Odgłosy i dźwięki dzieciństwa – bomby, samoloty i jagody

Poprzednie dwa odcinki opisywały zasób dziecięcych smaków i zapachów sprzed blisko 80 lat. Przyszła teraz kolej na dźwięki. Na początek muszę dodać, że gdy wojna się skończyła – mam na myśli drugą wojnę światową oraz Powstanie Warszawskie – miałam dwa i pół roku. W tym wieku dziecko niewiele pamięta, ja jednak zapamiętałam kilka rzeczy, które utkwiły mi w głowie i tkwią tam do dziś.

Pierwszą z nich był odgłos wybuchów spadających bomb i strzałów. Zachodzi tu dziwne zjawisko – moje ciało pamięta więcej, niż mój mózg. Często czyta się o psach, którym szkodzą fajerwerki noworoczne. Za mojego dzieciństwa na Nowy Rok nie strzelano, za to wystrzały były często słyszane w czasie Wielkanocy, jako oznaka tego, że Chrystus zmartwychwstał, oczywiście jako oznaka radości. Ja jednak reagowałam zawsze na nie podobnie, jak psy na Sylwestra: z drżeniem, poceniem się, całkowitym rozchwianiem uczuciowym, niemożliwością skupienia się na czymkolwiek. Mimo że wkroczyłam w osiemdziesiąty rok życia, te trudne doznania wcale nie zmalały ani nie znikły. Jestem jak te psy, które chowają się w najciemniejszy kąt ze strachu. Ja wprawdzie strachu nie odczuwam, ale moje ciało reaguje tak, jakbym go odczuwała. Zastanowienia wymaga źródło wszechogarniającego strachu dziecka przed bombami, a właściwie przed samymi odgłosami. Mając dwa i pół roku życia, raczej nie ogarnia się rozumem sytuacji;  strach więc bierze się najprawdopodobniej z przesiąknięcia lękiem otoczenia, w tym wypadku matki i ludzi, którzy znajdowali się w jej pobliżu. Dzieci i zwierzęta wyczuwają nastroje ludzi o wiele silniej i precyzyjniej, niż dorośli i prawdopodobnie z tych odczuć czerpią swoją wiedzę o świecie. Dlatego też odgłos spadających bomb tkwi we mnie poza rozumem i doświadczeniem, a właśnie w tkankach nerwów mojego ciała.

Zupełnie dziwne jest zapamiętanie innego odgłosu z tamtego czasu. Kiedy po Powstaniu Warszawskim zamieszkałyśmy na Bielanach, w niewielkim domku, nieco tylko zrujnowanym; w ciągu dnia dookoła panował spokój. Jedynie czasem, wieczorami lub nocą załatwiano jakieś porachunki i słychać było odgłosy strzałów. W ciągu dnia jednak dobiegały zewsząd spokojne dźwięki sennego lata. Zakłócały je jedynie głosy kobiet nawołujących: jagoooody… jagoooody… Kobiety sprzedawały także mleko, które nosiły na plecach, w bańkach owiniętych w wielką płachtę. W tę samą płachtę owijano kosze z jagodami, a czasem i dziecko. Moja mama nigdy nie kupiła nam takich jagód, a mleko kupowała w sklepie. Może z powodów finansowych, a może uważała, że nie są to owoce niezbędne dla życia, skoro mieszkałyśmy w ogródku, gdzie rosły czereśnie, wiśnie szklanki, gruszki lipcówki i jabłka wczesne i późne. Były też maliny, porzeczki i agrest.  W kącie ogrodu, pod wielkim drzewem ze zwisającymi gałęziami rosły dorodne pieczarki. Jagody były więc zbędne. Jednak wołanie kobiet jagoooody… jagooody… jakoś weszły do kanonu dźwięków mojego dzieciństwa.

Ziemską atmosferę ciepłej, wilgotnej gleby i zawołań kobiecych przerywały niejednokrotnie odgłosy samolotów. Słyszane były wówczas bardzo często. Moje ciało reagowało na nie podobnie, jak na dźwięk wybuchów, i do dzisiaj to mi zostało; kiedy czasem nocą słyszę samoloty przelatujące nad moim osiedlem, gdy w wypadku jakichś zawirowań z wiatrem, zmienia się korytarz podejścia do lądowania i startu. Nie boję się oczywiście, ale moje jest ciało reaguje podobnie, jakbym się bała. I znowu wydaje mi się, że to odczucie początek swój miało w rezonansie z odczuciami innych ludzi w moim otoczeniu, a nie z rozumieniem świata. Szczególnie reakcja ta wiąże się z odgłosem samolotów w nocy; podczas dnia nie budzą one tak specjalnych wrażeń.

To najwcześniejsze dzieciństwo. Potem poszłam do szkoły w wieku pięciu lat i kilku miesięcy. Dźwięki, jakie pamiętam z tamtych lat, to hałas szkolnego korytarza, klaksony samochodów na głównej ówczesnej ulicy Bielan, Marymonckiej, oraz zgrzyt kół tramwajów o szyny na pętli, wówczas znajdującej się przy AWF, zwaną wówczas jeszcze CIF – ogrodzonym terenie uczelni, kawałkiem parku i pewną ilością mieszkań osób tam pracujących. Przeraźliwy zgrzyt tramwajów na zakręcie szczególnie słyszalny był w spokojne wieczory, dając niepokojący sygnał czegoś złego, co może się wydarzyć. Co do klaksonów, to w tamtych czasach nie było żadnych ograniczeń w ich używaniu, a nawet wręcz wydaje się, że używano ich z chęci pokazania innym, że jedzie się samochodem; bowiem samochód był najczęściej służbowy. Głośne klaksony wydawały się mnożyć liczbę samochodów. Wiele lat później, na wycieczce Samarkandzie doznałam tego rodzaju deja vu, ponieważ tam też nie ograniczano możliwości sygnałów dźwiękowych, a wręcz ich nadużywano. 

Czysto szkolnymi odgłosami, poza hałasem dzieci na korytarzu, były odgłosy w czasie lekcji – uderzeń linijką o stół i uderzeń linijką  o łapy niegrzecznych dzieci. Nastrój, jaki powodowały te odgłosy, każdy może sobie wyobrazić. Ja dodam jeszcze, że jako dziecko byłam bardzo wrażliwa na odczucia innych i na przejawy ich zniecierpliwienia. Pani, zanim zaczęła stukać linijką w stół, często kiwała i postukiwała  stopą o podłogę. To z tamtych czasów pochodzi niepokój, kiedy widzę kogoś np. w środku komunikacji miejskiej, stukającego niecierpliwie stopą – wszelkie tego rodzaju objawy budzą we mnie niepokój. Dla dziecka, jakim wtedy byłam, niecierpliwość pani nauczycielki mogła skończyć się odgłosem uderzeń linijki o rękę i bólem oczywiście. Szczególnie źle wspominam z tamtych czasów panią katechetkę. Miała ona nawet takie powiedzenie: „Rózeczką Duch Święty bić dzieci radzi, rózeczka zdrowiu nie zawadzi”.

No i największy, najważniejszy dźwięk: głosy dorosłych: Krzyki dorosłych na dzieci i szepty dorosłych w sprawach ukrywanych przed dziećmi. Ale to już materiał na odrębny odcinek.

Niespodziewanie na te moje wspomnienia nałożyły się na wiadomości o wojnie w Ukrainie. Dzieci z Kijowa i z innych miast, gdzie trafiają w ich domy pociski, za 80 lat mogą nadal odczuwać w swoim ciele wojnę. Mój wnuk uśmiechał się z politowaniem, kiedy niedawno mówiłam mu, że ja czuję w swoich  kościach zbliżającą się w wojnę. Do tego znajomość historii podpowiada mi możliwe scenariusze. Na banał, że „historia kołem się toczy” mój wnuk odpowiada mi, że „nic nie powtarza się dwa razy” i że „dzisiejsze czasy są zupełnie inne”, nie dopowiadając oczywiście ,na czym ta inność polega i co sądzi o umyśle babci, błąkającym się po wojennych manowcach.

Banał ściera się z banałem, a my odkrywamy, że mimo iż „wszystko już było” i „że nic dwa razy się nie powtarza” i że „dwa razy nie wchodzi się do tej samej rzeki” i kupy innych, stosownych banałów, każde twierdzenie może być jednocześnie prawdziwe i nieprawdziwe.

Czytam w gazecie: eksperci mówią, że Polska nie jest bezpieczna. Ja też to czuję.

Utonąć w niepamięci

Utonąć w niepamięci

Zanim utonę, zadam sobie najpierw ważne pytania; potem przywołam przypomnienia:

Czy niepamięć jest bardziej wodna czy powietrzna? A może ognista, niszcząca wszystko w bezkształtnym bezładzie? Czy jest świadoma? Czy może być niezależną od pragnień i chęci? Czy jest dobrem czy uciążliwością? Czy pragniemy mimo wszystko swoją niepamięć upamiętnić? Może klepsydry są tego dowodem? Zaproszono mnie do polubienia strony o klepsydrach i nekrologach. Złośliwe czy zabawne? Ale polubiłam, sama nie wiem czemu.

Kilka dni temu trafiłam z powrotem do PRL-u, ale PRL-u gorszego niż wówczas był, gdy był. Zdarzyło się tak, że nagły zawrót głowy pomieszał mi sufit z podłogą i mimo iż siedziałam na wózku inwalidzkim, nie zdążyłam się schwycić jego poręczy i przytrzymać, tylko zanurkowałam w dół, ocknąwszy się na zakrwawionej od wielkiego guza na czole podłodze, z wózkiem na plecach. Przez ponad godzinę nie udało mi się podnieść, ale szczęśliwie telefon upadł wraz ze mną i odnalazłam kogoś, kto miał klucze od mojego mieszkania i mógł przyjechać wezwawszy przedtem pogotowie.

Od razu muszę zaznaczyć, że wszyscy: ratownicy lekarze i personel szpitalny, z którym miałam do czynienia, byli na najwyższym poziomie zawodowym, a ponadto życzliwi i mimo iż zabiegani, pomocni we wszystkim, w czym, mogli. Cała reszta wyglądała gorzej niż za PRl-u. Począwszy od karetki, zimnej bo nieogrzewanej, (a mnie z nóg spadły kapcie i przemokły cieniutkie spodnie i sweter, które wyciągnięto na chybił trafił z szafy),  poprzez brak zdawałoby się tak prostej i potrzebnej rzeczy, jak pampersy czy jakiś koc. Karetka stała długo w kolejce, więc przemarzłam na kość.

Ratownicy byli tacy mili, że zanim odjechali, jeszcze zawieźli mnie do łazienki i wyszperali skądś pampersa oraz pożyczyli jakiś koc. Otrzymałam bardzo dobrą jakościowo maseczkę i oczywiście pobrano mi wymaz do testu na koronawirusa. Na poczekalni przeleżałam kilka godzin i to był już postęp w stosunku do mojego męża, który przed śmiercią, w tym samym wiodącym warszawskim szpitalu przesiedział na krzesełku, a gdy z niego spadł, przeleżał na na jakimś wózku, w sumie ponad 24 godzin, w epoce jeszcze przed koronawirusem. Z tamtego pobytu utkwiła mi w pamięci młoda dziewczyna okropnie przez kogoś pobita, ze złamaną ręką i zakrwawioną twarzą, w zabłoconej białej bluzce, czekająca na lekarza i badanie przez kilka godzin. Ja zostałam przebadana i odwieziona do domu karetką tylko po 8 godzinach. I jeszcze na początku, w karetce, zdezynfekowano i przemyto mi czoło i twarz.

Poznaję w ciągu tych paru godzin  inne aspekty swojej cielesności. Jest to odkrywanie nowych lądów, niebezpiecznych, o niespodziewanych zagrożeniach, dziwnych lecz frapujących. Najpierw boli mnie każda kosteczka mojego ciała, potem tylko niektóre, według dziwacznego, nieznanego mi wzoru, ponieważ moje posłanie w domu zapamiętało kilka bezbolesnych pozycji, Tu zaś wszystkie są nowe i nieznane, a wąskie nosze bardzo utrudniają, a czasem wręcz uniemożliwiają zmianę pozycji na pożądaną. Z domu zabrałam butelkę z jakimś piciem, jednak nie byłabym w stanie jej odkręcić; zresztą znajduje się głęboko w torbie położonej w moich nogach, a tam nie sięgnę bez zmiany pozycji, której nie dokonam, bo nie dysponuję alpinistyczną linką do podciągania się, jaką mam w domu. Już od dawna nie jestem w stanie dotknąć palców swoich stóp, muszę w tym celu korzystać z pomocy pedicurzystki. Także butelki z sokiem ktoś  musi mi wcześniej odkręcić. Na szczęście mam na szyi zawieszoną torebkę z telefonem i dokumentami. Na przyszłość muszę zapamiętać, żeby mieć pod ręką butelkę z wodą nalaną z baniaka albo wcześniej odkręconą. Jeszcze inne rzeczy muszę zapamiętać: co zrobić na przyszłość: co zapakować, w jaką torbę, jakiej szerokości, aby nie wypadała przez pręty  bocznych ograniczników noszy. Wraz ze mną na ciemnej brudnej sali leży osiem osób z udarem, dwie z czymś innym + nieznana mi bliżej liczba nieszczęśników na krzesłach. Tę statystykę znam z meldunków do telefonu podawanych przez kogoś z personelu co jakiś czas.

Mam czas na rozmyślania. Nie jestem wcale szczęśliwa z powodu tego, że przeżyłam i jestem przytomna. To tylko opóźnia nieuchronny koniec, który mnie czeka. Wolałabym mieć już go za sobą, jak wszystkie niedobre doświadczenia, w które wchodziłam zatykając nos i zamykając oczy oraz skacząc przed siebie. Byle to się już szybciej skończyło. Taką miałam taktykę na życie i teraz pewnie ona by się przydała, cóż kiedy nie ja o niej mogę decydować.

Rozmyślam więc o niepamięci. Wydaje mi się jedną z kart tarota, którą trzeba podporządkować konkretnemu żywiołowi wielkich lub małych Arkanów. Trzeba też odgadnąć jej sens nie dosłowny, a symboliczny i jej związek z moją osobą, moimi doświadczeniami i moimi refleksjami. Im chcę być dokładniejsza, tym mniej czytelne okazują się karty. Wszak połowa jasnowidzów wieszczy agresję na Ukrainę, a druga połowa tylko ściemę. Podobnie jak wymowa kart tarota – precyzja staje się grobem prawdy, nawet objawionej. Życie prawdopodobnie przyzna rację jednocześnie i jednym i drugim jasnowidzom, albo żadnym.

Bracia i siostry w umieraniu i nieumieraniu, w pamięci i w niepamięci, Im mniej wiemy, tym lepiej dla nas, ale tym bardziej jesteśmy wściekli na los. Jedynie, co możemy, to dokumentować naszą złość i szukać jej uzasadnienia. I rozmywać ją w dywagacjach pewnie niepotrzebnych. 

I póki jeszcze możemy, musimy zająć się sprawami bieżącymi. Zmienić zamek na elektroniczny, skłonić administrację do rozebrania przegrody dzielącej część korytarza, skłonić sąsiadów do wyrażenia na to zgody albo zbadać podstawy prawne możliwej samowoli, gdy się na to nie zgodzą, załatwić opaskę zwana głupio nianią dla seniora ( a głupio, bo choć zarejestruje upadek i  całe mnóstwo życiowych parametrów nie przywoła żywej osoby do otwarcia drzwi gdy bliscy przebywają poza zasięgiem lub ich po prostu się nie posiada), wszystkiemu temu trzeba podołać zanim można zabezpieczyć sobie prawo do uzyskania pomocy, gdy się leży na podłodze nieprzytomnym, z dala od telefonu i jest jeszcze trochę czasu do przeżycia. No i jeszcze trzeba mieć trochę środków finansowych oraz być w pełni władz umysłowych dla prowadzenia negocjacji. Może już lepiej wcześniej umrzeć bez zachodu i kłopotu. Utonąć w niepamięci.

Smaki dzieciństwa

Pisałam o zapachach mojego dzieciństwa i uświadomiłam sobie, jak bardzo różniły się od zapachów współczesności. Siedemdziesiąt parę lat zmieniło całkowicie dostępny katalog zapachów, chociaż dzisiaj widzę, że pewne zmiany są ogólne i w pewien sposób systemowe. Niektóre z tych woni były ostrzejsze, silniejsze, powiedziałabym że nawet prawdziwsze, inne jednak delikatniejsze, subtelniejsze, mniej intensywne. Dla mnie zasadnicza różnica tkwi w pojęciu naturalności, chociaż zdaję sobie sprawę, że współcześni młodzi ludzie zapoznając się z zapachami, właśnie te obecne traktują jako naturalne, chociaż ja widzę i czuję ich sztuczność. Ja widzę różnicę na przykład między aromatem prawdziwych poziomek i sztucznym, w napojach i przetworach jako przede wszystkim różnicę intensywności. Podobnie jak odczuwam różnicę między wanilią  w strączkach i waniliną.

Teraz przyjdzie kolej na smaki mojego dzieciństwa. Wielu znanych dziś, wcześniej wówczas nie było powszechnie dostępnych. To, co jedliśmy, było pochodzenia krajowego, z nielicznymi tylko wyjątkami. Wiele substancji nie istniało, smaków wielu jeszcze nie „podkręcano” lub nie wzmacniano czy naśladowano.

Postaram się przybliżyć nieco ten świat smaków sprzed siedemdziesięciu paru lat. Zacznę od niemiłych.

Wszystkie lekarstwa aplikowane wówczas dzieciom były obrzydliwe. Nikomu zresztą by do głowy nie przyszło, żeby jakoś te lekarstwa czynić znośniejszymi dla dzieci. Na czele najgorszych smaków, bez wyjątku, stał tran. W tych czasach, zaraz po wojnie, dominującą chorobą wśród dzieci była krzywica, wynikająca z niedoboru witaminy D. O dzieciach chorych na krzywicę mówiono, że mają „nogi na beczce prostowane”, ponieważ ich łydki nosiły charakterystyczny zakrzywiony kształt, z prześwitem po środku. Dlatego też w szkole profilaktycznie podawano dzieciom tran. Był on przechowywany w wielkich, ciemnych butlach, zawierających pewnie więcej niż 2 l., mimo to zazwyczaj zjełczały. Dzieci nie znosiły go, dlatego też nauczycielki podające go przed lekcjami, dawały też zakąskę w postaci kawałka posolonego chleba lub kwaszonej kapusty. Tran podawano tę samą łyżką wszystkim dzieciom w klasie; nie uważano tego za niehigieniczne. Przeciwnie, nadmierne przestrzeganie zasad higieny przez rodziców dziecka było uważane za dziwactwo, jak u matki mojego kolegi, lekarki, która wszystko przed jedzeniem myła i co jakiś czas klamki w mieszkaniu przecierała spirytusem.

Oprócz tranu jeszcze bardzo obrzydliwą potrawą dla wielu dzieci była surowa wątróbka. Podawano ją krwistą i posiekaną, czasem pomieszaną z cebulą, także samą, dzieciom u których stwierdzono niedokrwistość. A dzieci tych po wojnie było mnóstwo. Uważano ją za obrzydlistwo, ponieważ podczas jedzenia czasami krew z tej świeżej wątróbki kapała po brodzie. Ja jednak ją lubiłam. Przeczytałam jakąś książkę o życiu pradawnych ludzi, gdzie opisano jak po polowaniu członkowie plemienia rozcinali brzuch upolowanego zwierzęcia, wyciągali dymiące jeszcze wnętrzności, a wśród nich i wątrobę, którą spożywano na surowo. Dlatego ja uważałam jedzenie krwistej wątróbki za rzecz zupełnie normalna, a jej lekko słodkawy, mdławy smak bardzo mi odpowiadał. Taką wątróbkę musiałam zjadać codziennie, kawałek. Była ona jednak bardzo świeża, bo taką kupowała mama w sklepie rzeźniczym, sprężysta i zupełnie inna, niż dzisiejsze wątroby, przechowywane w lodówkach. To taka uwaga na marginesie: potrawy nie schłodzone smakują zupełnie inaczej niż wyjęte z lodówki i nawet ogrzane.

Wiele dzieci nie lubiło cebuli, ale ja za nią przepadałam. Moja mama opowiadała mi, że kiedy tułałyśmy się po Powstaniu Warszawskim, wysiedlone z miasta, pewien napotkany niemiecki żołnierz, zachwycony tym, że przypominam jego córkę, poczęstował mamę cebulą, a właściwie dał jej dwie cebule: jedną dla mnie, drugą dla niej. Mama opowiadała, że zjadłam obydwie i nie chciałam jej oddać, dopóki nic z nich nie zostało. Podobno nawet łzy mi nie leciały. W każdym razie bardzo lubiłam cebule i moją ulubioną potrawą była nakrojona na głęboki talerz sterta cebuli polanych śmietaną i posypanych cukrem. Ale jeśli nie było śmietany i nie było cukru, to jadłam bez protestów samą cebulę.

Oprócz cebuli uwielbiałam też kiszoną kapustę i kiszone ogórki. Zostało mi to do dziś: nie wyobrażam sobie dnia bez kawałka jakieś kiszonki, chociaż jem ich więcej i bardziej różnorodne: kiszone rzodkiewki, paprykę, strużki marchewki czy buraczków.

Zastanawiając się dzisiaj, dochodzę do wniosku, że właściwie nie było takich potraw, których bym nie bo lubiła, z wyjątkiem może mamałygi czyli paciaji z mąki kukurydzianej. No i tranu oczywiście.

Bardzo lubiłam też pomidory; ojciec hodował je w ogródku przy domu. Rosły też tam badyle, które miały bulwy podobne do kartofli, tylko jeszcze bardziej nierówne w kształcie. Nikt z nas nie wiedział, że były jadalne, a dowiedziałyśmy się o tym wówczas, kiedy mama już z wielkim wysiłkiem je wypleniła z naszego ogrodu. Lubiłam też owoce jabłka gatunku reneta, gruszki tak zwane lipcówki i śliwki. Najbardziej jednak smakowały mi czarne czereśnie, o które walczyłyśmy z ptakami, kto prędzej je sprzątnie. Mama twierdziła, że pierwszy rok, kiedy zamieszkaliśmy, wszystkie czereśnie zostały zjedzone jeszcze niedojrzałe, ponieważ nie wiedzieliśmy o tym, że są to ciemne czereśnie, a nie jasne, czego dowiedziałyśmy się dopiero w następnych latach.

Muszę napisać jeszcze o przyprawach. Było ich niewiele, ale bardzo je lubiłam i zostało mi to dziś. Na ich czele stał kminek, potem kolejno majeranek, rumianek i koperek włoski. Bardzo lubiłam też tymianek, ale raczej spotykałam się z nim na suchych piaszczystych terenach przy lasach niż jako przyprawę, która była dość rzadka i stosowano ją tylko do ryb. Zresztą tymianek bardziej pachniał niż smakował. Lubczyk, który dziś jest powszechnie używanym składnikiem sosów do mięs, wówczas uważano za nieco podejrzany z racji jego nazwy i raczej ,poza ludźmi, który go uprawiali ,nie stosowano

Wydaje mi się, że smaki mojego dzieciństwa były bardziej zdecydowane i bardziej się od siebie różniły, niż dzisiejsze. Ale to pewnie jest złudzenie; mniej produktów, uboższa kuchnia – to wszystko powodowało lub powodować mogło złudzenie silnych różnic między poszczególnymi smakami i mniej ich subtelnych odcieni. Innym spostrzeżeniem jest to, że właściwie było niewiele rzeczy paskudnych. Współczesne dzieci mnóstwa rzeczy nie lubią, wieloma się brzydzą z racji tylko samej ich nazwy: np. nie tkną flaków. Rodzice zabiorą dzieciom nielubiane potrawy lub malując jakieś buźki i dokładając smakołyki usiłują je przekonać, co jest inną formą przekupstwa, a czym kiedyś się nikt nie przejmował. Przed laty niejadki zdarzały się wyjątkowo.

Inną znaczącą różnicą jest to, że moi rówieśnicy bardzo niewiele jedli słodyczy. Używano także mało cukru, zastępując go miodem, a on nie był łagodnie słodki i zazwyczaj miał  w sobie pewną ostrość, uniemożliwiającą nadużywanie . Pamiętam  też przebój smakowy swojego dzieciństwa – chleb ze śmietaną i odrobiną cukru czy świeże ogórki z miodem. Cukierki to były landryny albo dropsy o smaku owocowym albo mlecznym. W tamtych czasach nie było cukierków czekoladowych, a kakao było tylko owsiane, podobnie jak kawa tylko zbożowa.

Dziś, jako osoba zażywające leki na cukrzycę, mam zawsze kilka landrynek pod ręką, gdy spada mi pod wpływem leków poziom cukru. wówczas taka landrynka wystarczy jako lekarstwo i jednocześnie przywołuje wspomnienia. Ciekawa jestem, jak dzisiejsze dzieci będą wspominać swoje smaki na stare lata.