Poprzednie dwa odcinki opisywały zasób dziecięcych smaków i zapachów sprzed blisko 80 lat. Przyszła teraz kolej na dźwięki. Na początek muszę dodać, że gdy wojna się skończyła – mam na myśli drugą wojnę światową oraz Powstanie Warszawskie – miałam dwa i pół roku. W tym wieku dziecko niewiele pamięta, ja jednak zapamiętałam kilka rzeczy, które utkwiły mi w głowie i tkwią tam do dziś.
Pierwszą z nich był odgłos wybuchów spadających bomb i strzałów. Zachodzi tu dziwne zjawisko – moje ciało pamięta więcej, niż mój mózg. Często czyta się o psach, którym szkodzą fajerwerki noworoczne. Za mojego dzieciństwa na Nowy Rok nie strzelano, za to wystrzały były często słyszane w czasie Wielkanocy, jako oznaka tego, że Chrystus zmartwychwstał, oczywiście jako oznaka radości. Ja jednak reagowałam zawsze na nie podobnie, jak psy na Sylwestra: z drżeniem, poceniem się, całkowitym rozchwianiem uczuciowym, niemożliwością skupienia się na czymkolwiek. Mimo że wkroczyłam w osiemdziesiąty rok życia, te trudne doznania wcale nie zmalały ani nie znikły. Jestem jak te psy, które chowają się w najciemniejszy kąt ze strachu. Ja wprawdzie strachu nie odczuwam, ale moje ciało reaguje tak, jakbym go odczuwała. Zastanowienia wymaga źródło wszechogarniającego strachu dziecka przed bombami, a właściwie przed samymi odgłosami. Mając dwa i pół roku życia, raczej nie ogarnia się rozumem sytuacji; strach więc bierze się najprawdopodobniej z przesiąknięcia lękiem otoczenia, w tym wypadku matki i ludzi, którzy znajdowali się w jej pobliżu. Dzieci i zwierzęta wyczuwają nastroje ludzi o wiele silniej i precyzyjniej, niż dorośli i prawdopodobnie z tych odczuć czerpią swoją wiedzę o świecie. Dlatego też odgłos spadających bomb tkwi we mnie poza rozumem i doświadczeniem, a właśnie w tkankach nerwów mojego ciała.
Zupełnie dziwne jest zapamiętanie innego odgłosu z tamtego czasu. Kiedy po Powstaniu Warszawskim zamieszkałyśmy na Bielanach, w niewielkim domku, nieco tylko zrujnowanym; w ciągu dnia dookoła panował spokój. Jedynie czasem, wieczorami lub nocą załatwiano jakieś porachunki i słychać było odgłosy strzałów. W ciągu dnia jednak dobiegały zewsząd spokojne dźwięki sennego lata. Zakłócały je jedynie głosy kobiet nawołujących: jagoooody… jagoooody… Kobiety sprzedawały także mleko, które nosiły na plecach, w bańkach owiniętych w wielką płachtę. W tę samą płachtę owijano kosze z jagodami, a czasem i dziecko. Moja mama nigdy nie kupiła nam takich jagód, a mleko kupowała w sklepie. Może z powodów finansowych, a może uważała, że nie są to owoce niezbędne dla życia, skoro mieszkałyśmy w ogródku, gdzie rosły czereśnie, wiśnie szklanki, gruszki lipcówki i jabłka wczesne i późne. Były też maliny, porzeczki i agrest. W kącie ogrodu, pod wielkim drzewem ze zwisającymi gałęziami rosły dorodne pieczarki. Jagody były więc zbędne. Jednak wołanie kobiet jagoooody… jagooody… jakoś weszły do kanonu dźwięków mojego dzieciństwa.
Ziemską atmosferę ciepłej, wilgotnej gleby i zawołań kobiecych przerywały niejednokrotnie odgłosy samolotów. Słyszane były wówczas bardzo często. Moje ciało reagowało na nie podobnie, jak na dźwięk wybuchów, i do dzisiaj to mi zostało; kiedy czasem nocą słyszę samoloty przelatujące nad moim osiedlem, gdy w wypadku jakichś zawirowań z wiatrem, zmienia się korytarz podejścia do lądowania i startu. Nie boję się oczywiście, ale moje jest ciało reaguje podobnie, jakbym się bała. I znowu wydaje mi się, że to odczucie początek swój miało w rezonansie z odczuciami innych ludzi w moim otoczeniu, a nie z rozumieniem świata. Szczególnie reakcja ta wiąże się z odgłosem samolotów w nocy; podczas dnia nie budzą one tak specjalnych wrażeń.
To najwcześniejsze dzieciństwo. Potem poszłam do szkoły w wieku pięciu lat i kilku miesięcy. Dźwięki, jakie pamiętam z tamtych lat, to hałas szkolnego korytarza, klaksony samochodów na głównej ówczesnej ulicy Bielan, Marymonckiej, oraz zgrzyt kół tramwajów o szyny na pętli, wówczas znajdującej się przy AWF, zwaną wówczas jeszcze CIF – ogrodzonym terenie uczelni, kawałkiem parku i pewną ilością mieszkań osób tam pracujących. Przeraźliwy zgrzyt tramwajów na zakręcie szczególnie słyszalny był w spokojne wieczory, dając niepokojący sygnał czegoś złego, co może się wydarzyć. Co do klaksonów, to w tamtych czasach nie było żadnych ograniczeń w ich używaniu, a nawet wręcz wydaje się, że używano ich z chęci pokazania innym, że jedzie się samochodem; bowiem samochód był najczęściej służbowy. Głośne klaksony wydawały się mnożyć liczbę samochodów. Wiele lat później, na wycieczce Samarkandzie doznałam tego rodzaju deja vu, ponieważ tam też nie ograniczano możliwości sygnałów dźwiękowych, a wręcz ich nadużywano.
Czysto szkolnymi odgłosami, poza hałasem dzieci na korytarzu, były odgłosy w czasie lekcji – uderzeń linijką o stół i uderzeń linijką o łapy niegrzecznych dzieci. Nastrój, jaki powodowały te odgłosy, każdy może sobie wyobrazić. Ja dodam jeszcze, że jako dziecko byłam bardzo wrażliwa na odczucia innych i na przejawy ich zniecierpliwienia. Pani, zanim zaczęła stukać linijką w stół, często kiwała i postukiwała stopą o podłogę. To z tamtych czasów pochodzi niepokój, kiedy widzę kogoś np. w środku komunikacji miejskiej, stukającego niecierpliwie stopą – wszelkie tego rodzaju objawy budzą we mnie niepokój. Dla dziecka, jakim wtedy byłam, niecierpliwość pani nauczycielki mogła skończyć się odgłosem uderzeń linijki o rękę i bólem oczywiście. Szczególnie źle wspominam z tamtych czasów panią katechetkę. Miała ona nawet takie powiedzenie: „Rózeczką Duch Święty bić dzieci radzi, rózeczka zdrowiu nie zawadzi”.
No i największy, najważniejszy dźwięk: głosy dorosłych: Krzyki dorosłych na dzieci i szepty dorosłych w sprawach ukrywanych przed dziećmi. Ale to już materiał na odrębny odcinek.
Niespodziewanie na te moje wspomnienia nałożyły się na wiadomości o wojnie w Ukrainie. Dzieci z Kijowa i z innych miast, gdzie trafiają w ich domy pociski, za 80 lat mogą nadal odczuwać w swoim ciele wojnę. Mój wnuk uśmiechał się z politowaniem, kiedy niedawno mówiłam mu, że ja czuję w swoich kościach zbliżającą się w wojnę. Do tego znajomość historii podpowiada mi możliwe scenariusze. Na banał, że „historia kołem się toczy” mój wnuk odpowiada mi, że „nic nie powtarza się dwa razy” i że „dzisiejsze czasy są zupełnie inne”, nie dopowiadając oczywiście ,na czym ta inność polega i co sądzi o umyśle babci, błąkającym się po wojennych manowcach.
Banał ściera się z banałem, a my odkrywamy, że mimo iż „wszystko już było” i „że nic dwa razy się nie powtarza” i że „dwa razy nie wchodzi się do tej samej rzeki” i kupy innych, stosownych banałów, każde twierdzenie może być jednocześnie prawdziwe i nieprawdziwe.
Czytam w gazecie: eksperci mówią, że Polska nie jest bezpieczna. Ja też to czuję.