Moralność szpiegów

 

Na moich oczach zmieniają się standardy moralności. Istniejąca od zawsze hierarchia czynów zasługujących na potępienie nie jest dana na zawsze – co najlepiej widać, gdy się ma więcej niż 70 lat.

Bycie szpiegiem w historii świata nigdy nie było jednoznaczne, ale nigdy też nie było jakoś szczególne potępiane. Przy czym nie miało tu raczej znaczenia na czyją rzecz się szpiegowało, bowiem doskonale zdawano sobie sprawę, że ośrodki te mogły się zmieniać i zmieniały. Pewne znaczenie miała tu swoista  etyczność i rzetelność postępowania. Wróg mógł być wrogiem, co nie oznaczało, że zasługuje na potępienie, zaś sojusznik nie przestrzegający niepisanych norm mógł ściągać na siebie odium. Nie było więc jednoznacznych podziałów na tych, którzy są z nami i tych, którzy są przeciwko nam – jakie obserwujemy w Polsce dziś.

Wspominając swoje lektury z lat dziecinnych i młodzieńczych, począwszy od „Szpiega” Jamesa Fenimore Coopera, „Sekret Tudorów:” – kroniki nadwornego szpiega Elżbiety I – Christophera W. Gortnera, poprzez liczne książki Le Carre  uświadomiłam sobie, że profesja ta ma liczne oblicza, nie zawsze negatywne. Pracując w latach studiów w Bibliotece Narodowej przy selekcji książek przeznaczonych do oprawy, często zaszywałam się w jakimś kącie magazynów czytając z wypiekami na twarzy przedwojenne groszowe powieści szpiegowskie niedostępne dla zwykłych czytelników w PRL, którym serwowano literaturę na poziomie do tego stopnia, że do któregoś roku, bodajże końca lat pięćdziesiątych, w ogóle nie wydawano powieści kryminalnych. Pierwsze wydane natomiast powieści były swojską odmianą sensacji tzw. „powieścią milicyjną”.

Żadna z tych książek, czytanych ukradkiem w BN, samoistnie nie utkwiła mi w pamięci, pozostała po nich zaś wspaniała atmosfera zakazanej tajemnicy i ogólne prawidła rządzące tym gatunkiem. Historie szpiegowskie splatały się tam z historiami miłosnymi, choć nie było w nich czegoś podobnego do dzisiejszych teorii spiskowych. Akcja była znacznie prostsza i w znacznej mierze przepleciona swoistym wykładem norm moralnych, ukazujących dobitnie co w postępowaniu bohaterów było złe, a co dobre.

Po stu latach wszystko się odmieniło. W Polsce bycie „tajnym współpracownikiem” stało się jednoznacznie moralnie naganne, niezależnie od postępowania konkretnych osób, od ich uwarunkowania, od przestrzegania norm moralnych. od przekonań wreszcie. W powieściach międzywojnia ktoś, kto był szpiegiem, jeśli czynił to z pobudek szlachetnych, był bohaterem pozytywnym. Ofiara szantażysty zawsze była lepsza niż szantażysta. Ktoś, kto się nawrócił na słuszną drogę, zrozumiał swój błąd, był chwalony i stawiany jako przykład.

W Polsce obecnej nikt nie pyta o pobudki. Nikt nie docieka, jakie były możliwości uniknięcia szantażu. Nikogo nie obchodzi co dany człowiek robił i z jakich powodów. Ważny był podpis – prawdziwy, fałszywy, obojętne. Szantażowany jest bardziej winny niż szantażysta – na co dowodnie wskazuje przykład afery pewnego senatora.

W swoim dość długim życiu zetknęłam się z kilkoma osobami będącymi TW. Z wiadomych powodów nie mogę przytoczyć szczegółów, bowiem nie mam pojęcia kim są one dziś i co robią. Ale w przybliżeniu mogę coś o nich powiedzieć. Oto młoda dziewczyna, studentka. Do szaleństwa zakochana w mężczyźnie, który ją próbował zwerbować. Próbująca popełnić samobójstwo, gdy sprawa stała się jasna, ale odratowana. Potem już ze względu na nadmierną emocjonalność nieprzydatna. Inna młoda dziewczyna, też studentka, postawiona w sytuacji bez wyjścia. Przyjęcie oferowanej przez „przyjaciela” pożyczki na ratowanie życia ciężko chorej matki… i dalej już wiecie.

Nawet postaci Ub-ków i SB-ków nie zawsze były jednoznaczne. Z jednym takim siedziałam biurko w biurko w pewnej firmie. To był wrak człowieka. Wymykał się do toalety i tam wypijał flaszeczkę jakiejś wody po goleniu. Kiedyś z tej łazienki nie wyszedł. Ja odczuwałam w stosunku do niego litość ale inne osoby nie, bowiem podobno robił złe rzeczy. Kiedyś chciał wytłumaczyć mi coś, ale cofnął się w ostatniej chwili. Powiedział tylko, że miał legitymację partyjną z jednocyfrowym numerem. Było to dla niego tak ważne, że stanowiło początek i koniec usprawiedliwiających wyjaśnień na swój temat. A może to wtedy był ostatni moment, żeby takich ludzi wysłuchać?

Dzisiaj tropi się ich ofiary, ale nawet ich nie próbuje zrozumieć i wysłuchać. Cokolwiek by nie powiedzieli, są z góry przegrani. Żąda się od nich przyznania i przeprosin, ale gdyby temu żądaniu się podporządkowali, czy ktokolwiek spróbuje ich zrozumieć i zastanowić się? Są z góry na przegranej pozycji.

A najsmutniejsze, że robią to ci, którzy są zbyt młodzi żeby pamiętać, jak wtedy było. Którzy nigdy w życiu nie zostali wystawieni na trudną próbę. Którzy nie musieli wybierać między ważnymi dla siebie wartościami. Na szczęście ja i moi bliscy też nie musieliśmy. To raczej łut szczęścia i przypadek. Ale widziałam takich, który musieli. I nic, co powiedzą dziś, po latach, nie odda tego, co wówczas przeżyli.

O publicznych zwierzeniach i ich konsekwencjach

W dyskusji, która wywiązała się na FB po moim wpisie, jeden z nich przykuł moją uwagę, ponieważ fundamentalnie się z nim nie zgadzam – chociaż wiele osób pogląd taki podziela. Napisano to tak: „ja myślę,  że nic się nie dzieje bez przyczyny. Nie ma pola, nie ma wcinania się i finito. Jeśli ktos jęczy, użala się, nie może się zdecydować, udaje dziecko we mgle, to siłą rzeczy przyciąga doradców. A potem lament he he…Lustereczko,powiedz przecie….” Może jeszcze dłużej bym się zastanawiała czy dyskutować, gdyby nie kolejny wpis tej samej osoby: „A poza tym, sorki, ale to jest wyrzygiwanie na kogoś swojej negatywnej energii w oczekiwaniu, że ktoś łyknie i powie dziękuję…Dla mnie to pokrętna prośba o uwagę z jednoczesnym zapiekłym trwaniem w błędzie, który do sytuacji doprowadził.”

Tłumacząc to z polskiego na nasze wypowiedź tę należy rozumieć jako zezwolenie dane z góry i bezpardonowo na mieszanie się w cudze sprawy, ba, na ich ocenę i bywa że potępienie. Zezwolenia takiego należy domyślać się zawsze, gdy ktoś zwierza się publicznie ze swoich problemów – wówczas nie obowiązują żadne reguły poszanowania czyjegoś świata wewnętrznego. Skoro na coś się żalisz, to oznacza, że popełniłaś błędy w których zamierzasz trwać i w dodatku tę negatywną energię wysyłasz Bogu ducha winnym obserwatorom.Sąd taki przykładowo można zidentyfikować na przykład w sprawie gwałtów. Jest to bardzo często wyrażany pogląd: „Ubrałaś się wyzywająco – a więc musisz się pogodzić z tym iż  zezwalasz na spojrzenia mężczyzn, ba, wręcz je przyciągasz, a skoro tak – musisz się pogodzić i z tym, że niektórzy z nich pragną cię zgwałcić” . (w podtekście: masz czego chciałaś). Musisz też przyjąć potępienie otoczenia

Z tym poglądem dyskutowano publicznie i ja nie zamierzam dyskusji tej powielać. Chciałabym jednak się zastanowić, czy istotnie, publiczne wyjawianie swoich spraw (np. choroby, bólu, poglądów itp) oznacza a priori udzielenie zezwolenia na mieszanie się do nich. Sądzę, że ważna tu jest intencja i zamiar ujawniającego.

Załóżmy że ktoś publicznie zwierza się ze swojej choroby lub kalectwa. Na ogół wiadomo z jakiego powodu to czyni. Pomijając różne dziwne przypadki najczęściej jest to:

  • chęć pożalenia się
  • chęć otrzymania porady
  • zamiar przedstawienia ogólnych wniosków wynikających z opisanej sytuacji – (np. działania publiczne Szalonego Wózkowicza)

Jak odróżnić, z którym z przypadków mamy do czynienia? To chyba powinno być proste. Jeżeli chcemy otrzymać poradę, opisujemy sytuację ze szczegółami i prosimy o sugestie. Jeżeli chcemy tylko pożalić się, szczegóły opisu są mniej konkretne, zamazane i niejednoznaczne. Ktoś, kto chce przedstawić swoje przemyślenia w danej sprawie, na ogół to wyjawia podając swój przykład jako ilustrację pewnego problemu, który chciałby przedyskutować. Czasami nawet urządza happeningi dla ekspozycji spraw ogólniejszej natury.

Jednak kłopoty w rozszyfrowaniu intencji ujawniającego publicznie swoje sprawy są powszechne, zwłaszcza, że udzielający porad nie zawsze mają ochotę wnikać głębiej w intencje i problemy (choć przed udzieleniem porady raczej powinni). Chyba więc najlepiej byłoby przyjąć, że o poradę musimy zostać poproszeni. Zwłaszcza, że aby była ona sensowna i skuteczna i na coś komuś się przydała, lepiej znać szczegóły, o które czasem trzeba zapytać i uzyskać odpowiedź. W przeciwnym wypadku jest to tylko takie sobie ględzenie. W żadnym zaś wypadku nie oznacza to upoważnienia dla przyjmowania roli sądu i orzekania o czyjejś winie (np. jesteś sama sobie winna bo się spasłaś albo bo jesteś brzydka, zaniedbana, nieogarnięta itd).

Jeśli więc ja napisałam o swoim bólu i gorączce, o lekarzach udzielających jakichś porad spoza swojej specjalności, o niejednakowym traktowaniu osób w przychodniach i o sprawie „Bolka” też – to z szerokiego wachlarza poruszonych spraw można zorientować się, że chodzi o przypadek 1 lub 3, w żadnym wypadku 2. Wprawdzie zadałam pytanie konkretne o to, czy 2 kajzerki tygodniowo to zbyt dużo – ale raczej należy to potraktować jako pytanie retoryczne. I nie wyciągać wniosku z tego, że oczekuję pełnej informacji o szkodliwości mleka czy glutenu. I chyba już nie jest równoznaczne z przyznaniem się i pokajaniem, że wyrzyguję swoją negatywną energię na otaczających mnie Bogu ducha winnych obserwatorów.

Oczywiście nie chodzi mi o jakieś żale osobiste. Przeprowadziłam miłą korespondencję z „doradzaczami”  i  jestem im wdzięczna za zainteresowanie. Z niektórymi całkiem sensownie korespondowałam. Nie zawsze jednak „doradzacze” są mili. Ja od swojego wpisu dostaję na FB mnóstwo reklam rozmaitych środków na reumatyzm, ból stawów, jakichś klinik, badań i tak dalej – co już jest wkurzające. Widać programy skanujące FB wyławiają takie wypowiedzi, jak moja i następuje zalew tekstów reklamowych w sprawach, które jak wydaje się dysponentom, mogą mnie zainteresować.

I tu chcę sięgnąć głębiej. Nie byłoby takiego przyzwolenia, gdyby nie pogląd, że publikując coś na FB  lub ujawniając publicznie automatycznie zgadzam się na ingerencję w moje osobiste sprawy. I to w ingerencję nieżyczliwą. A nie byłoby takiego poglądu, gdyby wszyscy piszący na FB byli zgodni co do jednej sprawy: na każdorazową ingerencję w czyjeś sprawy osobiste (także poradnictwo) należy wyrazić jednoznaczną zgodę.

To coś takiego, jak napisać na sukience: „gwałć mnie i katuj”. Oczywiście żadna kobieta tak nie robi. Ewentualna zgoda może zostać wyrażona konkretnej osobie, a nie zbiorowości – niezależnie od tego jak bardzo wyzywający strój się założy. Strój ma przyciągać uwagę – i tylko tyle. Jeśli coś mi się w kimś nie podoba, niekoniecznie muszę robić z tego zarzut i czuć się upoważnionym do potępienia. Ale to już sprawa kultury osobistej.

1272028881normal_demotiv_pic_743576tumblr_lh5aqsLY9P1qct6zzo1_500_large

 

Odżyłam dziś

Odżyłam dziś. Już nie użalam się nad sobą. Bardzo mi miło, że znalazło tyle osób wspierających mnie ale też i smutno, że nie o takie wsparcie mi chodziło.

Żebyśmy byli szczerzy… Ile Waszych rad (zwłaszcza dotyczących spraw drugorzędnych, bo taką jest sprawa diety w nadwadze) stanowiło prezentację Waszych  przekonań na temat zdrowego żywienia? Nie neguję sensowności tych rad ani Waszej dobrej woli, ale proszę o zastanowienie się.

Czy mając dziecko na przykład 8-9 miesięczne (1/10 egzystencji człowieka) zechcecie go karmić  otrębami, nie dawać mąki, mleka, gotowanego mięsa? Dawać mu rozmaite sałatki, skądinąd pożyteczne gotowane warzywa (w tym soję i inne strączkowe)? Karmić sodą z sokiem z cytryny, bo to zdrowe? Dzieckiem opiekuje się pediatra i on daje wskazówki, którym (jeśli chodzi o własne dzieci) ufacie więcej niż niektórym niewydarzonym pomysłom. Potem, gdy jesteście dorośli, twierdzicie, że „człowiek jest tym, co je”, choć moje przekonania idą w całkiem innym kierunku. Wolno i Wam, wolno i mnie sądzić, iż człowiek jest tym, co sobą reprezentuje, a nie tym, co wchłania i wydala. Świadomość w każdej sprawie jest ważna, ale ważne też jest zachowanie proporcji między sprawami mniej i bardziej istotnymi. Chyba zgodzicie się, że sens życia ludzkiego daleko wykracza poza sprawy dbałości o urodę swojego ciała?

Nie sądzę, żeby w tym kontekście ważna była moja nadwaga, a nie mój ból i mój  stosunek do świata i innych ludzi. Co więcej, mając 74 lata, jestem w segmencie innej 1/10 życia człowieka – jego schyłku. Takimi jak ja, nie powinien zajmować się pediatra ale geriatra – ale z powodu polityki ludnościowej naszego państwa  (w przeciwieństwie na przykład do Holandii) ten segment rynku jest lekceważony. Dlatego proszę, zastanówcie się na zdrowy rozsądek: czy dieta właściwa dla osób młodych, jest taką dla osób u schyłku życia?

Ja mam wieloletnie doświadczenie, nabyte także w czasach, gdy żywność była na ogół prosta i mało przetworzona albo samemu się ją przetwarzało i już wiem, że otręby kaleczą moje jelita, że, choć uwielbiam surówki, raczej powinnam wytoczyć z nich sok, niż zjadać te pyszności w całym ich składem, że jabłka zatykają mój przełyk, a kapustka kwaszona (w małej ilości) jest balsamem pożądanym przed nocą. I że własny ogórek kwaszony aż się prosi do popołudniowego posiedzenia przed telewizorem zamiast ciastka. I że, gdy wszystko w moich jelitach wysiada (a tak też się zdarza), najlepszym lekarstwem jest kromka zeschniętej bułeczki posmarowanej prawdziwym masłem (na przekór margarynom i masmixom tudzież innym „zadaniowym” smarowidłom redukującym na przykład cholesterol) popita jogurtem, a najlepiej kefirem marki Krasnystaw. W dawnych czasach najbardziej pomagało zsiadłe mleko, gdy jeszcze było „prosto od krowy”.

Do czego zmierzam. My, ludzie, jesteśmy każdy inny, nie tylko w przekonaniach, poglądach ale i w swoich organizmach. Mamy rozmaite epoki swojego rozwoju umysłowego i duchowego, miejmy więc także epoki rozwoju fizycznego. Mamy swoje problemy – każdy zależny od naszego wieku, stanu świadomości i doświadczenia. Nie na każdego tak samo działają lekarstwa – ja mogłabym łyknąć wagon paracetamolu i ani nie obniżyłby mojej gorączki ani nie zadziałał przeciwbólowo. Co do ziół i innych „naturalnych” leków: od aloesu się duszę, nagietek wywołuje zaczerwienienie i świąd, lanolina uczula skutkując swędzącą wysypką. Im człowiek jest starszy tym lista ta bardziej się wydłuża. Powtarzam – nie każdy jest jednakowy i nie to, co dobre dla jednego jest dobre dla wszystkich.

Będąc młodą dziewczyną, cieszyłam się, że pewien chłopak chciał mnie za żonę, choć jego ponurość martwiła mnie, ale miałam nadzieję, że pokażę mu piękno świata i tę ponurość zlikwiduję siłą swojej miłości. Kiedy owdowiałam, byłam szczęśliwa, że już nic nie muszę, a zwłaszcza ubarwiać komuś ponurego świata i że te trauma walki ze śmiercią kogoś bliskiego nareszcie się skończyła. Gdy zostałam starą kobietą zrozumiałam, jak można wykorzystać swoją wolność i że było to rzecz, której zawsze mi brakowało.

A najważniejsze: zrozumiałam, że każdy przeżywa rozmaite etapy swojego życia, niepowtarzalne i odmienne. I na każdym doświadczenia są inne – to, co było kiedyś upragnione, nie zawsze takim pozostaje. Nie poważyłabym się wobec tego komukolwiek narzucać swoich przekonań – które, co potwierdzam – z wiekiem krystalizują się i nawet, wbrew mojej woli – utrwalają się. Taka jest prawidłowość obowiązująca w starości. Postęp postępem, ale kiedyś musi on zostać przyhamowany. Doświadczenie powinno zostać przekute na rozsądek i umiarkowanie. Trzeba wyjść z siebie i stanąć obok. Tak rozumiem m.in. sens karty Tarota UMIARKOWANIE.

Żaląc się na swoje dolegliwości, oczekiwałam banalnego współczucia, może nawet konwencjonalnego (skoro z wieloma osobami nie znam się osobiście), a nie dobrych rad dietetyków. Jak napomknęłam, jestem pod opieką lekarzy Instytutu Żywności i Żywienia, a to są naprawdę profesjonaliści, superspecjaliści znający najnowsze osiągnięcia nauki nie z facebooka i różnych książeczek nawiedzonych dietetyków. Mój problem jest inny – przewlekły ból.

Swego czasu miałam tak, że przewracałam się na ulicy i z trudnością podnosiłam. (Jeszcze wtedy byłam szczupła, a nawet wręcz chuda i kiedy już leciałam w powietrzu umiałam tak się ustawić aby nie ponieść poważniejszych szkód z tego przewracania się). Nigdy tej przypadłości nie udało się zdiagnozować może i z tego powodu iż nie miałam łamliwych kości, wręcz przeciwnie – zbyt silne wobec norm wiekowych. Nie było to stwardnienie rozsiane, które początkowo podejrzewano. Nie była to borelioza, reumatyzm, artretyzm i tak dalej. Tak więc moja nadwaga nie jest tu najważniejsza – jest argumentem, gdy nie udaje się odnaleźć choroby – co raczej nie jest problemem naukowym, a chyba finansowym naszego lecznictwa podstawowego. Jeśli jednak odnalezienie przyczyny dolegliwości nie jest dostępne z powodu nieopłacalności dochodzenia (A przydałby się dr House!) trzeba odnaleźć wymówkę. Nadwaga jest widoczna – bo ktoś kto waży 83 kg już ma nadwagę. No więc są dwie: „Schudnij kobieto” to nr.1, „Młodsza pani nie będzie” – to numer 2. Łatwiej zalecić balonikowanie żołądka (to inny specjalista, za którego radzący ortopeda nie bierze odpowiedzialności) niż zapisać skuteczny środek przeciwbólowy. Trudno się przyznać, że ćwiczenia rehabilitacyjne tylko pogarszają stan.

Podobnymi torami myślenia idziecie i Wy – niektórzy moi facebookowi przyjaciele. Więc powtarzam po raz któryś. Nie oczekuję domorosłych diagnoz, nie oczekuję cudownych diet, porad, czego nie jadać, a co jeść i tak dalej. Skoro specjaliści odpuścili, odpuśćcie proszę i Wy.

Ból ma to do siebie, że może zelżeć gdy ktoś napisze: rozumiem cię, trzymam za Ciebie kciuki, trzymaj się — i trochę innych banałów. Tego potrzebuję. I większość ludzi też. Wiem bowiem, że ci, którzy napisali,jedno z tych odwiecznych pocieszeń, wiedzą czym jest ból. Nie mam tego przekonania w stosunku do tych, którzy wciskają mi jakieś mądre książki, mądrych ludzi, porady, żeby jeść słodycze z rana (jak ja w ogóle nie jadam słodyczy), nie jeść chleba, zboża glutenu i czegoś tam. Oni myślą po swojemu: jedz zdrowo i ćwicz na siłowni. Pewnie, chętnie bym poszła na siłownię, tyle że ja nie mogę chodzić. Może ich rady miałyby sens gdybym była trzydziestolatką, bojącą się o swoją linię i urodę i gdyby w moich czasach były siłownie. Gdyby żadna kobieta mojego pokolenia nie musiała godzinami stać w kolejkach i dźwigać ciężkie torby z pracy do domu stojąc w tramwajach i autobusach, w ścisku i w niewygodnej pozycji.

Ale mam swoje lata i wiem, że w Polsce medycyna traktuje ludzi starszych, jak śmiecie przeznaczone na rozkurz. Czy wiecie, że po 65 roku życia nie robi się na NFZ bezpłatnej mammografii, dializ, większości operacji, zwyczajnych badań typu krew, mocz, enzymy i tak dalej (chyba że na własny rachunek albo po awanturze), po 70-tce bez znajomości nie wysyła się do sanatorium, a zalecana rehabilitacja ogranicza się do machania nogami w klatce przez 15 minut każda noga. Są przyjemniejsze sposoby rozkładania nóg, jak by nie było. Najtańsze rentgeny dla babć dostaje się na płytach CD tyle, że w przychodni nie ma komputerów. Ja na swoim laptopie obejrzę wyniki badań (choć się zupełnie na tym nie znam),ale lekarz już nie, bowiem dostęp do komputera ma rejestratorka w przychodni. Od czterdziestu  paru lat biorę jeden i ten sam lek na nadciśnienie, ale nikt nie potrafi mi odpowiedzieć, czy ma on jakieś skutki uboczne. W dodatku on stale drożeje. Przy nadciśnieniu zmiana leków wymaga uważnej obserwacji i natychmiastowej interwencji, a nikt z lekarzy na to się nie pisze. Znam osoby, które zmarły wskutek banalnej zmiany pastylek. Po prostu jeden lek zażyty wieczorem przestaje działać, a zażyty nowy, następnego dnia rano nie zadziała. Człowiek nie maszyna, każdy reaguje inaczej. Bywa więc, że ciśnienie w naczyniach krwionośnych mózgu wzrośnie w kilkanaście minut do poziomu, od którego nie ma już odwrotu. Który lekarz na to pójdzie nie obserwując pacjenta cały dzień? Lepiej daruje sobie pomysły rozwiązania problemu wieloletniego przyjmowania jednego i tego samego leku.

Jeżeli więc ktoś opowiada mi, że powinnam jeść więcej warzyw (nie pytając przedtem czy je jem i co  w ogóle jem), jeśli poleca mi różne mądre książki, które za pięć lat zdezaktualizują się — trudno mi mieć do niego zaufanie. Jest albo naiwny albo niedouczony albo pragnie zareklamować swoje poglądy.

Kiedyś było takie przysłowie: Dobrymi radami piekło wybrukowane i ciągle jest aktualne. Zmieniło się tylko jedno – natarczywość w przekonywaniu innych do swoich prawd. Bez prób rozpoznania sytuacji. Kiedyś autorytetów nie było tak wiele jak dziś i mniej ryzykowano wierząc im. Jednak obecnie problemem jest nadmiar i jakość tych autorytetów oraz niedostrzeganie, ze w ogóle taki problem jest. Często czytam na FB, że jesteśmy w matrixie, ale dlaczego, nawet wierząc, że tak jest, nie próbujemy rozwikłać uwarunkowań, które nas osobiście w niego wpędziły?

Obraz 069

Taniec kury

W 1989 roku w konkursie literackim „Świadectwo współczesności” zdobyłam główną nagrodę w kategorii powieści. Powieść nosiła tytuł „Taniec kury” a jej wydanie miało finansować Ministerstwo Kultury. Podpisałam już umowę  i wszystko było na dobrej drodze, kiedy przyszło nowe i zamiast wydania książki otrzymałam tylko pewną kwotę tytułem rekompensaty za odstąpienie od realizacji umowy. Książka powędrowała do szuflady ( całkiem dosłownie, pisana była na maszynie, ponieważ komputery były jeszcze rzadkością) i do dziś te sześćset z czymś stron tam leży, żółknąc i kruszejąc jak to stare papiery.

Fragmenty książki jednak wykorzystywałam tu i ówdzie, wyciągając po kilka stron, skanując i używając programu przekładającego zeskanowany tekst na Worda.

Przy okazji mojego tekstu, opisującego walentynkowy sen, najpierw skomentował, później zaś odniósł się do niego w artykule omawiającym trzy inne „walentynkowe”teksty w Tarace „Radek”.  Artykuł swój zatytułował „Czułość dla świata” http://www.taraka.pl/czulosc_dla_swiata

Wśród omawianych tekstów znalazł się opis śmierci sowy autorstwa Michała Dawidowicza http://www.taraka.pl/smierc_sowy oraz wspomnienia „Radka” o śmierci i ostatnim pożegnaniu z własnymi zwierzętami. W tle tych opowieści przewija się motyw braku rytuału oswajającego ale i głęboka potrzeba „uczynienia czegoś” co odda przynajmniej w pewnej mierze uroczyste pożegnanie.

Nie przez przypadek łączy się miłość ze śmiercią, ale też zatrzymując się w pół drogi, cofając przed analizą podobieństw. Nie przez przypadek akcja „Rodzić po ludzku” zapoczątkowana m.in. przez Gazetę Wyborczą znalazła powszechne uznanie, nie znalazła go jednak kolejna „Umierać po ludzku”. Nie przez przypadek śmierć odsuwa się od siebie pozostawiając interpretację tego co się dzieje na pograniczu życia i śmierci religiom i tekstom sprzed tysięcy lat. Nie przez przypadek nieustannie zadziwia  fakt bezkrytycznej wiary w istnienie jednego lub większej ilości żyć po śmierci w postaci kolejnych wcieleń.

Omawianie śmierci na przykładzie zwierząt ma tę zaletę, że ukazuje ją w pewnym „pomniejszeniu” jej wagi, ale stanowi też i wadę tegoż pomniejszenia, biorącą się z rzutowania naszych ludzkich emocji na zwierzęta, inaczej mówiąc antropocentryzmu i antropomorfizmu.

Wkład w dyskusję o postrzeganiu śmierci zwierząt i ludzkiego jej rozumienia może stanowić ten fragment mojej niewydanej powieści, od którego zaczerpnęła ona tytuł, czyli „Taniec kury”. Fragment ten jest dość dokładnym opisem moich przeżyć, które przypisałam bohaterce. Ciekawym aspektem tegoż jest fakt, iż dziecko obserwujące śmierć kury, widziało przedtem śmierć ludzi i zwierząt, spowodowaną wybuchami pocisków w czasie wojny, dlatego też jej postrzeganie nosi cechy tłumaczenia głębszego sensu dostępnego dziecku świata. Jak wiele z tego dziecinnego spojrzenia zostało we mnie do dziś, przekonałam się właśnie kopiując  ten fragment. Myślę, że zawiera on elementy, którym warto bliżej się przyjrzeć.

Zapraszam do lektury:

„Taniec kury

            Matka przyniosła z targu kurę. W zmoczone i brudne pióra skulonych skrzydeł ptaka wczepiły się drobinki sieczki i placki zeskorupiałych odchodów; z łapek związanych szmatką oddartą z kolorowej kiecki lub fartucha łuszczyła się wierzchnia, żółta skórka, spod której wyglądała naga, bolesna siność. Początkowo matka położyła kurę na podłodze w kuchni, ale ptak darł drewno pazurami, paskudził dookoła i śmierdział, więc cisnęła go na ścieżkę przed kuchennymi drzwiami.

Aneczka  usiadła na kamiennych schodkach, zawsze zimnych i wilgotnych nawet w upalny dzień, w cieniu wysokiej wierzby o srebrzystych, skórzastych liściach i krzaków czeremchy, wyrosłych z kiedyś wbitych w ziemię kijów do wieszania bielizny. Kura trzepotała skrzydłami, prężyła związane łapki i dziewczynka patrząc na nią czuła mdły zapach kwiatów, woń mokrego kamienia i mydlin chluśniętych z wiadra pod zarośnięty pokrzywami płot i wszystko to razem, zespolone w jedno, wywoływało dreszcz podniecenia i odrazy. Żal jej było kury, ale nie miała ani odwagi, ani chęci prosić matkę o darowanie jej życia. Wiedziała (a może tylko tym siebie usprawiedliwiała), że zwierzęta pojawiające się w domu były bezlitośnie tępione; myszy łapano w pułapki, muchy zabijano packą, karpia tłuczono młotkiem w głowę, a potem wyłupiano mu oczy i wyciągano skrzela, z brzucha wyciągano pęcherze, które oddawano dzieciom, aby je rozdeptywały i cieszyły się głośnym trzaskiem, z jakim pękały; koty przepędzano ciskając za nimi kamieniami; wszystko to miało swoje uzasadnienie, tak więc i los kury musiał być w nieznanych Aneczce  kategoriach winy i kary zasłużony, jak los pokrewnego kurze indyka, ukaranego obcięciem łba za to, że myślał o niedzieli.

Aneczka  pragnęła zobaczyć, jak zginie kura, bojąc się jednocześnie tego widoku, ponieważ wewnątrz niej tkwiło niejasne przekonanie o nieistotności różnic pomiędzy kurą, indykiem, myszą, kotem i nią, Aneczką.  Nie widziała jeszcze umierania  zwierzęcia lub człowieka, choć pamiętała doskonale to, co w jego wyniku pozostawało; widziała ludzi wykrawających mięso z końskich zwłok leżących na ulicach, widziała kobietę rozpaczającą nad kadłubkiem dziecka, któremu pocisk urwał i cisnął gdzieś daleko głowę, oglądała zdechłe ptaki, śnięte ryby, dżdżownice rozdeptane na chodnikach mokrych po letnim deszczu.

Dziewczynce zdawało  się, że gdy obejrzy dokładnie śmierć, opuści ją przerażenie, odczuwane zawsze, ilekroć mówiło się w domu o czyimś zgonie. Umarła starsza pani z sąsiedztwa, skazano na śmierć znajomego taty, dogorywał brat cioci. Mówiono jej, że każdy człowiek musi umrzeć wcześniej czy później, ale to, co było pocieszeniem dla innych, dla Aneczki  stanowiło udrękę. Każdy musi umrzeć – więc i ona też. Pocieszano ją, że teraz, kiedy wojna się skończyła, umrze dopiero za wiele, wiele lat, a nie na przykład jutro, ale nie bardzo w to wierzyła, ponieważ uspakajano ją tak, gdy na myśl o śmierci zaczynała płakać. Cóż znaczy zresztą te wiele lat, skoro coś jest nieuniknione? Gdy matka mówiła jej, że po powrocie ojca z pracy dostanie lanie – godziny między porankiem a popołudniem biegły tak bardzo szybko, nawet gdy nic nie robiła specjalnie po to, aby się nudzić. Tak samo musiało być i ze śmiercią – wiele lat życia nic tu nie znaczyło, nic a nic!

Gdyby jednak udało się obejrzeć śmierć kury, mogłaby odkryć na przykład, że w śmierci nie ma nic okropnego, choć budzi ona tak silne przerażenie.

– Ryba nic już nie czuje – mówiła kiedyś matka – gdy wyłupia jej się oczy, wycina skrzela, odcina głowę na wywar do rybnej zupy i patroszy brzuch, zostawiając dzieciom pęcherze do zabawy; a nie czuje dlatego, że jest już nieżywa, kiedy to wszystko z nią się robi.

Aneczka  chciała jej wierzyć, ale nie mogła; widziała kiedyś karpia, który tłukł ogonem tłuszcz na patelni, a matka nie umiała, czy nie chciała jej tego wyjaśnić.

Z zabiciem kury matka czekała na ojca, kiedy jednak przyszedł z pracy, zmęczony i zły, pokłócili się. Ojciec zbeształ matkę, że kupuje żywe kury, skoro nie ma komu ich zabić, bo on tego nie będzie robił, po prostu się do takich rzeczy nie nadaje. Marka wypomniała mu wszystkie gwoździe nie wbite w swoim czasie z lenistwa i braku umiejętności, nigdy nie wykarczowane pokrzywy za płotem, wieczne wyprawy na rybki, podczas gdy ona sama z dziećmi…

Zła i obrażona, może dlatego nie zwracając uwagi na dzieci, wzięła siekierę z piwnicy, położyła kurę na drewnianej ławeczce obok kuchennych drzwi i jednym uderzeniem odcięła jej głowę, po czym z obrzydzeniem rzuciła siekierę w pokrzywy i weszła do domu. Kura ciskała się po ławeczce, aż z niej spadła. Szmatka pętająca łapki pękła albo rozwiązała się i kura bez głowy biegała w kółko podskakując i trzepocząc skrzydłami, podczas gdy z jej szyi tryskała fontanna krwi. Bardzo długo trwało umieranie kury.

Nikogo prócz Aneczki  nie było w pobliżu ptaka, choć wszystkich było słychać: matka szczękała garnkami w kuchni, ojciec kaszlał paląc fajkę, Joasia ciągnęła krzesło wołając: dzyń, dzyń – pewnie bawiła się w tramwaj. Kura najprawdopodobniej nie wiedziała, że w ostatniej walce z nieznanym towarzyszy jej Aneczka;  dziewczynka jednak zrozumiała, że gdyby nawet kura o tym wiedziała, byłoby jej to zupełnie obojętne – ponieważ umierając i tak była sama i nikt jej nie mógł ani pomóc, ani odwrócić od niej śmierci.

Pojęła wówczas także, co oznacza usłyszane gdzieś określenie łabędzi śpiew. Łabędź śpiewa, a kura tańczy. Do tej pory sądziła, że śpiewa się i tańczy z radości, ogarnęło więc ją przerażenie, że umieranie można nazwać tańcem i że ona przed chwilą ten taniec kury wymyśliła, a nie wiedząc nic o śmierci mogłaby się tak strasznie pomylić, żeby bólu nie odróżnić od radości.

Z kury matka ugotowała rosół, a ponieważ był bardzo tłusty, z rosołu przygotowała zupę pomidorową z ryżem. Aneczka zwymiotowała zupę i za karę, pod presją ojcowskiego pasa musiała zbierać ją łyżką z podłogi i zjadać. Płakała i wymiotowała na przemian, aż wreszcie dostała gorączki i rodzice położyli ją spać.”

 

 

Kochanek ze snu

Mój dzisiejszy sen nakierował mnie na problem, którego do tej pory nie dostrzegałam. Atmosfera Walentynek sprawiła, ze moje sny oscylowały wokół spraw męsko/damskich. Dzisiaj śniłam, że siedzę obok kogoś mglistego i niezdentyfikowanego i czuję jego ciepło obok siebie. Wiem, że jest to ktoś bardzo odległy ode mnie i wiem, że z jakichś powodów wobec niego jestem jak ta szara myszka wobec wypasionego kota. Mimo to wyciągam do niego dłoń pełną jakichś chrupków, orzeszków, czy czegoś takiego. Bez większych nadziei. Czuję na odległość promieniowanie ciepła jego dłoni i prąd przenikający  moje przedramię. ON bierze orzeszek (albo chrupkę) z mojej dłoni i widzę, że jest to paskudny, skurczony i brązowy kawałek, nadający się raczej do wrzucenia. (tu może odzywa się echo moich dzisiejszych zajęć – produkcji kandyzowanego imbiru pomagającego na mdłości i bóle gardła, o wiele tańszego (pięciokrotnie) niż gotowy produkt, ale nie dorównującego mu wyglądem). Ten KTOŚ bierze kawałek chrupki z mojej dłoni i sięga po następny. I w końcu moja dłoń jest pusta, niczego tam nie ma, nawet pokurczonej, brzydkiej chrupki. Ten KTOŚ jednak nie przejmuje się tym i kładzie swoją głowę na mojej dłoni. Trwam, aby nie zakłócić naszego porozumienia, ale czuję, że moje brzydkie, niewydarzone chrupki przesuwają się przez jego wnętrze, że odbierają wszystkie jego życiowe doświadczenia (których nie chcę widzieć, bowiem bolą mnie jak własne). Zrozumienie jest bólem własnym wzbogaconym o cudzy ból. Ale to moja wina, a właściwie niewydarzonych moich chrupków.

W realu czwartkowy wieczór spędziłam na wykładach online astrologii harmonicznej Wojciecha Jóźwiaka, także pod wpływem jego wytknięcia błędów mojego rozumowania w sprawie rodzinnego „Dokarmiania Urana”. Czyżby oznaczało to, że w ogóle nie rozumiem świata? Że obojętne jest mi potwierdzenie istnienia fal grawitacyjnych i zmarszczek na czasoprzestrzeni?

ON w moim śnie wydawał się kimś akceptującym moją osobę (jadł wszakże z mojej ręki brzydkie orzeszki/chrupki), a nawet wyciągnął drugą dłoń aby mnie przytulić.

I nagle obudziłam się z przekonaniem, że ci, których kochałam w swoim życiu, zawsze byli oddani czemuś lub komuś   innemu. Nigdy nasze drogi nie krzyżowały się. Teraz po latach przesyłają mi Walentynkowe pocztówki, gdy nauczyłam się żyć sama i czerpać z tego życia satysfakcję. To kiedyś był warunek mojego przeżycia. Dziś nikogo z nich nie potrzebuję. Wówczas, gdy ich kochałam, lekceważyli mnie. W swoich pamiętnikach określali mnie jako kogoś dziwacznego i niezrozumiałego, choć pociągającego odmiennością.  Po latach zwyczajnych i stereotypowych związków przekształcili się w wielbicieli ponadczasowych, ale ja zmieniłam się; już nie potrzebuję nikogo z nich, może oprócz tego, kto pobiera orzeszki z mojej dłoni. Bowiem jego nie było  wśród nich. Moje sny nie zawierały wówczas jego osoby. Nie został obciążony ich winami (czy słusznie?)

Ale świat nie pozostaje neutralny. Walczy z moim sennym zafiksowaniem, skłania mnie ku przekonaniu, że mam kolejny dowód na moją umysłową aberrację i postać mojego sennego kochanka oddala się w niebyt.

Obudziwszy się rankiem wiem jedno: nigdy w realu nie trafiłam na kogoś, kto jadłby brzydkie  chrupki z mojej dłoni. Czemu miałby to robić, gdy w zasięgu miał słodkie frukty? Czemu więc, tym bardziej, miałby przytulać się do mojej pustej dłoni?

Podobno Sen mara. Bóg wiara. Lepiej trzymajmy się pewników.

I mówił dziad do obrazu a obraz do niego ani razu

I znowu nasz świat podzielił się na pół. Jedni za, drudzy przeciw i na odwrót. Nie ma już żadnych innych spraw, są te największe, najświętsze, najbardziej wołające o naszą interwencję. To nic, że nie mamy na nie wpływu, a zaniedbujemy rzeczy, na które jeszcze wpływ mamy. To nic, że redukujemy siebie do prostych haseł, że upraszczamy to, co skomplikowane. Że pomijamy i zapominamy jakieś cząstki naszego życia, których nie odrobimy. Chwilami wydaje mi się, że żonglujemy wypełniaczami czasu i dopełnieniami naszych emocji, a nawet wytworami emocjopodobnymi. Tak już mieliśmy i były to dni stracone w naszym prywatnym wymiarze. To tak, jakby ktoś młody i silny zamiast grać w piłkę na boisku siedział na kanapie i przeżywał zapały zastępcze.

Ktoś, kto stoi z boku tego meczu nie ma szans. Będzie samotniał, kurczył się w sobie, gorzkniał pośrodku rzesz tych, którzy rozmawiają z obrazem. Bo przecież nie ze sobą rozmawiają, tylko z cudzym przekazem, okrojonym, prymitywnie podrasowanym, atrakcyjnie przyprawionym i dodatkowo wypachnionym. Bo ktoś wcześniej przyprawił go czymś brzydko pachnącym. To złudzenie, że jesteśmy razem, przejęci jednym duchem i jedną ideą. Jesteśmy jak te szczury wyprowadzane z miasta dźwiękiem piszczałki.

A przecież z każdą minutą naszego życia ucieka nam coś, z czego zdamy sobie sprawę później – jeśli zdążymy. Mamy jedno życie i powinno się ono mienić bogactwem barw, a nie jednokolorową udręką.

Para w słoju

 

 

Kartka na Walentynki

Walentynki001

Oto walentynkowa pocztówka dla starszej pani (pana). Ucieszyłam się, gdy ją otrzymałam. Powinna podnosić na duchu kogoś, kto dawno pożegnał się ze swoją kobiecością. Ale kiedy bliżej przyjrzałam się obrazkowi towarzyszącemu sentencji, zrobiło mi się niemiło. Czy obraz wysuszonych źdźbeł trawy miotanych wiatrem może napawać optymizmem? Czy ta stara, wysuszona trawa może kochać wiatr? Czy wiatrowi może zależeć na takich badylach, skoro przez lato wyrosną nowe, zieloniutkie trawusie, zakwitną na pohybel uczuleniowcom i innym niewdzięcznikom, zaowocują (lub zostaną ścięte), a w następnym roku pojawią się inne, choć przebrzmiałe, równie głośno i niemile szeleszczące? Oślepiające słońce łzawi oczy i tyle. To jest nad wyraz smutne. Słowa stoją w sprzeczności do obrazu.

Współczesność serwuje nam inne źle dobrane przykłady. Podejrzanego o zabójstwo i poćwiartowanie kobiety Kajetana P. w jakimś momencie zafascynowało promieniowanie kosmiczne. Prokurator nie podał szczegółów, trudno się więc domyślić, czy to zamordowana emanowała jakąś kosmiczną poświatą, którą sprawca postanowił zawłaszczyć i jej odebrać, czy też czyn ten uznał za niezbędny do podniesienia własnych możliwości pobierania tej energii. Mówiło się też o tym, że interesował się zbrodniami połączonymi z kanibalizmem. Raczej jest oczywiste, że się pomylił i że pomylił się bardzo bardzo poważnie, co nie zmienia faktu ,iż wokół nas jest mnóstwo ludzi mówiących i piszących z pełnym przekonaniu o kosmicznym promieniowaniu, nawet takim, które pozwala latami nie jeść i nie pić, a żyć. Gdzie jest ta granica między przekonaniem (które może być mylne) a kierowaniem się nim na serio w zwyczajnym życiu?

Ja widzę jedno jedyne wyjście, zarówno w sprawach poważnych jak i mniej istotnych: wyjść z siebie i stanąć obok. Jeżeli czegoś nie sprawdziłam na własnej skórze i nie uzyskałam 100% pewności nie powinnam kierować się tym w codzienności. To smutne, ale tak musi być dla bezpieczeństwa mojego i innych. Bardzo mi się podoba wiara w kosmiczną energię przenikającą do mojego wnętrza, naprawiającą moje popsute narządy wewnętrzne, zasilającą moje bolące stawy (podobnie jak podoba mi się miłość, która nie zna wieku, wyglądu i możliwości), ale póki co, obowiązuje mnie pewna życiowa ostrożność. Nocami nie mogąc zasnąć, mogę sobie wyobrazić, że rozkładając dłonie, ściągam do siebie owe kosmiczne promieniowanie; nawet poczuć mrowienie w dłoniach i ulgę w bólu, ale gdy obudzę się rano i jestem jaka jestem, stara, obolała i marudząca, wiem, że mnie to promieniowanie kosmiczne nie uleczy. Dlatego też nie będę miała pokus, żeby na przykład wysyłać je komuś na odległość (także w kierunku jego fotografii) dla uleczenia jego dolegliwości psychicznych lub fizycznych i wierzyć że przynajmniej w roli kosmicznego przekaźnika (jeśli nie uzdrawiacza) jestem do czegoś potrzebna.

Podsumowując – nie chcę karmić się złudzeniami. Choć, gdy się bliżej nie przyjrzałam walentynkowej pocztówce – było mi miło (chwilowo i nieobowiązująco).

 

Zakopane 1917

W 1917 roku moja babcia, nauczycielka w miejscowości Mokrzyska powiat Słotwina (Gdzie to może być?) otrzymała pocztówkę od swojej koleżanki, która w oczekiwaniu na zatrudnienie i wypłatę pensji przebywała w Zakopanem pod adresem Stara Polana 2. Koleżanka ta miała bardzo wiele do przekazania na temat otrzymanych propozycji i swojej sytuacji życiowej, ale nie zmieściła się na stronie przeznaczonej na korespondencję i kończyła na stronie obrazka. Oprócz tego moją uwagę zwróciły stroje pań na górskiej wycieczce. Jak one biedne w tych długich sukniach, kapeluszach i szalach wdrapały się na te skałki? Dwóch panów, towarzyszących im odpoczywa siedząc w stosownej odległości; biedne kobiety muszą jednak stać zapewne z uwagi na gorsety, stroje i właściwą, kobiecą skromność (jak przypuszczam).Zakopane 1917001