człowieka. Dodam tylko, iż zasady sprawiedliwości, rządzące ciemnością wewnątrz babci, także uległy zmianie. Zresztą przyszłe losy blondyna i bruneta całkowicie odbiegły od oczekiwań i przewidywań babci. Został do niej żal, choć Bogiem a prawdą, należało mieć żal do ówczesnej sprawiedliwości, która nie pozwoliła babci na przykład zameldować obu wnuków, czy na inne rozwiązanie, mogące w przyszłości skorygować błędy jej pojmowania sprawiedliwości.

Niesprawiedliwa decyzja miała wpływ na następne pokolenia, ale czy odebrać tamtej kobiecie jej prawo poruszania się we własnej ciemności, do jej własnych przesądów? Do zarządzania własnymi fetyszami i własną ciemnością?

Ile fetyszy tkwi w mojej ciemności i czy mogę być pewna, że nie zaważą na losach tych, którzy powstali z mojej ciemności?