Niemowlęta

czyli macierzyństwo w latach 60-tych xx wieku

Dyskusja, która wywiązała się pod odcinkiem babci o pieluchach, skłania mnie do dalszych dywagacji i wspomnień młodych matek w sprawach, o których głośno się nie mówiło, ponieważ były wstrętne lub nieestetyczne, jak: siusianie, kupkanie i wymioty. Do tych niewygodnych tematów należało także podawanie dzieciom smoczka oraz podkładanie pod głowę poduszek. Pierwsze groziło wyrodnym matkom wykrzywieniem wargi dziecka oraz cofnięciem podbródka, tak że maluch wyglądał na niedorozwiniętego, jak się wówczas mówiło. Normalne zdrowe i mądre dzieci musiały mieć dolną wargę wysuniętą do przodu, niczym stary rzymski wojownik, a nie cofniętą, jak bezzębny starzec lub pensjonariusz domu pomocy społecznej. Co do podkładania poduszki pod główkę   niemowlęcia, to paskudna matka, która nie dopilnowała, aby dziecku przekładać główkę z jednego boku na drugi na miękkiej poduszce, nie rzadziej niż co godzinę, mogła otrzymać w wyniku swojego lenistwa małego potworka, mającego główkę trwale asymetryczną.

Ja kiedyś tego nie dopilnowałam i miałam za swoje. Jedno z moich dzieci miało główkę mniej twardą i ona łatwo się spłaszczala po kilku godzinach snu w preferowanej przez dziecko pozycji. (Dzieci rodzą się z elastycznymi czaszkami aby mogły zmieniać swój kształt w czasie porodu, potem dopiero kości twardnieją a ciemiączko zarasta). Na nieszczęście nikt mi nie powiedział, że gdy dziecko zacznie siadać, a już zwłaszcza chodzić, to samo automatycznie będzie zmieniać pozycję i kształt główki się wyrówna, w każdym razie spłaszczenie nie będzie już widoczne, także z powodu bujniejszego owłosienia. O tym też się głośno nie mówiło, ale podświadomie każda matka miała obawy, czy spłaszczenie główki nie odbije się na zdolnościach intelektualnych niemowlęcia. W tamtych czasach nikt nie słyszał o Aztekach czy Toltekach kształtujących główki swych niemowlat poprzez ściskanie ich w układzie deseczek.

Innym problemem, z którym mierzyły się młode matki, była możliwość nierównej długości nóżek u dziecka, albo nierówno układających się fałdek skóry poniżej tyłeczka. Mogło to być objawem opóźnionego kostnienia chrząstek stawowych w stawach biodrowych, czego skutkiem mogło być na całe życie kalectwo w postaci okulawienia. Jeśli w porę dostrzegło się występowanie tych krzywych  fałdek, to należało udać się do lekarza, a ten dał skierowanie na roentgena i jeśli matczyne spostrzeżenie się potwierdziło, to dziecko lądowało przynajmniej na pół roku w gipsowych szynach. Była to straszna tortura i dla małego i dla rodziców. Znam kogoś, czyje dzieciństwo upłynęło właśnie w takich szynach, choć to w jej przypadku wyszło na dobre siłom intelektu, ale na starość powróciło kolejnymi problemami ortopedycznymi.

Odpowiedzialność młodych matek była jeszcze większa, jeśli problemów z dzieckiem było więcej, np. płakało cały czasu albo wrzeszczało dziko, wykopując się z powijaków, albo nie chciało jeść, albo jeszcze coś innego. Wówczas matka powinna się dobrze zastanowić, czy wybrała właściwego mężczyznę na ojca swojego dziecka. W tamtych czasach każda osoba niepełnosprawna w rodzinie, to był sygnał, że należy ostrożnie podchodzić do mężczyzny z tej rodziny, jako przyszłego ojca dziecka, mogącego dziedziczyć złe cechy. Źle wybrany ojciec, to była zawsze wina matki, która nie wykazała właściwej dozy rozsądku i nie słuchała starszych. Przyszłe babcie zazwyczaj wykazywały dedektywistyczne skłonności i potrafiły wyniuchać wszystkie złe rzeczy, które mogły się wydarzyć albo wydarzyły w rodzinie pana młodego, przyszłego tatusia delikwenta, zwłaszcza gdy panna młoda, przyszła mamusia, samowolnie postępując, nie słuchała bardziej doświadczonej matki, mającej inne preferencje, dotyczące zamążpójścia córki i której nie wystarczała miłość młodych

W małżeństwach zawieranych wbrew zdaniu rodziców, takich badań nikt wcześniej nie przeprowadzał, a więc kiedy narodziło się już dziecko z objawami, co do których można było mieć wątpliwości albo wyrażać swoją dezaprobatę ogólnie skierowanymi uwagami, młoda matka podwójnie czuła wyrzuty sumienia. Rozumiała wówczas poniewczasie, że małżeństwa zawierane pod egidą rodziców i swatek, cechowało przynajmniej rozłożenie odpowiedzialności na większą liczbę osób.

Wśród wielu przykazań i porad, które udzielano młodym matkom, a które zazwyczaj były do niczego nieprzydatne, górowała jedna, rzekomo najważniejsza. Należało zachowywać się w określony sposób, niezależnie od tego, czy cały świat się walił i palił, bowiem skutkiem złych zachowań kobiety było przepalenie się mleka, którym karmiono niemowlęta. Kobiety, które nie karmiły piersią, wcale nie miały łatwiej, pokarm i tak się wewnątrz nich przepalał tylko szedł wewnątrz nich i rozlewał się po całym ciele. Powodowało to różne choroby charakterystyczne dla połogu, np. nietrzymanie moczu, zachowania histeryczne, niechęć do współżycia z mężczyzną, bóle głowy, a zwłaszcza migreny. Jednak z dwojga złego lepiej było karmić niemowlę butelką, ponieważ chroniło to dziecko przed złymi humorami matki zmieniającymi skład mleka i zatruwającymi go szkodliwymi truciznami. 

Czego nie należało robić? Przede wszystkim denerwować się, złościć na kogoś, poddawać się lenistwu, być nieuważnym, zamyślonym lub zagapionym. Przed przepaleniem pokarmu ostrzegały zwłaszcza położne i pielęgniarki w szpitalu. Lubiły przypominać o tym położnicom z rana, przed zabiegami i śniadaniem, jak od wieków chętnie psuto innym wszystkie miłe chwile wypowiadając “memento mori”

Czerwona wstążeczka była innym, niezbędnym zabezpieczeniem przed wszystkim złem, które mogło dotknąć noworodka. Należało ją zawiązać w domu, od razu po przybyciu ze szpitala, na łóżeczku niemowlęcia. Dopytywałam położną, o co to chodziło z tą wstążeczką, ale zbywała mnie jakimiś banałami, chociaż sama w to wierzyła. Wiele lat później dowiedziałam się z lektur, skąd wziął się ten przymus zawiązywania czerwonej wstążeczki. Kiedy moje dzieci chorowały na odrę, pani doktor zwróciła mi uwagę, żebym nie zapomniała powiesić czegoś czerwonego w ich pokoju, bowiem ona sama była zdania, że czerwona wstążeczka nie wystarczy, lepszy będzie kawałek flagi. Jako osoba uważająca się za rozsądną i nie poddającą się przesądom światło wiedzy ćmiącym, wieszałam czerwony ręcznik tylko przed wizytą pani doktor. Jak już wspomniałam, wiele lat później przeczytałam, iż zalecane było wieszanie czerwonej zasłony w oknie ze względu na to że choroba odra powoduje światłowstręt u dziecka, ale czerwony kolor przysłony pomaga na tę dolegliwość. Dzieje się to ponoć na tej samej zasadzie, jak używanie czerwonego papieru, przysłaniającego żarówkę lub czerwonej żarówki przy wywoływaniu błon fotograficznych z dawnych aparatach . Praktycyzm doradzających i chęć ułatwienia sobie życia ograniczył barwę docierającego do dziecka światła do kawałka czegoś czerwonego, a nawet tylko wstążeczki. 

Podobną drogę przechodzą także inne przesądy, okrajane stopniowo z najtrudniejszych do przestrzegania warunków, choć nie mam czasu, aby opisywać z czego powstały, chociaż jest to fascynujące zajęcie. Najciekawsze w tym jest, że przesądy utrzymują się w rodzinie przez kilka pokoleń. Spostrzeżenie dokonane przez jedno pokolenie, wędruje z matki na córkę, wnuczkę i dalej, zmieniając swoje oblicze, podobnie do skutków dziecinnej gry w głuchy telefon.

W świadomości położnic i położnych oraz lekarzy w tamtych czasach depresja, jako choroba, a nawet jako odczucie, nie istniała. Matki były albo leniwe, albo nie umiały się ogarnąć i wziąć za siebie, a ich złe nastroje wynikały z nadmiernej drażliwości i skłonności kobiecej do histerycznych zachowań. Tak więc na kobiecie spoczywał obowiązek właściwego zachowania się, stosownego do nowych obowiązków. Trzeba było być dojrzałą i tyle. Opiszę tu jeden z najgorszych momentów w moim życiu, miesiąc po urodzeniu dzieci, a tydzień po wyjściu ze szpitala, przeżycia na którego wspomnienie wzdrygam się do dziś. 

Mieszkałam wówczas w Olsztynie, na starym mieście, w wiekowej kamienicy, na jej poddaszu, a właściwie na pierwszej z dwóch kondygnacji poddasza (dach nie był płaski, tylko składał się z różnej wielkości i wysokości przybudówek). Na parterze tej kamienicy mieścił się mały sklepik w którym robiliśmy z mężem podstawowe zakupy, jak: chleb, mleko, kartofle i kiszona kapusta (w tamtych czasach nie istniały warzywniaki jako oddzielne sklepy – beczki z kiszonymi ogórkami i kapustą mieściły się obok baniek z mlekiem, worków z ziemniakami, kaszą i grochem, kilkukilogramowych bloków masła i smalcu w pergaminowym papierze; po wszystko chodziło się z własnymi opakowaniami – butelkami, bańkami i starymi gazetami). Mąż chodził do apteki, gdzie na receptę wykupywał mleko w proszku dla niemowląt, ponieważ nie miałam pokarmu. W ciągu trzech tygodni, kiedy dzieci przebywały w inkubatorach, mój pokarm “przepalił się” i wrócił do mnie z postaci różnych złych humorów i wykwitów histerii. 

Zdarzyło się tak, że mąż musiał pojechać na trzy dni w delegację służbową do Warszawy, a ja zostałam z dziećmi sama. Moje dzieci były bardzo płaczliwe i kiedy jeden kończył wrzaski, zaczynał ryczeć drugi, tak więc trwało to bez końca dzień i noc. Nie miałam pojęcia, jak dzieci to wytrzymują, takie małe, słabe z niedowagą, a mają siłę tak wrzeszczeć! Nikt mi nie powiedział, że to dobrze dla małych płuc, świadczy o tym że podejmują walkę z nieprzyjaznym światem i walkę tę wygrywają, ponieważ są widoczne i słyszalne. Że to zjawisko naturalne, przystosowawcze.

Drugiego dnia od wyjazdu męża zabrakło wszystkiego do jedzenia, a zwłaszcza mleka w proszku dla dzieci. Bałam się zostawić je same i zejść na dół do sklepiku żeby kupić przynajmniej zwykłe mleko i dać im pić. Posłodzonej wody już nie chciały, darły się bez końca z widoczną złością. Były za małe, żeby im cokolwiek wytłumaczyć. W dodatku nie miałam jeszcze dla nich łóżeczek i leżały na tapczanie, jedno obok drugiego w powijakach, jakie wówczas obowiązywały dla dzieci do miesiąca życia, co miało je uchronić przed krzywym kręgosłupem i zwichnięciem stawów biodrowych, a co niebawem nastąpiłoby, gdyby pozwolić im bez umiarkowania machać nogami. Niestety, wbrew wszelkim mądrym zaleceniom z książeczek, które w szpitalu rozdawano położnicom, moje dzieci były zbyt żywotne na takie skrępowanie, i jak to Wodniki zodiakalne, które zawsze poruszają się według własnych zasad, szybko wykopywały się z tych powijaków, a jednemu raz zdarzyło się zsunąć  na podłogę. Tego się bałam i dlatego nie spuszczałam z nich oczu, nie mogłam więc być na tyle nieodpowiedzialną, żeby zejść na kilkanaście minut do sklepu. Powstał ogromny dylemat w moim sumieniu, które nie wytrzymało nacisku moralnego i zwichrowało się jak zmięta płachta. 

Zamknęłam się w łazience; wyciągnęłam z szafki butelkę wódki, którą mąż otrzymał od kolegów z pracy, jako świeżo upieczony tatuś i wypiłam duszkiem jedną czwartą. Osiągnęłam tym zasób wystarczającej siły i odpornosci moralnej, żeby zostawić dzieci i niezbyt pewnie stąpając po schodach, zejść do  sklepu; kupić bułki, mleko i ogórka kiszonego. Wychodząc, zawróciłam od progu sklepu, bo pomyślałam, że muszę kupić też wódkę, żeby mąż nie zauważył, że mu wypiłam alkohol. Wracając z butelką pod pachą, spotkałam sąsiadkę mieszkająca nade mną, matkę siedmiorga dzieci, kobietę uważaną dziś za patologię, ponieważ rodzina żyła na bakier z prawem. Tej kobiecie i jej mężowi (zresztą przemocowemu wobec żony pijakowi) zawdzięczam bardzo wiele pomocy w najtrudniejszych dla mnie chwilach. Zniosła nawet na dół do mnie swoją maszynę do szycia, nauczyła mnie na niej szyć, żebym mogła obrębić pieluchy wycięte z beli tetry przydzielonej mi łaskawie przez władze miasta z tytułu urodzenia bliźniaków i kilkunastu metrów białej flaneli tudzież dwóch nieobrębionych kocyków. Mąż jej zawsze przynosił mi z piwnicy (a właściwie lochów pod starym miastem) węgiel i stawiał rano i wieczorem wiadro pod drzwiami.

Na koniec jeszcze trochę o zawartości wspomnianej  broszury dla młodych matek i obowiązujących zaleceń w roku 1966.

Po pierwsze – dzieci nie należy nosić na rękach, ponieważ przyzwyczajają się i nie dadzą matką spokoju.

Po drugie – dzieci nie należy przytulać, całować i do nich zagadywać pieszczotliwie, bo w ten sposób się je rozpaskudzi. Jeżeli się już do nich mówi – należy mówić krótkimi zdaniami, konkretnie i wyraźnie, co sprawia że lepiej rozwijają się intelektualnie i szybciej przyswajają prawa otoczenia.

Po trzecie – karmić należy co 3,5 godziny, 6 razy dziennie z przerwą na noc, chyba że lekarz zaleci częstsze karmienie wcześniaków, ale i tak najwyżej 7 razy i o stałych porach, a nie na żądanie. W międzyczasie nie wolno dawać niemowlęciu nic do jedzenia, najwyżej można dać do picia lekko osłodzony rumianek, miętę lub wodę. Jeśli dziecko domaga się jedzenia poza ustalonymi porami, nie należy zwracać uwagi na wrzaski, tylko odczekać akuratnie do wyznaczonego czasu karmienia. 

Do trzeciego miesiąca życia nie poddaje się niczego innego niż mleko, przy czym lepiej jest podawać mleko w proszku odpowiednio rozcieńczone stosownie do wieku niemowlęcia, niż karmić piersią, ponieważ mleko z piersi może być zanieczyszczone bakteriami lub w inny sposób jeśli matka nie przestrzega higieny lub choruje, a mleko w proszku jest sterylne. Poza tym karmienie mlekiem w proszku uniezależnia matkę od wielu dodatkowych czynności. Pozwala także na łatwiejszą adaptację w żłobkach. 

Dla położnicy było jedno zalecenie, nie przejadać się, pić dużo płynów, zachowywać higienę własną i dziecka.

Wiele od tamtych czasów się zmieniło, tzw “zimny wychów” został zastąpiony wręcz przymusowym “kangurowaniem”, jedno wszak zostało niezmienne – przekonanie, że młode matki należy pouczać, ponieważ są zagubione i że najlepiej to robią aktorki/celebrytki. W telewizji TVN przedstawiona została nowa ramówka, a w niej Małgorzata Rozenek Majdan w porozumieniu z ekspertami (jakże dziś coś może obywać się bez ekspertów?) w programie ROZENEK CUDNIE CHUDNIE będzie informować młode matki, jak powrócić do dawnej figury, a więc używając terminologii czasów słusznie minionych, “nie zapuścić się” albo “nie pozostać soute”. Dochodzi więc jeszcze jeden nowy obowiązek – zadbać o siebie. O niemowlęta dbają już firmy  w rodzaju Instytutu Badawczego Pampers, czy jak on się teraz modnie nazywa w zgodzie z obowiązującą terminologią naukawą. czyli niezrozumiałą dla zwykłego śmiertelnika.

Pieluchy

Przeczytałam w Internecie: odchodzi całe pokolenie bez dotyku ręki, bez czułości i obecności bliskich. Jednocześnie pół kraju martwi się o to, że nie będzie możliwa jazda na nartach, bo nie będą czynne wyciągi. Te oba narzekania są wyrazem nieszczerego prezentowania poglądów, które uznano za słuszne i obowiązujące. Dlatego korci mnie przekłucie tego balonu, dorwanie się na własny użytek – prawem osoby, która jest bliżej lub dalej swego kresu – do obnażenia hipokryzji i fasadowości zachowań.

Po pierwsze: odchodzenie akurat teraz, w czasie panademii, bez czułości bliskich, jakkolwiek jest faktem, nie świadczy wcale o tym, że w innym czasie i miejscu (nie w szpitalu na przykład, a w zaciszu domu czy mieszkania) odchodzenie ma oprawę stworzoną przez czułych bliskich; dotykających i  głaszczących, oprawę pocieszania, trzymania za rękę itp. Od razu zaznaczam, że nie ma to nic wspólnego z miłością, czy innym uczuciem wobec tych bliskich. Brak oswojenia ze śmiercią, kulturowy nakaz nie okazywania emocji w innych okolicznościach, niż przyjęte powszechnie, nie pozwala wielu osobom na okazywanie tej miłości w preferowany przez psychologów sposób. Czułe przytulanie rezerwujemy dla dzieci, zwłaszcza malutkich, a nie dla starców.

Pamiętam kilkadziesiąt lat temu akcję rozpoczętą przez prasę “rodzić po ludzku”. Raz postanowiono idąc tym śladem nieśmiało zapoczątkować jednym artykułem (zresztą kilka lat później) podobną “umierać po ludzku”. Skończyło się na tym jednym artykule i sprawa została zapomniana. Niektórzy komentatorzy odnieśli się do niej z niesmakiem.

Dba się o to, by nowo narodzone dziecko położyć serce przy sercu matki lub ojca w przekonaniu, że jest to ważne dla powitania małego gościa na tym świecie; niepisana reguła podobnego pożegnania ze starcem lub staruszką nie obowiązuje. Przynajmniej wśród tych, którzy w wieku średnim żegnają najczęściej własnych rodziców.

W swoim życiu byłam obecna przy śmierci kilku osób i ani ja sama, ani inni bliscy tych osób nie potrafili przekroczyć niepisanej reguły godnego zachowania w obliczu śmierci. To na zapadłych wsiach czasem ludzie pozwalają sobie na głośne i publiczne lamentowanie, co w naszych, miejskich kręgach uważane jest za niestosowne.

Jeszcze lepiej widać to na pogrzebach. Zdarza się, że w kościele, w czasie podniosłych słów, dla niektórych osób pozbawiony emocjonalnego wyrazu żal po zmarłych jest tak trudny do zniesienia, że ich reakcje są nietypowe – nie potrafią ani lamentować ani zachować spokoju, w rezultacie czego na przykład zaczynają się śmiać lub chichotać. Sama byłam świadkiem takich wydarzeń i wiem, że ogół obserwujących uczestników pogrzebu był bezlitosny dla delikwentów, którzy nie potrafili się opanować. 

Do tego dołączają się sami umierający i ich oczekiwania (mogę jedynie mówić o osobach urodzonych przed II wojną światową). Znajdują się niekiedy w upokarzającej sytuacji, niewygodnej pozycji; miotani przemożnym strachem, nie potrafią zachować się stosownie do wymagań otoczenia, które zazwyczaj mało ich obchodzi. Środkiem ich zainteresowania są oni sami i to, co ich czeka – reszta się nie liczy. Obłuda i zakłamanie nie jest im potrzebne, nie wiadomo nawet czy czyjaś obecność. Obłąkane strachem oczy, patrzące nie wiadomo gdzie, bezładne gesty, chwytające przysłowiową brzytwę, to zapamietane przeze mnie obrazy. 

Ja na przykład, osobiście wolałabym umierać podobnie do niektórych zwierząt – wcisnąć się w najgłębszy kąt i zapaść się w sobie, bez świadków. Jak raki wpełzające pod kamień.

Teraz  zresztą – jak się mówi – biorą z naszej półki. Należę do pokolenia, które właśnie odchodzi i którego głos nie ma większego znaczenia. Mówią o nas bez nas, nie pytają o nic. Zamknięci w swoich mieszkaniach staruszkowie, ograniczeni perspektywą niewygodnego coraz bardziej łóżka, telewizora i szklanki herbaty, którą oby ktoś mógł podać, zaopatrzeni, jeśli na to nas stać w pieluchy (zwane dziś niesłusznie “pampersami” od nazwy firmy a nie od pielęgnacji), widzimy jaśniej to wszystko, co jest poza naszym zasięgiem, ponieważ aprobujemy wszystko, co nas czeka, nas jako staruszków u progu śmierci i nas jako cząstkę ludzkości, która jeszcze nie zauważyła, że nic już nie będzie takie samo. To jeszcze wpojony w dzieciństwie obowiązek zachowania dumy w obliczu nieuniknionego. 

Z tej perspektywy popatrzymy na ulepszenia życia codziennego, które nastąpiły w ciągu ostatnich 50 lat. Jako że zanurzyłam się w świecie fotografii z lat sześćdziesiątych (ostatnio Marek Zurn zaprezentował w tym cyklu zdjęcia z mojego ślubu i jako świeżo upieczonej matki – https://www.facebook.com/zdjeciamarekzurn) niejako w uzupełnieniu zajmę się tematem ciekawym tylko może dla kobiet, a mianowicie pieluchami. Kiedyś my musiałyśmy się nimi zajmować, przewijać nasze dzieci, na starość powraca problem i znowu jest nasz, nie innych. To starcy, zwłaszcza mężczyźni, czują się upokorzeni i bywa, że wolą załatwiać się pod siebie, niż założuć pieluchę. Nie obchodzi ich wygoda otoczenia, a jedynie poczucie źle pojętej własnej dumy.

Na początek kilka zdjęć. Widać na nich ogromne ilości tych skrawków materiału dość grubo tkanej bawełny, które wymagały codziennego prania. Pranie wówczas także było inne niż dziś, ponieważ pralki były rzadkością, zresztą nie były to dostępne dziś pralki automatyczne, tylko prymitywne Franie lub Światowidy. Z maglownicą na korbkę. Uprane pieluchy należało po tym wyprasować, ale ja tego nie robiłam, bo już nie miałam siły. Płukało  się toto w wodzie z octem, (podobnie jak w wodzie z octem pukało się włosy które myto wówczas mydłem, ponieważ nie było jeszcze szamponów ani mydeł w płynie. Elegantki albo osoby o słabych włosach myły je żółtkiem jaj, żeby były mniej szorstkie i płukały piwem, żeby łatwiej się układały). 

Ale wracając do pieluch: nic więc dziwnego, że matki zachęcały dzieci, jak mogły, rozmaitymi sposobami, do korzystania z nocnika. Nauka tej czynności była rzeczą trudną i nie wszystkie mamy podołały koniecznym do tego zdolnościom pedagogicznym. Najlepiej robiły to babcie; miały dużo cierpliwości, nie spieszyło się im nigdzie i czasem same z dziećmi świetnie się bawiły. Tak czy inaczej, dziecko w wieku roku, gdy dobrze i stabilnie siedziało, już zazwyczaj było nauczone załatwiania się do nocnika (przynajmniej na “grubo”), a więc znacznie wcześniej, niż zaczynało mówić. Obecnie firmy produkujące pampersy rozsyłają od blisko 20 lat wszystkim mamom biuletyny, w których przekonują młodych rodziców, że żądanie od dziecka korzystania z nocnika wieku dwóch, trzech lat, to tortura i nadmierne wymagania. Oczywiście robią to w swoim dobrze pojętym interesie finansowym.

Kiedy dziecko przeszło już trening czystości, rodzice mogli trochę odetchnąć ponieważ zmniejszała się ilość prania, którą musieli wykonywać i poprawiał się stan ich zniszczonych rąk tudzież zyskiwali trochę czasu na złapanie oddechu..

Ta seria zdjęć, którą za chwilę przedstawię, powstała wyniku radości z otrzymania prezentu od teścia. Kupił nam pralkę i pierwsze pranie w niej wykonane przekonało nas, że pieluchy niekoniecznie muszą być udręka na długi czas i zabijać radość z posiadania dzieci. Jednocześnie fakt prania i wieszania na ogródku wymienionych pieluch był powodem kolejnej udręki zafundowanej nam przez otoczenie. Ale o tym innym razem…….

I druga, poruszona na wstępie sprawa – straszliwe skutki niedziałania wyciągów na stokach narciarskich (obostrzenia zniesionego od dziś).

Pamiętam za moich młodych lat, że zanim na nartach poszusowało się w dół zbocza, wcześniej należało pracowicie wdrapać się na nie. Wydłużało to oczywiście czas przebywania na stoku, jednocześnie jednak sprawiało, że nasze mięśnie i ścięgna ćwiczyły się bardziej w różnorodnym wysiłku. Wyciągi, którymi wszyscy wjeżdżają na górę, aby zjechać na nartach w dół, powodują że zostaje sama przyjemność i złudzenie wszechstronnego wysiłku. Tak już jest że zamiast iść spacerem, dojeżdżamy samochodem do siłowni, gdzie pracowicie pedałujemy na stacjonarnym rowerku, chociaż bardziej naturalnie moglibyśmy popedałować przez park (co zresztą zaczynamy robić  w obliczu zamkniętych siłowni i co owocuje ogromnymi kradzieżami rowerów, nawet starych i zniszczonych, notowanymi ostatnio.).

Żyjemy złudzeniami i nikt nie próbuje zastanowić się, że nasze złudzenia są kwestionowane przez panademię, toteż natura jakby wymusza na nas refleksje, a my, głupie dzieci cywilizacji, nie dostrzegamy, że właśnie oto na naszych oczach rozwija się prawdziwe postapo, a nie jakiś wydumany, handlowy wymysł.