klimatyzacja

Wczoraj cały dzień pan Darek instalował u mnie klimatyzację. Nigdy nie lubiłam upałów, nienawidziłam opalania na plaży (podobnie jak i dużych mrozów – których obecnie nie uświadczy się). W ogóle źle znosiłam skrajności, z wyjątkiem może silnego wiatru.

Teraz, na starość, temperatura powyżej 30ºC wyciska ze mnie wszystkie siły, a gdy trwa dłużej, stanowi zagrożenie. Tak więc na Dzień Matki otrzymałam piękny prezent w postaci klimatyzatora.

Do głowy by mi nie przyszło, jak dużo pracy wymaga jego instalacja. Pan Darek pracował w pocie czoła od dziesiątej do szóstej wieczorem. Same patrzenie na niego zmęczyło mnie. Przykucnięcie, wstanie, wspinanie się po drabinie i tak w kółko. Kiedyś i ja tak potrafiłam i nie zdawałam sobie sprawy, że jest to kawałek szczęścia, tak móc. Przeciwnie, krzywiłam się, zła i niechętna, dostrzegałam bowiem w tym działaniu przymus. Dziś wiele bym dała, żeby (przymus czy nie) tak się kręcić.

Potem jeszcze oczekiwanie czy woda z rurki zacznie kapać (znak, że jest drożna), nauka posługiwania się pilotem, mój lęk przed tym, że zapomnę, co który klawisz obsługuje (brak polskiej instrukcji) i jestem gotowa do niedzielnych upałów.

W moim wieku jest już tak dużo wspomnień, także bolesnych, że każda nowa rzecz w życiu z czymś się kojarzy. Mnie stanęły przed oczami ostatnie dni mojego męża, ciężko chorego, umierającego w upale. Kiedy już nic nie można było zrobić, szpital po prostu odesłał go do domu. Żadnych leków, żadnego wsparcia i ten upał. Synowa jechała z kroplówkami w bagażniku, ale stanęła w korku i nie zdążyła. Z przychodni przyszła pielęgniarka, ale też nie zdążyła. Gdybyż wtedy był dostępny taki klimatyzator!

Syn kupił wielki, stojący wiatrak, ale mimo, że produkował wiatr, w niczym nie obniżał temperatury, a owe lato 2007 pod tym względem i pod względem długotrwałości upałów biło rekordy. Mąż narzekał, biedak, na te gorąco, a ja nie potrafiłam nic zaradzić. Ja sama nie myślałam o upale, tyle miałam zajęć. Potem, gdy już przestał się męczyć i umarł, odetchnęłam z ulgą i w dwóch różnych butach udałam się do zakładu pogrzebowego. Potem spałam dwa dni, a po pogrzebie rozchorowałam się.

Dziś rano, patrząc na klimatyzator, którego jeszcze nie mam potrzeby uruchamiać, pomyślałam:

Jestem już gotowa na umieranie.

A przecież ta klimatyzacja ma tylko ułatwić mi znoszenie upału. Myśl pozytywnie – pouczam siebie. Tyle jeszcze czeka cię pracy.! Regał musiał zostać usunięty, sterta płyt na podłodze czeka na decyzję, skomplikowana konstrukcja z pnączy czeka na rozplątanie i znalezienie nowego miejsca, z niektórymi trzeba się pożegnać. Do kosza idą zetlałe motyle zdobiące stojak z kieliszkami, wielkie szyszki znad Morza Czarnego, i trochę innych durnostojek. Nie można się rozczulać nad sobą, trzeba żyć, a życie boli i uwiera, a im więcej przeszkadza, tym więcej jest.

Na wiszącym na balkonie klimatyzatorze od rana siadają gołębie. Spodobało im się osłonięte miejsce między stropem balkonu z wyższego piętra, a pokrywą. Możliwe że uznały je za dobre miejsce na budowę gniazda, ale ja na to nie mogę pozwolić. Nie chcę oddychać odchodami gołębi,  więc muszę coś wymyślić dla odstraszenia nowego życia. To moje zadanie na teraz.

I kto mówi, że walka o przetrwanie gatunków nie dotyczy człowieka, on już bowiem zwyciężył?

klima

Spór o znaczenie słów i słuchanie siebie

Podstawowa różnica między dyskusją prawdziwą, a pozorami dyskusji na ogół nie polega na w złej czy dobrej woli, chociaż przez upór słuchania raczej swoich argumentów niż cudzych, często dyskusja taka eskaluje w kierunku bezprzedmiotowej wrogości. Na końcu zaś rozgrywa się coś w rodzaju walki o to, kto będzie miał ostatnie słowo. Nie jest to więc dyskusja, a słowna przepychanka.

Ciekawy przykład stanowi dzisiejsza dyskusja na FB na temat, wydawałoby się całkiem neutralny, jakim jest kapusta, rzekomo kwaszona, a nie kiszona.

Zaczęłam ja wpisem na temat dawniejszego, naturalnego sposobu kwaszenia kapusty. Na mój wpis pewien pan poprawił mnie, że:

użyłam nieprawidłowego sformułowania: powinnam napisać „kiszenie” a nie „kwaszenie” kapusty, ponieważ „kiszenie” jest procesem naturalnym, a „kwaszenie” polega na zalewaniu kapusty kwasem mlekowym.

Odpisałam mu z pozycji mojego wieku i doświadczenia w domowym przetwarzaniu żywności, że:

kiedyś nie było rozróżnienia: kiszona i kwaszona – używano tych pojęć zamiennie, zależnie od rejonu Polski. Obecnie to rozróżnienie wykorzystuje się, podobnie jak „masło” i „masełko”. To jeszcze jeden sposób na obejście przepisów – podobnie jak „oscypek” i „scypek” i wiele innych.

Na to pan podtrzymał swoje zdanie powtarzając z uporem, że

jest różnica między kiszeniem, a kwaszeniem – zakwaszaniem, czyli zalewaniem kwasem. I to od kiedyś –

dodał dla pognębienia mnie – niby że niesłusznie. Ale nie wiedział, że trafiła kosa na kamień. Moja pasja pouczania innych zetknęła się z jego pasją pouczania innych, z tym, że ja chciałam mu wytłumaczyć, o co mi chodzi, a on chciał mi wytłumaczyć, że ja nie mam racji. Nie zamierzając bynajmniej się poddać, odwołałam się do innych autorytetów (nie oszczędzając adwersarzowi małej złośliwości).  Napisałam:

„Zapomniałam, że wy, młodzi wiedzę czerpiecie z internetu. Ale i tam znalazłam: z Wikipedii „W powszechnym odbiorze konsumentów (ale nie jest to poparte żadnymi regulacjami prawnymi) kiszenie i kwaszenie to dwa różne procesy. Przy czym kiszenie uznawane jest za dobre i zdrowe, a kwaszenie postrzegane jest jako proces sztucznie przyspieszony. Tak jak wspominaliśmy, pogląd ten nie ma poparcia w literaturze fachowej, ale nie oznacza to, że producenci nie stosują praktyk, które przez świadomych konsumentów są niepożądane.”

Wydawało mi się jasne: ludzie tak uważają, co nie ma poparcia w słowniku ani w prawie. No ale pan uznał, że właśnie o to mu chodziło i dogłębnie wyjaśniając powtórzył bardziej szczegółowo, na czym polega różnica między kiszeniem, a kwaszeniem. Trochę miałam już dość tej dyskusji, ale podjęłam ostatni wysiłek w celu uwidocznienia panu, że rozmawiamy o dwóch różnych sprawach:

Poza tym, że określeń kiszenie/kwaszenie używano zamiennie, a dopiero teraz nabrały takiego odmiennego sensu. Właśnie zlewam obecnie swoje nalewki na aronii i nie dlatego nazywam je „nalewkami”, że je „nalewam” tylko od „nalewu” czy inaczej „nastawu”, choć ktoś kto je w przyszłości będzie pił pomyśli, że to od tego, iż sama nalewałam je do butelek, a nie uczyniono tego fabrycznie. Różni nas podejście do słów – ja traktuję je z punktu widzenia historii i dialektów, Ty zaś przywiązujesz wagę do nowo nabytego znaczenia, nie koniecznie słownikowego. I nie popartego regulacjami prawnymi.

„Przykład z nalewkami jest nieadekwatny do rozpatrywanej sytuacji. Ja nie skupiam się na słowach, tylko PROCESIE wytwarzania, a procesy kiszenia i kwaszenia to dwie różne sprawy (o czym sama powiedziałaś cytując wikipedię)”

Na koniec już – to dwie różne sprawy nazwane dość przypadkowo ponieważ znaczenie słownikowe jest zamienne. Ale więcej nie dyskutuję bo to nie ma sensu, skoro mnie nie czytasz ze zrozumieniem. Ja wiem, o co Ci chodzi, ale ty nie wiesz o co chodzi mnie. Nasze zdania NIE SĄ SPRZECZNE – moje po prostu dotyczy nazw, a nie procesów. Teraz zostawiam Ci jeszcze ostatnie słowo (zazwyczaj faceci muszą je mieć) i już dalej nie będę komentować. Howgh!

No i Pan musiał mieć ostatnie słowo, a właściwie dwa wpisy (nie przytaczam już bo nic nowego nie wnoszą do argumentacji), nie odnosząc się do mojego spostrzeżenia, tylko z uporem maniaka powtarzając swoje poprzednie twierdzenia.

W ferworze naszego sporu, z powodu głębokiego weń zaangażowania nie spostrzegliśmy, że wydawać mogłoby się dziwne, iż spieramy się o znaczenie  dwóch niewiele znaczących słów, podczas gdy w kraju politycy i ludzie spierają się o Trybunał Konstytucyjny, Konstytucję, patriotyzm i wiele innych, ważniejszych od kapusty spraw. Jednak, gdy dokładnie przyjrzeć się tym sporom, widocznym staje się, podobne, jak w przytoczonej opowieści jądro sporu: Jedni mówią o tym, co jest lub chcą, żeby było, drudzy zaś o tym, jak powinny brzmieć słowa, które mogą stanowić wyraz tej chęci. Niechlujstwo językowe rozpleniło się powszechnie; niewiele osób widzi potrzebę precyzyjnego wyrażania myśli, używania słów zgodnie z ich słownikową definicją, co ważne jest zwłaszcza w stanowieniu prawa. Wydawałoby się to dziwne w czasach, gdy nie trzeba mieć kilkunastu słowników na półce, pod ręką i miejsca na biurku, pracowicie przewracać ich kartek dla odnalezienia poszukiwanego znaczenia – w Googlach wszystko się znajdzie bez większego trudu. Co gorsze – w ogóle nie jest rozumiany problem: czytanie wypowiedzi i wypowiadanie zdań zgodnie z ich skodyfikowanym znaczeniem, inaczej mówiąc czytanie (także pisanie) tekstu ze zrozumieniem. Ten problem umyka powszechnemu zrozumieniu.

Sednem sporu o kapustę było rozumienie słów słownikowe (skodyfikowane) lub przypisywane im znaczenia zgodnie z tym „co ludzie uważają”. Oczywiście język potoczny jest żywy, zmienia się stale, a zmiany w słowniku pojawiają się wówczas, gdy używanie jednego znaczenia stanie się powszechne. To, że ktoś myli „bynajmniej” z „przynajmniej” nie oznacza jeszcze, że natychmiast słowniki mają uznać za prawidłowe takie zamienne używanie słów (jest to z punktu widzenia logiki akurat przypadek odwrotny niż kiszenie/kwaszenie, gdzie źródłosłów „kiszenia” jest zwyczajowo przyjętym w niektórych rejonach kraju rusycyzmem). Nasza „kwaszenina” to rosyjska „kisłota”. Dla odróżnienia kapusty kwaszonej naturalnie od spreparowanej sztucznie można jeszcze użyć innych określeń: ukwaszona, podkwaszona, zakwaszona i tak dalej.

W sporze o kapustę należałoby przypomnieć stary, przedwojenny zwyczaj przed kiszeniem/kwaszeniem kapusty: Należało po dokładnym umyciu i wyparzeniu OKRZYCZEĆ BECZKĘ. Robiono to w celu usunięcia złych duchów, mogących powodować gnicie i psucie jej zawartości.

W sporze konstytucyjnym jak do tej pory jest jest wołaniem na puszczy każda próba rozsądnego wytłumaczenia rządzącym, co właściwie oni mówią naprawdę, gdy wydaje im się, że mówią słusznie. Ale jak OKRZYCZEĆ SEJM?

kapusta 001

 

Babcia pozbywa się przydasiów

Literatura SF i literatura dziecięco młodzieżowa już wywędrowała. Jutro wyjadą kasety magnetofonowe, a za kilka dni płyty winylowe. Sortowanie dobytku zbieranego przez lata kosztuje wiele zdrowia. W bezsenną noc przypominają się te czy inne przedmioty z przykazaniem: one muszą zostać. Tę płytę na szybko odsłuchałam na rynku w Taszkencie, a mąż śmiał się ze mnie, że raptem zrobiłam się sentymentalna i popłakałam przy którejś melodii. Płyty nie mam jak odtworzyć, mąż już nie żyje. Tamtą toporną maszynką produkowałam sterty suchych, waflowych, pikantnych placków, które nadziane serkiem homogenizowanym, posypane jakimiś przyprawami, znikały w ustach gości na ciągnących się dniem i nocą prywatkach stanu wojennego.

graty 004

Te czytadła ze srebrnej serii pochłaniałam czasem nie śpiąc długo w nocy. Tamta maszynka do lodów, zamknięta w zamrażalniku lodówki, z jajek i śmietanki produkowała coś, czego zawsze było za mało. Niestety, gruby sznur, który wystawał, powodował nieszczelność drzwi, więc po 3 turach produkcji (litr lodów jednorazowo x 1,5 godziny) całą resztę zawartości lodówki trzeba było szybko zużyć. Ta prasa służyła mi do wyciskania winogronowego soku i produkcji domowego wina. Trzeba było tylko co 15 minut dokonywać ćwierć obrotu, więc był to pochłaniacz czasu. T

tłosznia 002

Tych kaset magnetofonowych ani płyt winylowych już nie odsłucham z braku odpowiedniego sprzętu. Na szczęście człowiek, który mnie od nich uwolni obiecał w zamian przegranie na komputer. Ale i tak żal.

graty 006

Ten telewizorek na baterie, o ekranie wielkości pocztówki,  stał kiedyś na masce naszej Syreny i pewnie obejrzelibyśmy program do końca, gdyby z koczowiska nad jeziorem nie wygnały nas komary. Potem już w żadnym miejscu nie łapał sygnału.

Nie wyprodukuję już kolejnego wina i nie zrobię wielu innych rzeczy, które robiła moja ascendentalna patronka – Ceres. Nie czytam już dokładnie części politycznej gazet – szkoda mi czasu na rzeczy, na które nie mam wpływu. Muszę się skupić na tym, co jeszcze mogę zrobić. Znaleźć w sobie siły do selekcji przydasiów. Selekcjonuję je ciągle, ale za wolno mi to idzie, a ostatnio sporo rodzinnych dokumentów przybyło, nie wszystkie zdążyłam poznać. One muszą bezwzględnie zostać. Kosztem starych książek.

Pozostały mi do oddania m.in. talie kart Tarota, które kiedyś namiętnie gromadziłam. Jeśli ktoś z Warszawy (nie mogę wysłać pocztą) na nie reflektuje – zapraszam. To kolejny etap mojego rozwoju, który porzuciłam. Nie dlatego, że nie ufam Tarotowi ,ale dlatego, że już nie chcę posługiwać się „pomocami”  i niezbyt interesuje mnie przyszłość. Jaka będzie taka będzie, niepotrzebne mi protezy mojego umysłu (poza komputerem oczywiście). Pozostały duże słoje, w których kwasiłam ogórki na działce i w domu. Pozostały – ech długo by jeszcze wyliczać…

Za młodych lat remonty mieszkania nie były tak uciążliwe. Przydasiów było mniej, samemu przylepiało się tapety codziennie po pracy po 2 arkusze, bez brudu i kurzu. Jedynie łazienkę robili kiedyś „fachowcy”, co zajęło im ponad miesiąc i co skutkuje koniecznością przerobienia teraz wszystkiego, łącznie z odprowadzeniem wody z mieszkania. Za to teraz skuwanie murów, burzenie ścianki działowej, wkuwanie się w podłogę – to będzie prawdziwe wyzwanie. Już nie będę mieszkać, trzeba się będzie na jakiś czas wyprowadzić. Zostawię dom w rękach obcych i bliskich, którzy nie zawsze będą mieli czas dokładnie wszystkiego dopilnować. Kiedy wrócę do niego, już nic nie będzie tak jak dawniej. Czy ja będę jeszcze taka sama?

Święty Biurokracy

W późnym PRL-u wszyscy narzekali na biurokrację. Kiedy skończyłam swoją karierę zawodową wydawało mi się, że już trudno pójść dalej w sterowaniu rozmaitymi procesami społecznymi. Nie przyszło mi jednak do głowy, że na stare lata będę musiała zmagać się z czymś, co zostało już dawno wysterowane i przesądzone nie dlatego, żeby coś się w procesie zmieniło, a dlatego, że wydane nie tak dawno akty prawne popadają w sprzeczność z nowymi aktami prawnymi . Rozsądny prawodawca ongiś wydawał przepisy zmieniające te ustępy, które wchodziły w kolizję i zazwyczaj dotyczyło to sytuacji i wydarzeń, które zachodziły po dacie wydania aktu prawnego.

Pisałam  o panach , którzy stawiają swoje wypasione bryki na miejscach dla inwalidów w odcinku: „Ci co stoją na miejscach parkingowych dla inwalidówtakże o podejrzeniu, iż sukcesy w biznesie korelują z postawą lekceważącą wobec tego, co dotyczy zwykłych śmiertelników, nie mając pojęcia, jak urzędnicy postanowili z tą plagą, a właściwie tylko jej niewielką częścią, walczyć. Oczywiście ich patron, Święty Biurokracy, nie pozwolił na  jakieś dokuczliwości pod adresem Ważnych Osób i Młodych Bogów, za to rozpoczął weryfikację inwalidów. W swoim życiu dwukrotnie poddawałam się ocenie Komisji typujących tę kategorię społeczną do jakichś ewentualnych przyszłych przywilejów, ostatni raz nie tak dawno bo dwa lata temu. Wiadomo, starość nie radość i raczej lepiej nie będzie, zwłaszcza że szacowna Komisja uznała moje inwalidztwo bezterminowo. Okazało się jednak, iż muszę przejść ponowną weryfikację swojego stanu zdrowia z banalnego powodu. W Warszawie jest coraz więcej miejsc, w które nie mogą wjeżdżać taksówkarze, także znane są problemy z parkowaniem. Chciałam uzyskać kartę parkingową uprawniającą wiozącą mnie osobę do wjazdu np. na Stare Miasto lub parkowania na tzw. „kopertach”.

Co to dla mnie oznacza? Kolejne kserowanie setek stron zaświadczeń lekarskich z trzydziestu lat, kilka wizyt: u lekarza w tym ok. roczne oczekiwanie na kolejkę do specjalisty i badanie np. tomografią komputerową lub wykonanie tego wszystkiego na własny koszt. Dodatkowa uciążliwość polega na tym, iż celem tego wszystkiego jest potwierdzenie, że mam trudności z poruszaniem się, które właśnie utrudniają mi załatwianie takich i innych spraw. Dla uzmysłowienia wyobraźcie sobie, że nie do każdego typu samochodu osobowego jestem w stanie wsiąść – biorąc taksówkę muszę zastrzegać, że nie może być to samochód o zbyt wysokim zawieszeniu. No i oczywiście oznacza też oczekiwanie na decyzję, potem wydanie karty parkingowej, legitymacji osoby niepełnosprawnej i tak dalej. Możliwe, że do czasu, gdy już w ogóle nie będę w stanie jeździć innym samochodem niż specjalnie przystosowany do przewozu wózków inwalidzkich , co oczywiście będzie oznaczało, że karta parkingowa będzie całkowicie zbędna, a każdy wyjazd będę musiała planować z przynajmniej z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Dlatego też zastanawiam się, czy warto. Dla Stołecznego Centrum Osób Niepełnosprawnych oznacza jednego delikwenta mniej. Taktyka prawodawców jest podobna do taktyki TVP – zniechęcić. Podobnie jak Telewizja przenosząc godzinę emisji obiecującego popularność serialu wyznaczyła ją tak, aby nie zdążono już obejrzeć dziennika Polsatu i TVN i jedynym możliwym pozostał dziennik TVP, tak prawodawcy wolą ganiać niepełnosprawnych po kolejne papierki (bez gwarancji, że nie zmienią przepisów w najbliższym czasie i nie zabiorą im uprawnień do nowo wydanych kart) niż zająć się tymi, którzy  w ogóle żadnymi przepisami się nie przejmują. Mnożąc bez potrzeby ilość sesji orzekania o niepełnosprawności sugeruje się większą liczbę osób, którym udzielono pomocy (jeśli to nazywamy pomocą) niż istotnie pomoc tę uzyskały. A wszystko to z powodu, że zmieniły się przepisy Kodeksu Drogowego.

Biurokracy

Satyrycy drwią sobie z przekazu iż co 20 lat powinniśmy zmieniać Konstytucję twierdząc że ten odstęp powinien być dziesięciokrotnie mniejszy.

Cóż, życie tak pędzi, że zapomnieliśmy już co to jest zatrzymać się i pomyśleć…