Moda i uroda

Moja znajoma zamieściła na facebooku zdjęcie z dawnych lat pewnego pana, byłego więźnia obozu koncentracyjnego, przyjaciela jej ojca. Jak wiemy doskonale, fotografie potrafią kłamać, ale jak wszystko co kłamliwe, raczej ograniczają się do pierwszego planu. Można zamalować w photoszopie znaczek serduszka, odchudzić talię, pozbyć się fałdek na brzuchu, ale można też nic nie zrobić, aby godną szcunku starszą kobietę przedstawić ze spojrzeniem Bazyliszka, czy też wycieczkę ważnych polityków w góry we mgle ukazać tak jakby rzeczywiście ich działania odpowiadały standardom „pianego dziecka we mgle” – tylko z powodu śmiuesznych przeciwdeszczowych płaszczy, które założyli. Zresztą słowa też mogą kłamać, mimo braku przekłamań. Ostatnio słyszałam, że jakaś doiewczyna ma nominację (?!) do usunięcia z Big Brothera z tego powodu, że jest „zanadto otwarta”. Doskonały powód, czyż nie?

Ale wracając do mojej znajomej. Na fotografii temu przyjacielowi jej ojca towarzyszyła mała dziewczynka, słabo widoczna w promieniach słońca; właściwie ograniczona do loka na czubku głowy, rozwianych włosów, obciętych „na pazia” i krótkich spodenek.

Sięgnęłam do swojego zdjęcia z roku 1947 i tam zobaczyłam identyczną fryzurę. Mogłabym być tą dziewczynką w słońcu.

Zresztą nie tylko ja i nie tylko na tym zdjęciu. Mamy tamtych lat same czesały się z lokiem na czubku głowy i uważały, że córkom też się on należy, jak psu miska (która w tamtych czasach wcale psu się nie należała) i choć odmawiały tymże córkom statusu wyższego od zwierzęcia. Wszak powtarzały nam zawsze, że „dzieci i ryby głosu nie mają”. Dziewczynki miały być ładne jak laleczki, posłuszne i mieć loki, najlepiej bujne. Wzorcem była dziecinna aktorka – Shirley Temple, nazywania piesczotliwie Szirlejką. Jeśli dziewczynki miały objawy tego, co dziś nazywamy ADHD (np biegały, wrzeszczały i nie umiały usiedzieć na miejscu, brudziły i gniotły sukienki oraz potrącaly przedmioty) leczono je polewaniem naprzemiennym zimną i gorącą wodą wierząc, że pobudzeniem leczy się pobudzenie. Czysta magia kierowała naszymi matkami!

Dyskutowałam ostatnio z moim przyjacielem, filmowcem i fotografem, ściśle przestrzegającym zasady nieingerencji w przedmiot zdjęcia, na temat kłamstw mimowolnych, spowodowanych nie przez fotografującego, a przez odbiorcę konkretnego zdjęcia. Uważał, że przedstawienie dowodów, choć niewątpliwie interesujące, jest bardzo trudne i oczywiście miał rację. Ja na przykład zarzut „zbytniej otwartości” dziewczęcia z big Brothera, przedstawiony w dodatku przez ogolonego na łyso mięśniaka, jej konkurenta w dodatku, traktuję nie jako wadę dziewczęcia, a wadę percepcji tego faceta. Podobnie i w fotografiach – kłamstwo może leżeć nie po stronie przedstawionej sytuacji, a po stronie odbiorcy, nie dopuszczającego na przykład faktu, iż  sfotografowana ceremonia kościelna nie przedstawia konfirmacji, a chrzest i nie niemowlęcia na rękach pani, a stojącego obok nastolatka.

Ale wracam do mody i urody. Zawsze, a szczgólnie dziś, moda była kłamliwym kształtowaniem przekonań o istnieniu bądź nie, urody kobiet. To nie podkreślanie istniejących zalet, a produkcja fałszywek. Sięgając do lat, gdy dominowały dziewczynki z lokiem nad czołem, ich mamy nosiły sukienki z grubymi poduszkami na ramionach. Miały te przedmioty wywołać złudzenie szerszych ramion, niż w rzeczywistosci, a więc sylwetki bardziej energicznej, sprężystej, chłopiecej poniekąd. Wysokie obcasy wysmuklały nogi i dodawały wzrostu, a grube podeszwy butów tworzyły złudzenie stabilności i pewnosci siebie. Biada tym licznym kobietom, które nie mogły (choć czasem chciały) wpasować się w kanon mody! Za szerokie biodra, za wąskie ramiona, wystający brzuch czy krótkie nogi nie były bynajmniej równoważone szczupłą talią. Mogły najwyżej pocieszyć się, że w takiej Turcji byłyby gwiazdą haremu, zwłaszcza gdyby umiały tańczyć taniec brzucha, a w Afryce uroda ich łydek mogłaby zostać podkreślona licznymi bransoletami.

Nic więc dziwnego iż święte przykazania mody z tamtych czasów wydają się dziś głupie. Zakaz łączenia różnych wzorów np. pasków i kropek czy niektórych kolorów ze sobą, wysokich obcasów ze spodniami czy skarpetkami, unikanie jaskrawości, rezerwacja jednej barwy dla kobiecej bielizny – różowego z brudnymi odcieniami, pozwalającymi ukryć zużycie desous albo halki, odeszły już dawno do lamusa. Przyszły na ich miejsce nowe zakazy, choć jest ich już z reguły dużo mniej, bywają równie głupie.

Coś tam ostatnio słyszałam, że duchowni czepiali się skarpetek, podobnie jak za mojego dzieciństwa nadmiernie kobiecych ubrań (wówczas chodziło o to, że dziewczynki miały mieć KRÓTKIE spódniczki, a kobietom przysługiwały DŁUGIE). Paranoja, nieprawdaż? W 1967 roku na uroczystości w technikum w Gdańsku zrobiono mi zdjęcie, które mój pracodawca, dyrektor szkoły, uznał za skandaliczne, ponieważ miałam zbyt krótka spódnicę (to były pierwsze lata tzw. mini spódniczek), więcej niż dopuszczalne 5 cm nad kolano. W Warsza\wie tak chodziły ubrane wszystkie studentki, którą jeszcze niedawno byłam, w Gdańsku dawałam niemoralny przykład uczennicom, zwłaszcza że byłam już matką dwójki dzieci, której takie nowinki nie przystoją! Nikt nie rozumiał argumentu, że miałam tylko tę jedną wizytową sukienkę, w dodatku odziedziczoną po mojej mamie, z czasów Międzywojnia.

W modzie różnych lat zawsze jest element, który we mnie zamiast zachwytu budzi odrazę. Do takich elementów mody lat pięćdziesiątych oprócz loka na czubku głowy i wałka z drutu którym kształtowano kiełbaskę z włosów w tyle głowy, właściwie na szyi (jak czesała się moja mama) należą poduszki na ramionach, buty do kostki, grube i ciężkie z wygladu podeszwy. Lubiłam i lubię od zawsze zawsze baleriny (które kiedyś były z płótna i nazywano trumniakami, a od tenisówek różniły się głębokim wycięciem i brakiem sznurowania). Lubiłam też koronkowe sztywne halki pod szerokimi spódnicami i czarne elastyczne bluzki z dekoltem „w łódkę”.

Wychodzi na to, że nie znosiłam mody moich lat dziecinnych, a lubiłam modę młodych miejskich dziewcząt lat sześćdziesiątych. Może więc moda należy do części  swojej wolności oddawanej innym – dobrowolną znosi się doskonale, przymus rodzi odrazę. Potwierdzeniem byłby jeszcze jeden fakt z mojego życiorysu. W latach dziewięćdziesiątych zajmowałam stanowiska dyrektorskie i stosownie do tego musiałam ubierać się w kostiumy z dopasowanymi spódnicami i żakietami o długich rękawach. Do dziś ich nie znoszę. Na szczęście jako stara kobieta robię, co chcę, mogę więc paradować po własnym mieszkaniu w spłowiałych kieckach szerszych ode mnie, z rąbkiem gdzieniegdzie obszarpanym kółkami balkonika, za to uykanymi z indyjskiej bawełny. Sądzę, że czas rozkładu i recyklingu owych szmat jest porównywalny z czasem rozkładu ich nosicielki.