Starość tak już ma, że byle jaka informacja uruchamia cały potencjał wspomnień luźno tylko związanych z przekazem. U mnie takie uruchomienie nastąpiło, gdy usłyszałam w telewizji lub przeczytałam w gazecie, już nie pamiętam gdzie, o tym, że z powodu zwiększonych zachorowań na KOVID-19 w niektórych szkołach mogą być odwołane studniówki. W ogóle karnawał w czasach zarazy jest zupełnie niepożądany i trzeba być szczególnie chętnym do zabawy, żeby zlekceważyć wszelkie ostrzeżenia. Ale młodym to zupełnie nie przeszkadza, oni są z natury rzeczy niefrasobliwi.
Przypomniałam sobie moje czasy, pięćdziesiąt trzy lata temu, kiedy kończyłam liceum; moją studniówkę i potem bal maturalny. Studniówka była jeszcze zabawą dla uczniów i uczennic, a więc z pewnymi rygorami, które już nie były stosowane na balu maturalnym, kiedy traktowano balowiczów jako osoby dorosłe. Na studniówce obowiązywały stroje szkolne, a więc granatowe spódniczki i białe bluzki. Oczywiście nie było żadnego alkoholu, a zabawę nadzorowało grono mamuś i nauczycieli, baczące pilnie, aby młodzież nie przejawiała niestosownych zachowań.
Dziewczyny, jak to dziewczyny wszystkich czasów, zwierzały się sobie z rozmaitych wrażeń. Oglądały się wzajemnie; zwracały uwagę na to, czy którejś nie wysunęła się bluzka ze spódnicy lub nie przekręcił szew w nylonowych pończochach itp. Koleżanki, które miały tak nazywane wówczas „powodzenie” u chłopców, cierpiały jednak złą stronę tego powodzenia, a mianowicie ich białe bluzki na plecach nosiły ślady wielu spoconych męskich dłoni, nie zawsze pierwszej czystości. Dziewczyny, które nie miały powodzenia, mogły się pocieszać tym, że ich bluzki były bardziej czyste.
Przy okazji parę słów o higienie tamtych czasów. Dla zachowania czystości ciała miałyśmy o wiele mniej środków niż dzisiejsze kobiety. Były mydła w kostce, najchętniej stosowane dla niemowląt, bo ładnie pachniały; był proszek do zębów, bo nie pasta. której wówczas jeszcze nie używano; nie było szamponów, tylko zwyczajne mydło albo mydło siarkowe, jeśli ktoś miał łupież. Nie było dezodorantów, tylko dwa lub trzy zapachy tak zwanych „wód kolońskich”, oszczędnie wydzielanych córkom przez matki. Skutkiem tego, nawet osoby dbające o czystość i higienę, których jednak było mniej niż dzisiaj, odznaczały się swoistym zapachem. Muszę dodać że nawet w Warszawie wiele mieszkań nie miało bieżącej wody i toalety, a część z nich w zimie była nieczynna z powodu zamarzania rur, a więc standard czystości był nieco inny niż dzisiaj; wystarczała kąpiel raz na tydzień i codzienne mycie twarzy i rąk pod pachami oraz dłoni.
W ten sposób dochodzę do sprawy indywidualnych zapachów. Dzisiaj już tego rozróżnienia nie czuję; spotykając się z ludźmi od wielu lat nie rozpoznaję już ich indywidualnych woni. Dzieje się to za sprawą wielu chemikaliów, którymi przesiąknięte są nasze przestrzenie życiowe: podłogi, szyby, lustra; środki higieny, których używamy na co dzień, a także potrawy, przy spożywaniu których unikamy np. czosnku czy innych o mocnej woni, wydzielanej przez skórę. Przedtem było inaczej – każdy człowiek miał indywidualny zapach, niedający się przykryć aromatem słabo pachnących mydełek. Moim spostrzeżeniem ówczesnym było to, że rude dziewczyny pachną zupełnie inaczej, niż cała reszta koleżanek. Dla mnie ten zapach był nieprzyjemny, ale zauważalne było to, że chłopcy ciągnęli do nich, jak muchy do lekko nadpsutego mięsa.
Tutaj znowu konieczne wyjaśnienie. W tamtych czasach nie było lodówek, a z tego powodu i z wielu innych, mięsa jadło się mało i gotowało od razu po jego zakupie. Wystarczyło jednak, żeby poleżało ono na stole w cieple kuchni z godzinę i nabierało nieprzyjemnego zapachu – jeszcze nie śmierdziało, ale już domagało się natychmiastowego zagotowania. Ja nazywałam go mdłym i zawsze kojarzyłam z niektórymi kobietami, a tak właśnie pachniały zawsze rude dziewczyny. Dziś wiem że były to feromony i najczęściej one nie były dla chłopców nieprzyjemne, wręcz przeciwnie, dziewczynom jednak zapach ten nie pasował zupełnie. Dlatego też rude koleżanki miały mniej przyjaciółek, niż inne dziewczyny. Czasami owocowało to powiedzeniem, że rude są fałszywe, co nie dotyczyło jednak mężczyzn, ponieważ oni mieli inne feromony. Nie mówię oczywiście, że chłopcy pachnieli jak róże, czy inne kwiatki. Sale szkolne, zwłaszcza gimnastyczne, mocno śmierdziały po lekcjach. Rano jednak zapach każdego chłopca można było odróżnić. Jedne były miłe, inne mniej, i nie do końca zależało to od higieny.
Ja należałam do osób bardzo wyczulonych na zapachy. W rodzinie znana byłam z tego, że wystarczyło tylko spróbować jakiejś potrawy i jeśli ją jadłam, oznaczało to że jest świeża i nie może zaszkodzić. Dzisiaj już tego daru nie mam, wszystkie potrawy zawierają w sobie syntetyczne dodatki, które uniemożliwiają poznanie ich właściwego aromatu naturalnego. Dlatego zdarza mi się zjeść coś, co ładnie pachnie, ale jest nieświeże i może mi zaszkodzić, mimo że bardzo staram się nie nadwyrężać swojego żołądka jedzeniem jakiś szkodliwych potraw.
Innym wstydliwym problemem tamtych czasów, powodującym dyskomfort zapachowy, była dieta skutkująca wzdęciami i gazami. Jedzono głównie kartofle, gliniasty chleb, z warzyw kapustę i marchew, zimą kapustę i ogórki kwaszone, których smak jednak z upływem czasu wahał się od przesolonej pulpy, do tracącej lekko zgnilizną, niedosolonej ale przekwaszonej. Beczka ogórków czy kapusty na wiosnę pachniała trochę jak kiszonka z silosu skarmiana bydłem.
Do katalogu nieprzyjemnych zapachów, a prosto mówiąc smrodów, należy dodać jeszcze najgorzej tolerowane przeze mnie zapachy maści tranowej, którą smarowano oparzenia lub odmrożenia, częste u dzieci w czasie ostrych mrozów oraz zapach eteru, wszechobecny w salach operacyjnych szpitali, gdzie stosowano go do znieczulenia pacjentów poprzez zakrapianie drucianej maski z narzuconym na nią kawałkiem gazy, czy przychodni, gdzie robiono zastrzyki dezynfekując skórę nie spirytusem, a właśnie eterem. Były to zapachy odrażające, jak np. zapach pilotki mojego ojca, czapki używanej przez niego w czasie lotów samolotem albo szybowcem, skórzanej, chroniącej przed wiatrem i konserwowanej tłuszczem. W ogóle z dziecinnych wspomnień najgorzej zapisuje się w mojej pamięci zapach tranu i starych skór.
Z przyjemnych zapachów zapamiętałam zapach kwiatów floksów, które rosły w naszym ogródku, zapach jednego z gatunków jabłek, dziś już nieznanych i nie wiem jak się one nazywały. Lubiłam zapach kminku, który sowicie dodawano do kapusty kwaszonej. Muszę tutaj powiedzieć, że nie tylko mniej potraw znaliśmy, ale także mniej ziół na co dzień używano. Właściwie było ich tylko trzy: rumianek mięta i koperek włoski. Z przypraw używano oprócz kminku pieprz ziołowy i majeranek. Pieprz zwyczajny i papryka nie były na co dzień stosowanymi przyprawami, a jedynie od święta razem z goździkami i cynamonem, a także strąkami wanilii. Naparu z goździków używano też często jako perfum, a także gdy bolały zęby. Wody kolońskie miały aromat naturalnych kwiatów jak bez, jaśmin, konwalia.
Tak już jakoś jest, że oczekuje się od życia i jego przetworzonych tematów prezentacji energii pozytywnych, zapominając o tym, iż energie negatywne są równie dobrym, a nawet może lepszym napędem do życia.Może nie powinnam się odzywać, jako dyletantka, daleka od chęci świadomego praktykowania tzw. duchowości, ponieważ życie nie oszczędziło mi wyzwań, o które bynajmniej nie zabiegałam. Praktyki narzucane wbrew woli dają siłę na zasadzie, co cię nie zniszczy, to wzmocni, Żadna gra pozorów nie jest w stanie zabić wymowy PRAWDZIWEGO ŻYCIA. Wątek Wenusowy nie zawsze jest miły i słodki, a sztuka nie zawsze powinna wiać optymizmem. Wonie: smrody i zapachy nie zawsze dają się zamaskować i niekoniecznie należy wierzyć w to, że nieprzyjemne nie są nam potrzebne, a przyjemne upiększają nasze życie. Mogłabym zapuścić się za daleko ale korci mnie, aby wspomnieć chociażby jedną prostą rzecz: czasami dobrze jest po niemiłym zapachu odróżnić wroga lub jego złe intencje, lub ogólniej, to co szkodliwe..
Spodziewać by się można, że nasze współczesne czasy są znacznie lepsze, zwłaszcza przyjemniejsze zapachowo. Jednak wraz z naturalnymi aromatami utraciliśmy bardzo wiele możliwości rozpoznawania świata wokół nas. Poczynając od szkodliwości niektórych potraw, straciliśmy rozeznanie węchowe ludzi nas otaczających, dotyczące ich zdrowia, nastroju, dopasowania do naszych osobowości. Dzisiaj sądzę, że mieliśmy więcej wspólnego ze zwierzętami, niż obecnie. Nie mam i nie miałam nigdy zwierzęcia domowego, doskonale jednak rozumiem napotkane psy, kiedy zapach jakiegoś człowieka im nie pasuje z nieznanych mi powodów. Prawdopodobnie wyczuwają chorobę lub zły nastrój człowieka, tak jak my kiedyś też go wyczuwaliśmy.
Starsi ludzie podobno tracą węch, ale ja u siebie tego nie dostrzegam. Tylko świat wokół mnie pachnie inaczej, bardziej chemicznie, twardo i metalicznie, pylasto i sztucznie. Zarówno miły jaki niemiłe zapachy są sztuczne i wydają się nieprawdziwe, trudno z nich wyciągnąć jakiekolwiek informacje.