Przeczytałam na FB taki wpis z terenu naszego osiedla. Ktoś na spacerze z pieskiem napotkał lisa, którego zachowanie wydawało mu się podejrzane, bowiem zaatakował on małego pieska i nie bał się interwencji człowieka. Spotkanie to nastąpiło na terenie parku przy klasztorze. Osoba ta napisała, że w pierwszym wolnym dniu zawiadomi sanepid. W trakcie dyskusji nastąpił idiotyczny spór o to, czy zachowanie lisa było podejrzane, czy nie, ponieważ niektórzy go spotykali wcześniej i uznawali że nie jest podejrzane, bowiem lis zachowywał się wobec osób z dużymi psami przyjaźniej. Biorąc pod uwagę fakt, że teren Warszawy jest ogłoszony jako zagrożony wścieklizną, autorka wpisu zupełnie słusznie ostrzegała sąsiadów. Oczywiście dyskusja była dość niemądra, ponieważ podejrzane zachowanie lisa jest spostrzeżeniem nieprecyzyjnym i trzeba specjalisty, żeby na ten temat mógł się autorytatywnie wypowiedzieć.
Jak zazwyczaj przy okazji różnych ostrzeżeń pojawiają się osoby, których celem i ambicją nie jest sensowne wypowiedzenie się w określonej sprawie, a zarzucenie komuś czegoś, chociażby zupełnie od czapy. Jak myślicie, co zarzucono autorowi wpisu? To, że do parku klasztoru prowadzi swojego psa, aby tam się wysikał, co w domyśle jest straszliwym bluźnierstwem, sądząc z temperatury emocji krytykującego, którego oczywiście nie obchodzi problem roznoszenia wścieklizny przez lisy.
Tak naprawdę chodzi jednak o to, aby pokazać, że jest się lepszym, ważniejszym, mądrzejszym niż wszyscy inni i z tego względu należy się nam specjalne uznanie. Robi się to w mocno pokrętny sposób i nie powinno nikogo dziwić, że osoba taka spotyka się z niechęcią, a często wręcz nienawiścią, chociaż nikt nie jest w stanie przeciwstawić się jej z równą wyższością. Potem zaś jest już tylko pyskówka, która wygasa za sprawą bardziej zniechęconych do ciągnięcia sprawy.
Zastanawiam się, czy zawsze tak było; także przed epoką świata wirtualnego, tak gdzieś z 50 lat wstecz. Fora, na których upowszechniano agresywnie swoje poglądy wśród rzekomych znajomych były oczywiście ograniczone, ale podejście niektórych osób identyczne. Był tylko jeden warunek – osoby te musiały mieć jakąś władzę, były kierownikami w pracy, nauczycielami w szkole, księżmi w kościele.I były rzeczywistymi znajomymi z pewnym autorytetem.
Kiedy usiłuję znaleźć przykład, nasuwa mi się od razu przed oczy prawdziwie wiosenna opowieść o rzodkiewce z rzeżuchą.
Miałam kiedyś szefową, kierowniczkę działu księgowości w pewnej niedużej firmie, zwanej dawniej zakładem pracy. Była to kobieta około czterdziestoletnia, mężatka, bezdzietna, spełniająca się wyłącznie w pracy. Wszyscy pracownicy tego działu uważaliśmy, że naszej szefowej nawet w nocy śni się zestaw naszych niewłaściwych postępowań i zachowań oraz paleta represji do zastosowania. wobec nas. Praca, którą wykonywaliśmy, była niezbyt skomplikowana; dawniejsza księgowość to nudne, ręczne wypełnianie rubryczek w tzw. “Księdze głównej”, ciężkim tomiszczu zajmującym pół biurka, za to stosunki międzyludzkie były dziwaczne i pokręcone, w czym największy udział miała nasza szefowa.
Byłam wtedy młodą dziewczyną, a praca ta była moją pierwszą, Stąd mój odbiór panujących tam zwyczajów pełen zdziwienia i negacji, ale dziś chyba wszyscy tak samo na to patrzylibyśmy. Pierwszy z brzegu przykład: jako młoda dziewczyna w pierwszej pracy, bez żadnego dochodu i bez zasobów finansowych, czekająca na pierwszą wypłatę nie posiadałam wielu rzeczy, które szefowa uważała za niezbędne dla pracownika. Najważniejszą brakującą rzeczą była torebka. Nigdy wcześniej torebka nie była mi potrzebna, nie nosiłam niczego ze sobą, co nie zmieściłoby się w kieszeni. Więcej chodziłam, niż jeździłam tramwajem i wówczas miałam w kieszeni złotówkę lub dwie, nie więcej.
Tymczasem moja szefowa wybuchła oburzeniem na mój widok w jednym z pierwszych dni mojej pracy, ponieważ weszłam do pokoju z materiałową siatką, którą kiedyś nosiło się, gdy szło się „na miasto” po zakupy. Wygłosiła wówczas długie kazanie na temat tego, że pracownik umysłowy, którym wtedy byłam, już na pierwszy rzut oka musi odróżniać się od pracownika fizycznego, któremu całkowicie obojętne jest jak wygląda i w co się ubiera. Ja jako pomoc księgowej, młodszy referent, muszę trzymać wysoko sztandar mojego stanowiska, a dla jego wizerunku niedopuszczalne jest chodzenie z szmacianą siatką (dziś to modna ekologiczna torba), zamiast torebki. To był początek sekowania mnie, ponieważ jako osoba skrajnie biedna, bez dostępu do wody w domu (rury zamarzły) przychodziłam do pracy i zaczynałam dzień od wizyty w łazience, gdzie myłam twarz i ręce. A z czasem dbając o swój status, malowałam usta i pudrowałam zielone cienie pod oczy. Takie postępowanie zdaniem szefowej było niedopuszczalne – służbowa łazienka służyła wyłącznie do mycia rąk przed przerwą śniadaniową.
To wszystko jednak niewiele znaczyło w obliczu tortury rzodkiewki z rzeżuchą.
Na początek pewne wyjaśnienia: człowiek tak jakoś ma, że musi koniecznie wmawiać innym potrawy dobroczynne i szkodliwe, chociaż oczywiście ich klasyfikacja do danej grupy zmienia się często i nieprzewidywalnie. Za mojej młodości najbardziej szkodliwą potrawą były pomidory. Czego one w sobie nie miały! Nawet jakiś arszenik podobno. I było to w czasach, gdy wysypywano proszkiem przeciwko robakom obficie całe mieszkanie, a proszkiem tym było zakazany obecnie w tej roli azotox! Ale zmuszanie innych do jedynie zdrowego żywienia wg własnego widzimisię trzyma się doskonale, zwłaszcza w internecie, do dziś.
Kiedy przychodziła wiosna i w sklepach można było kupić pierwsze rzodkiewki, a ze względu na zbliżającą się Wielkanoc niektóre osoby hodowały rzeżuchę na podkładce z ligniny lub waty, nasza szefowa dostawała kręćka na punkcie zdrowego odżywiania. Przynosiła do pracy rzodkiewki z własnej grządki oraz zawiniętą w mokrą szmatę (nie było jeszcze wówczas torebek foliowych) rzeżuchę i zapędzała pracowników do krojenia, siekania i sporządzania z tych produktów życiodajnej surówki. Nikogo nie powinno dziwić, że w atmosferze pouczania, jak jest to zdrowa potrawa i ile poświęca nasza szefowa, żeby ją dla nas przygotować, zamiast zgubnych dla zdrowia kanapek, nie daj Boże z wędliną, które sami przynosiliśmy sobie do pracy, zwłaszcza, że odstręczał nawet sam zapach rzeżuchy, mocno intensywny, A już przymus jedzenia tego paskudztwa w niektórych osobach wzbudzał odruch wymiotny. Wiele lat musiało upłynąć żebym zaczęła z chęcią zajadać rzodkiewkę. Do rzeżuchy nie przekonałam się do dziś.
Jej i nasz naczelny szef, główny księgowy, bardzo nieprzyjemny osobnik, obleśny grubas lubiący przytulać znienacka młode dziewczyny, za najzdrowszy uważał czosnek. On już miał się za tak ważną osobę, że nie tłumaczył swoich nawyków żywieniowych, po prostu żądał akceptacji. Bawiło jak go jednak bardzo, kiedy w poniedziałek rano musieliśmy wejść do jego gabinetu i nie paść trupem z powodu smrodu. Na szczęście koło środy już smród ulatniał się nieco w nigdy niewietrzonym pomieszczeniu, A w czwartki księgowy przystępował do końskich zalotów. Wbrew pozorom był bardzo niebezpiecznym człowiekiem i kiedyś z trudem się przed nim obroniłam, używając w tym celu ciężkiego, metalowego dziurkacza. To uwolniło mnie od firmy, a także od obowiązkowego jedzenia sałatki z rzodkiewką i rzeżuchą.
Niestety, nieszczęsna osoba spacerująca ze swoim pieskiem w przyklasztornym parku, w wirtualnym świecie nie dysponuje podobnie skuteczną bronią, pozostaje jej jedynie cichcem wynieść się poza zasięg agresora. I mieć nadzieję, że jeszcze nie obowiązuje prawo ostatnio procedowane, wg którego być może, sikanie psa w parku koło klasztoru będzie bluźnierstwem.