Zaułek czołgających się nietoperzy

nietoperz

Dawno temu, gdy byłam jeszcze bardzo sprawna fizycznie w czasie jakiejś kursokonferencji w Zakopanym wybraliśmy się w kilka osób na wycieczkę w którąś dolinę i tam wpadło nam do głowy wejść do spotkanej po drodze jaskini. Prowadził nas ktoś miejscowy, wątpiący czy uda nam się dostać do pięknej sali ze stalaktytami i stalagmitami, mogącej stanowić zwieńczenie spaceru. Jego niewiarę podzielali chyba dysponenci tego miejsca, ponieważ w żaden sposób nie zabezpieczyli wejścia do jaskini. Istotnie, po jakimś czasie natrafiliśmy na miejsce, które podobno nazwano korytarzem czołgających się nietoperzy.

Pośrodku przejścia znajdowało się duże wgłębienie od ściany do ściany wypełnione wodą, nad nim zaś skalny nawis nie pozwalający przejść w sposób wyprostowany. Aby pokonać to miejsce i nie zamoczyć się należało dać duży krok, a jednocześnie pochylić głowę poniżej kolan i w tej pozycji przesunąć się do przodu zresztą bez możliwości przytrzymania się czegokolwiek. Mnie to udało się jako komuś, kto w młodości łatwo wykonywał szpagaty, a za mną mojemu szefowi, chociaż on niezbyt stosownie ubrany, zamoczył sobie skraj płaszcza. Reszta osób, przeważnie starszych pań, została przed przeszkodą. Obejrzeliśmy oczywiście ową salę, bardzo piękną, ale nie tak piękną, jak fotografie podobnych miejsc w innych górach, w innych krajach, ale nasza satysfakcja z wyczynu była mniejsza z braku widowni, przed którą moglibyśmy się na gorąco pochwalić sukcesem.

Szef jednak przyzwyczajony do wygłaszania mądrych zdań na rozmaitych naradach w wyższych sferach politycznych, od razu wyciągnął wnioski z naszej sytuacji i porównał ją do pozycji i realnych możliwości instytucji, którą reprezentował, jednak po powrocie do reszty wycieczki już tego porównania nie powtórzył. Odtąd jednak zwykł był komentować różne zawirowania polityczne przedstawiając je jako fakt znajdowania się w korytarzu czołgających się nietoperzy (dającym jakąś możliwość sensownego wyjścia) lub zaułku czołgających się nietoperzy, gdzie nawet nie warto było próbować, ponieważ żadnego wyjścia z niego nie było.

Mnie te komentarze zachwycały, ale osobom, które nie znały źródła powiedzenia, wydawały się dziwaczne i manieryczne, zresztą nie bardzo wiedziały, o co chodziło.

Od tamtej pory często myślałam o różnych sytuacjach kategoriami tamtego doświadczenia, obliczając szanse wyjścia z nich bez  szwanku, a z sukcesem lub sukcesem okupionym zamoczeniem, czy też pokonania przeszkody po to, by stwierdzić, że nie warto było w ogóle tego robić.

Dziś myślenie tego rodzaju powróciło do mnie za przyczyną oficjalnego uzasadniania rozmaitych przedsięwzięć, które rzekomo trzeba zainicjować, aby osiągnąć pozytywny cel. Minister zdrowia uzasadniając sensowność wprowadzenia sprzedaży na receptę pigułki dzień po twierdził, że może ona szkodzić. Oczywiście jej ewentualna szkodliwość nie zmieni się od tego, czy wypisze się na nią urzędowy papierek, czy sprzeda bez tego papierka. W dodatku inny kontrowersyjny środek dla panów w pewnych kłopotach, który także może być szkodliwy (zrezygnowano ze stosowania go jako lekarstwa w całkiem innym schorzeniu), sprzedawany jest bez owego urzędowego papierka.

Sytuacja z tymi środkami podobna jest wspomnianemu zaułkowi czołgających się nietoperzy. Działanie podejmowane w ogóle nie ma sensu, ponieważ nigdy nie zostanie zwieńczone jakimkolwiek powodzeniem i jest działaniem sztucznym. Oczywiście jeżeli panom się wydaje, że sprawność ma tu znaczenie najważniejsze, to nie do mnie należy odbieranie im złudzeń. Cedowanie zaś odpowiedzialności na lekarza-urzędnika, co ma znaczenie w przypadku pań, nie zmieni żadnej z sytuacji, w których się znalazły i w której środek miałby zostać użyty, a która już przecież została w przeszłości dokonana, zmieni za to zasadniczo pozycję biorcy (właściwie biorczyni) środka o tyle, iż przekuje ją na opresywność decydenta wobec kobiety. Dalej, jak w owym zaułku: jedne biorczynie go pokonają, inne nie, w pozostałej zaś części społeczności wyrobi się przekonanie, iż o nas zawsze musi decydować ktoś inny, a z czasem może wyrobić nastawienie oczekiwania takiej decyzji, zamiast osobistego odpowiadania za własne życie i własne decyzje.

Pisząc swoją powieść o dwudziestoleciu międzywojennym bardzo dokładnie przez dwa lata czytałam prasę z tamtego okresu. Przy okazji śledziłam dokonania dokumentujące drogę bolszewików do zdominowania całego życia społecznego Rosji, a właściwie ZSRR. Zaczynało się od spraw drobnych i banalnych. Jedną z nich był zakaz całowania się na ulicy (rzekomo z powodów higienicznych). Polska prasa tamtych lat wyśmiewała się z dekretów komunistów zakazujących takich czy innych głupot, noszenia jakiegoś rodzaju odzieży, fryzury itp. Jak wiemy, zaczynało się od drobiazgów, a zdominowano całą sferę prywatności człowieka. Po roku 1990 wydawało się, że skończyliśmy z tym bezpowrotnie i możemy odetchnąć, dostaliśmy się bowiem do pięknej sali, w której możemy podziwiać naturalnie ukształtowane kryształy. Okazuje się jednak, że oglądane przez nas kryształy nie są aż tak piękne, jak w innych wspaniałych miejscach, a w dodatku że jesteśmy właśnie w zaułku, gdzie stojąc w rozkroku musimy pochylać głowę poniżej kolan i nijak nie udaje nam się pójść dalej, w dodatku już zastygliśmy w pozycji z której raczej nie ma wyjścia bez zamoczenia płaszcza. Chyba, że padniemy na kolana, ale my podobno chcemy z kolan tych powstawać. Tak czy siak, jesteśmy czołgającymi się nietoperzami, stworzeniami sprzecznymi z naturą. A przecież podobno umiemy latać!

Jest jeszcze inny powód, dla którego przypomniała mi się owa jaskinia czołgających się nietoperzy. To symbolika obecna w naszym życiu, a zwłaszcza w literaturze, malarstwie, fotografice i innych dziedzinach sztuki. Wraz z przemijaniem PRL, zanika pokolenie przyzwyczajone do szukania „drugiego dna” we wszystkim. Symbole są niepotrzebne w czasie, gdy wszystko możemy powiedzieć wprost i bez osłonek. To, co miało sens dla pokoleń żyjących bez wolności słowa, traci go obecnie, co nie oznacza jednak, że w przyszłości znowu nie powróci.

Z drugiej strony odbiorcy sztuki stali się wygodni, nie chce im się wysilać, szukać aluzji, odniesień do innych, nawiązań do archetypów, symboli, zwłaszcza tych mniej znanych. W czasie gdy wszystko jest „kultowe”, ciężar zrozumienia sensu przenosi się z dzieła sztuki na opinię o nim. Oczywiście są symbole źle dobrane, mało zrozumiałe, hermetyczne, ale przyczyną posługiwania się nimi, nie jest utrudnienie odbioru, a pominięcie wielu wyjaśnień, które należałoby zamieścić w odnośniku. Wszyscy wiemy, co to jest „Matka-Polka” i czego jest symbolem. Wystarczy napisać zdanie o konkretnej osobie, że jest typową matką-Polką i wiadomo co. Oczywiście symbole się zmieniają. Kto wiedział pięćdziesiąt lat temu, kto lub co to są „moherowe berety”? Ten symbol nie istniał w sferze publicznej. Mimo zmiany części symboli, wypadania ze zbiorowej pamięci i pojawiania się nowych, myślenie symboliczne bynajmniej nie ginie. Weźmy chociażby parę aktualnych fraz: „katastrofa smoleńska”, „żołnierze wyklęci” „pięćset plus”. Szkoda tylko, że świat symboli obecnie wzbogacają przeważnie urzędnicy i politycy, a więc za chwilę, wraz z przemijaniem politycznych formacji, przestaną być one zrozumiałe. W natłoku doraźności, tylko niektórzy erudyci pamiętają o zjawiskach symbolizowanych przez zaczerpniętych z kultury antycznej postaci np. Prometeusza, Odyseusza oraz olimpijskich bogów. Tu muszę podkreślić wielką zasługę „Taraki” i osobistą Wojciecha Jóźwiaka, dla rozumienia świata symbolicznego, tego powszechnie znanego, czerpiącego z zasobów kultury, wymagającego jednak przypomnienia, zwłaszcza jednak tego mniej rozpowszechnionego.

Wracając do symbolu „czołgających się nietoperzy” Jest to jeden z symboli prywatnych ale mających wspólne korzenie z symbolami powszechnymi jak „walka z wiatrakami” – zaczerpniętym z dzieła o Don Kichocie, historycznym „przekroczeniem Rubikonu”. politycznym „umoczeniem się” i tym podobnymi. Siła tych prywatnych symboli, jeśli chce je ktoś rozszyfrować, tkwi w odmiennych wariantach rozumienia określonego zjawiska, w możliwości zabawy tymi wariantami chociażby dla ilustracji odstępstw od znanego i schematycznego modelu.

Niestety, posługiwanie się symbolami wymaga wiedzy o nich i pewnego wyrafinowania. Uczniowie, których zmuszano kiedyś do czytania „Pana Tadeusza” czy „Dziadów”, dostawali spory zasób, pozwalający im na własne tworzenie lub poszukiwanie symboli. Tym jednak, którym obrzydzono literaturę w szkole, nie chce się poszukiwać tam innych rzeczy i wartości, niż wartka akcja. W ostatnich latach w ogóle ludziom chce się coraz mniej wysilać – wszak życie ma polegać na poszukiwaniu przyjemności, a nie rozumieniu świata. Jednak dla tego ostatniego niezbędne jest posługiwanie się symboliką, jeśli nie chcemy dokładnie odwzorowywać każdego szczegółu polnej drogi przy opisywaniu kraju. Pewne rzeczy muszą być zasygnalizowane i symbol właśnie jest tym sygnałem, do czego się odwołujemy w swoim opisie, być może kładącym nacisk na inne aspekty rzeczywistości.

Szczególnie polecam artykuły Taraki o symbolach – do własnego odszukania po tagach.

http://www.taraka.pl/tag.php?tag=all

Karnawał trzydzieści sześć lat temu

sylwester001

Karnawał trzydzieści sześć lat temu. Nie było wtedy „domówek”, imprezki takie nazywały się „prywatki”. Cały rok zbierało się kartki na alkohol, żeby w Sylwestra zaszaleć. U mnie były 2 uroczystości imieninowe, moja i męża w listopadzie, plus Sylwester, zazwyczaj składkowy. Nie zapomnę pierwszego takiego Sylwestra obchodzonego w stanie wojennym na jakimś wygwizdowie Ursynowa (dziś to jest główna ulica tej dzielnicy), kiedy brnęliśmy przez śniegi i wykroty budowlane do naszego uczelnianego kolegi z dwiema koleżankami plus nasi mężowie, z siatkami i kartkowym alkoholem, a mąż jednej z nich utyskiwał, że aby napić się własnej wódki za własne pieniądze i za własne kartki musi brnąć przez jakieś bezdroża, My, kobiety, nie narzekałyśmy, choć cienkie jedwabne kiecki podwiewał wiatr, a rajstopy, otrzymane jeszcze w firmie na Dzień Kobiet 8 marca, przechowywane na tę doroczną, najwspanialszą uroczystość, nie chroniły od chłodu.

W stanie wojennym imprezy były całonocne, bo obowiązywała godzina policyjna. Jeśli było trochę za głośno, potrafił pojawić się patrol, ale na ogół panom z patrolu humor poprawiał śledzik i to, w czym lubi on pływać. Niestety, ja pracowałam w firmie zmilitaryzowanej 24 godziny dyżuru na 24 odpoczynku i o szóstej rano w Nowy Rok musiałam stawić się w biurze. Ten Sylwester był dla mnie szczególnie trudny, bowiem zawirowania osobiste (które zaowocowały po latach opowiadaniem „Imieninowe przyjęcie”) wprawiły mnie w depresyjny nastrój, gdy niepowodzenia osobiste łączyły się z polityczną sytuacją kraju i ogólnym poczuciem klęski we wszystkich aspektach życia.

Pozostawiwszy rano towarzystwo leżące pokotem wszędzie, gdzie się dało, pełna niewysłuchanych do końca żalów i pretensji tych nieco trzeźwiejszych gości, nadspodziewanie trzeźwa i rozumiejąca dogłębnie nie tylko Polskę, ale i cały Wszechświat, udałam się do pracy na ulicy Garażowej, jako dyżurny spedytor. Po drodze kilkakrotnie mnie legitymowano, zwłaszcza że ewidentnie wracałam z imprezy w długiej, złocistej kiecce i cienkich pantofelkach, ponieważ moje kozaczki (buty na futerku) ktoś zawinął w szalik i podłożył sobie pod głowę w charakterze poduszki.

Dzień w pracy zaczęłam od zaparzenia kawy. Ale cóż to była za praca, skoro telefony (jak w początku stanu wojennego) nie działały. Rozłożyłam polówkę znajdującą się na wyposażeniu dyspozytorni z zamiarem odespania trudnej nocy, kiedy przygotowania przerwało mi walenie w drzwi. Pojawił się patrol Milicji czy ORMO, nie pamiętam i choć miałam pietra, musiałam ich wpuścić. Na szczęście chłopaki nie mieli złych zamiarów. Zadowolili się kawą i polówką, na której przysypiali na zmianę oraz miłą rozmową. Wyregulowali mi ciepłotę grzejników, a nawet odśnieżyli chodnik od ulicy, co należało do obowiązku dyżurnych spedytorów. Opowiadali mi o swoich dziewczynach, które bawiły się na Sylwestra nie wiadomo z kim, a ja użalałam się nad ich losem i było bardzo miło (choć nie do końca wolna od strachu w przerwach przysypiałam w fotelu naprzeciw milczących wskaźników i niezapalonych światełek telefonicznej centralki). O dwunastej przyszła moja koleżanka, a chłopcy udali się na patrol, ja zaś mogłam odrobinę się przespać.

Ten poranek utkwił mi w pamięci na wiele lat, ponieważ cała ta rewolucja wydawała się śmieszna w obliczu osobistych problemów wszystkich ludzi w otoczeniu (wraz z chłopcami z patrolu) spowodowanych gromadzeniem wódki, papierosowych skrętów i emocji na ten jeden, jedyny dzień w roku, co owocowało zawirowaniami prywatnego życia, ale nie sposób było wyekstrahować go z ogólnej fali politycznej, więc było to podwójnie dołujące. W dodatku jako ówczesna zaoczna studentka w perspektywie kilku najbliższych dni miałam sesję egzaminacyjną z potworną statystyką i jeszcze potworniejszą PRL-owską rachunkowością, gdzie zgodnie z popularnym powiedzonkiem „po to są działy i rozdziały, żeby chłopki nie wiedziały, gdzie się ich pieniądze podziały”

Po 24-godzinnym dyżurze wracałam do domu, dźwigając ciężkie siaty z jakimiś sześcioma nieoskubanymi kurami z likwidowanej fermy, zabijanymi poprzez przejechanie po nich pojazdem robur tudzież przydziałem trzech kilo żółtego sera z serwatki i kostką masła oraz pasztetówką (podobno produkowaną z papieru toaletowego – jak mówiono) z systemu pozakartkowego dla zmilitaryzowanych. Co jednak miało to za znaczenie, gdy moje serce krwawiło, a moja przyjaciółka okazała się moją rywalką, zaś jej mąż wyrzutem sumienia, iż nie zapanowałam nad sytuacją! Stan wojenny zdołowałby mnie do reszty, gdyby nie to, że ów patrol posunął mi rozwiązanie pozwalające na uzyskanie zwolnienia lekarskiego od wszystkich moich zmór.

Świat oglądany następnego poranka o szóstej rano, gdy mrok jeszcze spowijał ziemię, uwolnił mnie od wszelkich złudzeń, jakie miałam do tej pory. Nic już od tamtej pory nie było takie samo i przez lata całe potem uważałam się za kogoś całkowicie uodpornionego na wszelkie zawirowania losu. Nie odczuwałam żadnych emocji, na wszystko, co mi się przytrafiało, byłam z góry przygotowana, zimna i odporna. Moi ówcześni bliscy wspominają mnie jako chudą, rudą (farbowaną) i niewzruszoną. W tamtym czasie zaczęłam też robić karierę zawodową. Dopiero wypadek komunikacyjny w 1996 roku, wyrzucając mnie na manowce czynnego życia, uwolnił ze mnie tę nagromadzoną przez lata twardość. W szpitalu kardiologicznym na muzykoterapii przez cały czas lałam łzy, gdy inni po prostu spali. Potem zaś bałam się śmierci i ogółem byłam rozbita. Ubierałam się i z domu wychodziłam jedynie wówczas, gdy czułam się tak źle, iż dopadał mnie paniczny lęk przed śmiercią, bo moja lekarka z przychodni powiedziała mi, że gwarancją uzyskania pomocy nie jest leżenie w łóżku, a zasłabnięcie na ulicy, najlepiej na przystanku.

Historia politycznych przemian oglądana oczami kobiety jest zupełnie czymś innym niż zwykłe polityczne zawirowania i zupełnie czymś innym niż heroizm opozycji. Oglądane z bliska osoby i wydarzenia pozbawione były tej legendy, którą potem obrosły; mnie osobiście jawiły się jako stado nieudaczników, miotanych od skraju do skraju i nie miało wielkiego znaczenia, kto, po której jest stronie. Z tej perspektywy nikt nie odnosił sukcesów, wszyscy zaś mniejsze czy większe klęski.

Z radością w tamtych latach początku stanu wojennego powitałam ostatki i koniec karnawału. Wszystko nareszcie było normalne, bez oszukiwania się, że jesteśmy wolni i możemy z tej wolności korzystać. Zwłaszcza że gdy my nie możemy, nie powinni też inni. To mściwe zadowolenie, że karnawał kiedyś się kończy, tkwi we mnie do dziś.

Spełnione przepowiednie

IMG_2904

Wiele lat temu, gdy byłam jeszcze studentką polonistyki, wakacje spędzałam jako przedszkolanka na koloniach, co pozwalało mi jednocześnie na pobyt w pięknych miejscach naszego kraju, najedzenie się gotowanych potraw oraz przygotowywanie do zawodu nauczyciela (który porzuciłam po 5 latach pracy).

Lubiłam zawsze rozmawiać z ludźmi, bez wyboru i wcześniejszych założeń, a zwłaszcza z wiejskimi kobietami, możliwe, że dlatego, iż w ich towarzystwie nie czułam własnej niższości doznawanej na co dzień. Te rozmowy po latach zaowocowały moją powieścią „Sierotka”, gdzie chciałam dać głos wszystkim poniżanym dziewczynom w czasach, gdy kobiety były traktowane jak nic warte statystki męskich losów. Mój bardzo dobry znajomy, doktor filologii, ówczesny intelektualny autorytet, późniejszy naczelny redaktor literackiego czasopisma, zdający się (w moim przekonaniu) rozumieć wszelkie drgnienia ludzkiej duszy, kształtujący mój ogląd literackiego przetworzenia świata, w jakimś poważnym artykule kilka lat później określił kobiece pisanie jako „literaturę majtkową”. Dla niego i jemu podobnych, opowieści z babskiego punktu widzenia były żenujące, krążyły wokół porodów, miłości i nienawiści do świeżo urodzonych dzieci, rozmemłanej psychiki, rozpiętej między uczuciami a żałosną codziennością, z jej prymitywną cielesnością, niezrozumiałymi wymaganiami wobec świata, problemem akceptacji ludzkiej zwierzęcości, nawet zgłaszanym w postaci nie dosłownej, a przetworzonej w poezji. To nie były tematy godne jej doniosłości. Z jego punktu widzenia miałam podstawową wadę – nie byłam w stanie się zaszufladkować do określonej kategorii twórczej (co pokutuje do dziś mimo mojej starości). Ja zaś ubolewałam nad tym, że nie potrafię wyrwać się poza swój stan i w gruncie rzeczy niczego nie jestem pewna. Wiele lat wierzyłam jego oglądowi świata, co oczywiście jest świadectwem mojej życiowej naiwności, do czasu, gdy nie trafiłam na piękne teksty Jeana Geneta. Wszystko przemawiało przeciwko niemu, a zwłaszcza jego życiorys, jednak było to piękno i wzniosłość w pogardzanej odmianie miłości, nieakceptowane przez literackie lobby. Moim zdaniem czytałam wówczas najpiękniejsze teksty o miłości (choć całkiem nieprawomyślne). Cała reszta wpojonych mi literackich zastrzeżeń stanęła dużo później pod znakiem zapytania, ale to był dopiero początek.

Wracając jednak do czasów kolonii w podlaskiej scenerii (wieś Tokary): zgłosiła się do mnie pewna starsza kobieta w czasie, gdy pełniłam funkcję kierowniczki, z prośbą o sprzedaż zlewek dla jej świń. Takich próśb było kilka, ona jedna miała argumenty, które mnie przekonały. W zamian za to powróżyła mi moje losy aż do śmierci – co wówczas wydawało mi się śmieszne i głupie. Co mi ta kobieta wróżyła?

Po pierwsze męża bruneta i rówieśnika – podczas gdy ja zazwyczaj kochałam się w blondynach, nawet typie tzw. świńskich blondynów, uważanych za zrównoważonych intelektualistów i stanowiących całkowite przeciwieństwo do dziewczyn mojego rodzaju, o których rodzina mawiała, że nie wiadomo, czego się po nich spodziewać. Mój ideał męskości musiał być starszy ode mnie i być bardziej doświadczony – taki archetyp ojca, którego naprawdę nie miałam, ponieważ mój tata, nawet gdy był z nami, nigdy nie był dojrzałym facetem. Ewentualnie mógłby też być kimś o wiele młodszym ode mnie, na początku drogi zrozumienia między kobietą a mężczyzną, z którym odnajdywalibyśmy własne, niestandardowe ścieżki. W każdym razie nie oczekiwałam, że będzie moim rówieśnikiem, skądże znowu! Ci byli już ukształtowani w sposób nierokujący dla mnie nadziei.

Po drugie wróżyła mi dwóch synów, gdy ja pragnęłam posiadania córek. Nie będąc przekonania o tym, iż jakikolwiek mężczyzna może mnie zrozumieć, uznałam, że takiego zrozumienia mogę jedynie oczekiwać od ewentualnej córki. Miałam dla niej nawet gotowe imię – Ludmiła. Miała miłować ludzkość i każdą jej cząstkę, miała być dziewczyną silną i niezależną z właściwą dozą bezlitosności, której mnie brakowało. Mówiąc o dwóch synach, na początku wahała się. Jeden, dwóch – wreszcie zdecydowała się na dwóch. Okazało się, że miałam bliźnięta.

Po trzecie – kobieta owa oświadczyła mi, iż na starość wprawdzie nie zdobędę jakiegoś znaczącego majątku, ale nie będę miała problemów materialnych, co wydawało mi się zupełną bzdurą. Ja, która potrafiłam ukraść dziecku w parku bułkę z wędliną, nie miałabym problemów materialnych? Niemożliwe`! Lata całe brakowało mi pieniędzy do pierwszego, a tu taki luksus nie do wyobrażenia!

Przepowiedziała mi też inne wydarzenia w moim życiu, nie określając ich tak dokładnie, ale na przykład moment zagrożenia życia w drugiej jego połowie, co sprawdziło się w związku z wypadkiem komunikacyjnym.

Przepowiednie owej kobiety utkwiły mi w pamięci na wiele lat, ponieważ takie były nieprawdopodobne. A jednak spełniły się co do joty.

Dzisiaj, na starość wiem, że wiele kobiet ma talent przepowiadania przyszłości, choć im jest on większy, tym mniej mu wierzą. Czasami mówią sobie: będzie tak, i tak, i ku swojemu zdziwieniu trafiają w sedno. Nie są im potrzebne karty, astrologia i inne wspomagacze, same nie mają pojęcia, skąd ich talent się bierze i nazywają go niegroźnie intuicją. Niestety, talent ten rzadko trafia się wśród zawodowych przepowiadaczy, trudno więc na kogoś takiego natrafić.

Charakterystyczne jest także, że z im starszą osobą mamy do czynienia, tym mniej jest zainteresowana odgadywaniem i obnażaniem przyszłości. Większość z nich nie wierzy w zaskoczenia, sądzą więc, że nie warto się upewniać co do tego, co raczej powinno nastąpić. Odgadywanie rodzaju choroby, na którą się umrze, nie jest zabawne, ani do czegokolwiek potrzebne. Do zajęcia się przyszłością mogą jedynie skłonić sprawy życiowe jak na przykład ową kobietę chęć uzyskania stołówkowych zlewek dla swoich świń.

Ta kobieta, która nie wychodzi mi z pamięci, nie potrzebowała niczego do swoich wróżb, ani kart, ani patrzenia w rękę. Siedziała na kuchennym stołku, trzymając między nogami wiadro porzeczek, które przyniosła w prezencie i mówiła.

Wiele lat później zastanawiam się, jaki mechanizm odpowiada za przewidywanie przyszłości. Czy bierze się on z własnego wnętrza, własnej intuicji czy stanowi podpowiedź nieznanych sił, dających sygnały pozwalające wybrańcowi na wyczucie jakości czasu i atmosfery otaczającej danego człowieka. Może bierze się też ze sprzężenia dwóch osób, powodującego, iż rozumieją swoje losy bez słów, ponieważ istnieją między nimi wewnętrzne podobieństwa i nieświadomy kontakt. Dlaczego jednak rzadziej umieją przewidzieć własne losy? Czy brakuje do tego drugiej osoby?

Jan Witold Suliga na którymś ze swoich kursów Tarota demonstrował proces wróżenia na podstawie jednego z układów. Snuł swoją fikcyjną opowieść serwowaną hipotetycznemu klientowi ze swadą i bez wahania, jako ćwiczenie wyobraźni i umiejętności budowania fabuły. Wśród nas były osoby dość naiwne, skłonne do rozważań, jak w ogóle można wróżyć komuś, kto nie istnieje. Sądziły, że aby komuś wróżyć, trzeba świadomie i dokładnie wiedzieć, co się za chwilę powie. Potem ćwiczyliśmy w parach (które dobierały się same). Nie było łatwo: pytania do zadania ustalono dla wszystkich jednakowe i były one jak najbardziej konkretne. Nie można było lać wody, należało w odpowiedzi podać rok, miesiąc (w określonym zaokrągleniu) jakiegoś wydarzenia z życia, np. ślubu, urodzenia dziecka, jego płci itp. Pytań było dość dużo, tak żeby trudno było prawidłowo odpowiedzieć na większość, licząc na los szczęścia. Par było z dziesięć i wyraźnie dawało się dostrzec, że niektóre z nich odpowiadały bardzo dobrze, inne zaś za każdym razem trafiały kulą w płot. Powtórzenie ćwiczenia z odwróceniem ról w tych samych parach nie zmieniło trafności. Niestety, nie przeprowadzono ćwiczeń z innym układem par.

Do czego zmierzam? Mamy mnóstwo wróżek i wróżów, ale nie mamy żadnego systemu weryfikującego ich zdolności. Gdyby taki system istniał, jakieś zawody na przykład w trafności przewidywań, może udałoby się wyodrębnić i odkryć pewne prawidłowości. Z oczywistych względów nikt jednak taką rywalizacją nie jest zainteresowany.

I jeszcze jedno spostrzeżenie. Z moich obserwacji wynika, że we wróżeniu w zwykłych sprawach zwykłych ludzi znacznie lepsze są kobiety. Nie mają takich wpadek jak wróżący wydarzenia polityczne mężczyźni, których prognozy, z pozoru łatwo przewidywalne, nie sprawdzają się. Owszem, łatwo przewidzieć tendencje, ale trudno rzeczy niespodziewane. Co jest przyczyną tej przewagi kobiet? Zepchnięte zwykle do pogardliwie określanych „majtkowych spraw” tkwią w nich od wieków, a prawdziwe wróżby właśnie ich dotyczą. Dobry mąż, zły mąż, brunet, blondyn, dzieci, córki, synowie, druga kobieta, blondynka, brunetka, fałszywa przyjaciółka, pieniądze, zdrowie, życie, śmierć. Tylko na pytanie: „czy on kiedyś do mnie wróci?” litościwe wróżki odpowiadają dwuznacznie, choć wiadomo, że ten, kto odszedł, nigdy nie wraca, a jeśli nawet wraca, to nie jest ten sam.

Pod bardzo wieloma względami wróżenie jest literaturą.

Przykuci do czasu

Są ludzie zanurzeni w tym, co było i są też ludzie zatopieni w teraźniejszości, silnie z nią związani, ale związkiem negatywnym, pełnym żalu i pretensji, ocen sprawiedliwych lub nie, zawsze jednak bardzo subiektywnych, niczym zdradzeni kochankowie narzekający, jęczący, bezustannie sarkający i psioczący na wszystko.

Zastanawiam się, czy to nie jest ten sam gatunek ludzi — jednokierunkowych. Choć żyję dość długo, nie byłam w stanie obserwować rozwoju tego typu człowieka, ponieważ sama ewoluowałam i moje spojrzenie, jako nieobiektywne, nie może być wystarczające, Ze swojej ewolucji zauważyłam tylko to, że z krańcowego egotyzmu (nie mylić z egoizmem) w miarę upływu lat wyzwalałam się, przenosząc swoje zainteresowanie z siebie na innych ludzi. Jako młoda dziewczyna robiłam to z pewnego wewnętrznego przymusu (bo nie chciałam być zapatrzoną w siebie i patrzącą na świat jak koń z klapkami na oczach) i dopiero z biegiem czasu odnalazłam w takim oglądzie świata satysfakcję. Dlatego też moja obserwacja etapów przemiany ludzi jest wysoce niedoskonała. Mając jednak 75 lat, powinnam odznaczać się pewną przenikliwością umysłu, jeśli nie chcę być traktowana jako zdziecinniała staruszka. Muszę więc zabrać się do podsumowania swoich doświadczeń.

Wyrosłam w środowisku i w czasach, gdy podstawowym modelem społecznego zachowania było narzekanie. Ze zdziwieniem odkrywam, że pozostało ono nadal aktualne. Ostatnio przestałam obserwować pewnego wspaniałego astrologa, który marnował swój czas i zdolności na komentowanie bieżących wydarzeń (albo wypowiedzi) politycznych. Mimo zbieżnych często poglądów raziły mnie jego polityczne komentarze, nie tyle ze względów intelektualnych, ile z nieustannej permanentnej krytyki, bez różnicy czego dotyczyła, spraw ważnych czy dupereli. Nie chciałam tego czytać – z przyczyny nadmiaru złości wylewanej na świat, która dołowała mnie każdego rana, gdy odpalałam FB na swoim komputerze. Możliwe, że miał rację, ale ile negatywnych obrazów można znieść! Ile napaści na ludzi mających takie, a nie inne poglądy, postępujących tak czy inaczej, ba, wręcz myślących nie tak, jak my. Wszak mamy i własne, prywatne niemiłe sprawy i nie chcemy, żeby nasz wewnętrzny świat tracił równowagę za sprawą jakiegoś jęczyduszy (niezależnie od tego, ile miał racji). Nie chcemy też (przynajmniej ja) bawić się w ocenę i krytykę wszystkiego dosłownie, o czym usłyszymy lub przeczytamy, uważam bowiem taką reakcję jedynie za zaśmiecanie umysłu.

Dziś przeczytałam czyjś link do artykułu:

http://businessinsider.com.pl/technologie/nauka/narzekanie-wplyw-na-mozg-wedlug-psychologii/m8fzm18

skąd dowiedziałam się, że narzekanie niszczy mózg. Czułam to przez skórę!

Wydawało mi się zawsze, że człowiek narzekający, wpada w jakieś koleiny, które go niosą niczym samochód na wiejskiej drodze, a gdy staną się zbyt głębokie – co kiedyś widziałam – samochód zawiesza się i potrzeba dużo trudu i zewnętrznej siły, żeby go przestawić.

Podobne wrażenie jak z narzekaczami odnoszę przy spotkaniach z innymi jednostronnymi ludźmi, wspomnianymi na wstępie. Zanurzenie w tym, co było, jest czasem potrzebne, zwłaszcza osobom starszym. Pozwala wracać do niegdysiejszych spraw z bezpiecznej odległości czasowej, gdy wszystko, co się stało, już się stało i nic nie jest w stanie tego odmienić, bo paradoksalnie wpływa to w jakiś sposób na nasze poczucie bezpieczeństwa. Trzeba jednak mocno dbać o to, by nie wpaść w koleiny, w których łatwo się zawiesić, opowiadając na przykład co roku tę samą nudną historię o autokarowej wycieczce do Bułgarii za komuny lub powtarzając te same wielokrotnie przetrawione komunały.

I są też ludzie, którzy nie wyobrażają sobie, że kiedyś mogło być inaczej niż tu i teraz. Dla piszącego, występującego w roli czytelnika, jest to coś w rodzaju zgrzytu żelazem po szkle.

Czytuje się literackie gnioty, pisane bez żadnej dbałości o realia, ba, czyniące z tego niedbania zasługę, jako że „ludzie są zawsze tacy sami, w starożytności i dziś”. Kpi się na przykład z Sienkiewiczowskiej „Trylogii” i „Krzyżaków” z powodu stylizacji języka na archaiczną, co ponoć utrudnia czytanie. Mnie jednak razi, gdy dwaj rzymscy gladiatorzy przed walką rozmawiają, rzucając od czasu do czasu k…ami. W łacinie istniały zapewne przekleństwa, ale niekoniecznie były to typowo polskie odzywki.

Lekiem na takie książki jest lektura gazet sprzed stu albo więcej lat. Frapujące odmienności w sposobie zachowania, reakcjach i przyjmowania życiowych odmienności losu, są często zabawne, ale też dające do myślenia. To nieprawda, że jesteśmy tacy sami jak sto, czy dwieście, czy tysiąc lat temu. Z perspektywy czasu charakterystyka lat, które upłynęły, ujawnia pewne cechy, które możemy od razu zauważyć. Podstawową jest odczucie pewnej naiwności ludzi wcześniejszych generacji. Inną zauważalną cechą jest pozornie mniejsza komplikacja otaczającego ich świata. Wielu przedmiotów i problemów nie było wówczas albo dopiero się zaczynały, wiele zaś odchodziło w niepamięć i dziś już nie istnieją. Kto wie na przykład, co to są postoły, z czego je wyrabiano i do czego służyły? Owszem, przeczytałam gdzieś ostatnio, że powstała grupa reaktywująca ich wytwarzanie, ale to oczywiście tylko hobby. Inny wyraz: walansjenka – został zakwestionowany przez korektę mojej książki, jako niezrozumiały.

To mniejsze skomplikowanie świata, który odszedł, jest złudzeniem oczywiście, miał on bowiem także swoje specyficzne problemy, które dziś nie istnieją (jak i przedmioty i czynności oraz rytuały już zapomniane). Niegdysiejsza towarzyska etykieta, niezbędna do przebywania w grupie ludzkiej, odznaczała się z dzisiejszego punktu widzenia tak wysokim stopniem komplikacji, że obecnie stosowanie się do niej byłoby niemożliwe, jako że nasze czasy nie stawiają aż tak wysokich wymagań w tym zakresie, a i nikomu się nie chciałoby się męczyć. Przedmioty, których uczył się w seminarium nauczycielskim mój dziadek, powodowałyby przerażenie u dzisiejszego ucznia szkoły pomaturalnej. Nie dość, że łacina, greka i dwa języki nowożytne, to fortepian, skrzypce i trzeci wybrany instrument, dwa rodzaje rysunków plus inne znane nam przedmioty i inne specjalistyczne. Widać, chociażby z tego przykładu, że ówczesne życie nie było tak proste, jakby się wydawało. Nie było komputerów, telewizorów i współczesnej techniki, za to były rozbudowane umiejętności, dzisiaj popadające w niełaskę. Stosunki międzyludzkie nie były upraszczane z powodu ograniczania ich do jednego rodzaju, cząstkowych interakcji, swego rodzaju segmentacji (media społecznościowe, praca, związki towarzyskie, relacje biznesowe) tylko obejmowały całą możliwą gamę kontaktów.

Człowiek ma tendencję do upraszczania, lecz mimo niej, stopień komplikacji naszego życia nie staje się mniejszy. Uproszczenie w jednej dziedzinie nie pociąga za sobą uproszczeń w innych, przeciwnie, pozwala tamte bardziej komplikować.

Walka ze skomplikowaniem świata jest skazana na brak sukcesu. Mimo słownikowego ograniczania zjawisk (w myśl zasady, że co nie nazwane, nie istnieje) pojawiają się rzeczy nowe, dla których wymyśla się nowe nazwy, często zapominając już istniejące. Dlatego też śledzenie specyficznych cech dawnych lat pozwala nam wykryć trendy zmian i być może, przystosować się do nich. Prowadzenie dialogów i akcji w dziełach literackich i filmowych, których akcja toczy się w przeszłości, tak jak byśmy mieli do czynienia z współczesnością, jest pójściem na łatwiznę i niczego nie wnosi w nasz ogląd świata.

Przypisy:

postoły — łapcie plecione z łyka lub kory, noszone przez mieszkańców wsi od czasów słowiańskich i jeszcze przed II wojną światową na kresach RP

RysunekPostoły

walansjenki — drogie, delikatne, wąskie koronki klockowe najczęściej przedstawiające wzór kwiatowy, rozpowszechnione w XVIII i XIX wieku. Nazwa pochodzi od miasta we Francji Valanciennes — słynącego z wyrobu koronek. W biedniejszych polskich rodzinach mieszczańskich międzywojnia wykorzystywano zaledwie skrawki dla ozdobienia sukienek.

walansjenka