Któregoś pogodniejszego dnia wyruszyłam swoim elektrycznym wózkiem inwalidzkim na spacer. Moje jeździdło poruszało się wolno ale cierpliwie, pokonując górkę, która wyłączyła mnie kiedyś na cztery lata z oglądania świata w inny sposób, niż przez okno.
Naprzeciwko mnie jechała mama z dzieckiem w wózku, na oko już dość dużym, ale pewnie zmęczonym lub niepełnosprawnym. Mijając mnie dzieciak zawołał: mamo, mamo, ten wózek sam jeździ! Ja też chcę taki!
Uśmiechnęłam się do dziecka i do jego mamy i nagle napłynęło do mnie wspomnienie z mojego dzieciństwa i wczesnej młodości. Wspomnienie to wiązało się z węglem, który wówczas, w latach czterdziestych i jeszcze nieco później, jak i dziś był podstawowym zmartwieniem ludzi przed zimą.
W tamtych latach, w normalnych rodzinach mieszkających w domach jednorodzinnych na obrzeżu Warszawy (dziś to są dzielnice, a konkretnie Bielany), węgiel przywożono na konnej, szerokiej platformie, z której woźnica lub węglarz ładował go do wielkiego kosza wiklinowego z jednym uchwytem, zarzucanego na plecy, osłonięte dodatkowo szmatą przed pyłem, i przynosił pod okienko piwniczne – kęsy plus drobny węgiel i miał razem (od jego dobrej woli zależały proporcje) i wysypywał na stertę. Potem okienko, znajdujące się na poziomie ziemi otwierało się i węgiel, już we własnym zakresie, spychano łopatą w dół. Niestety, na moją rodzinę przyszły czasy, kiedy nie miałyśmy żadnych dochodów oprócz tego, co otrzymałyśmy z mamą i siostrą od dobrych ludzi, jako nigdy nie oddawaną pożyczkę.
Do obowiązków moich i mojej siostry należało raz w tygodniu jechać dziecięcymi sankami na skład opału i tam kupować wiaderko węgla. Czasem dzieciom dawano węgiel za darmo i pewnie z tego właśnie korzystałyśmy, ponieważ nie pamiętam, żebym za cokolwiek płaciła. Dzieciom nie dawano wówczas pieniędzy, nawet gdy rodzinie dobrze się powodziło, więc kiedy chciało się przejechać na przykład jeden przystanek tramwajem do szkoły, należało poprosić konduktora, który siedział na podwyższeniu przy tylnych drzwiach, ale niezbyt często, bo konduktorzy znali wszystkie okoliczne dzieciaki. Pewnie podobnie było z węglem.
Węgiel ten musiał nam starczyć na kilka dni, ponieważ mamy nie stać było na zakup większej Ilości, więc pozostałe dni tygodnia spędzałyśmy w łóżku i w swetrach oraz płaszczach z chustkami zakutanymi wokół policzków i czoła, które to części twarzy najbardziej marzły.
I wówczas to właśnie pojawił się mój sen, piękny i niesamowity, zupełnie wbrew panującej rzeczywistości. Śniłam, że leżę w pięknym łożu, w pościeli z koronkami, ciepło ubrana, tak że mogę trzymać ręce na wierzchu, bez rękawiczek i że łóżko to nie wiadomo jakim sposobem uzyskało kółka i posuwało się na tych kółkach. Wokół mnie stały piękne domy, zamiast obrzydliwych gruzów, który zostawiła po sobie wojna. Było tak pięknie, że pamiętam to do dziś.
Dzisiaj, gdyby powrócił ten sen, nie byłby właściwie żadnym radosnym i przyjemnym snem. Na szczęście w snach jeszcze poruszam się na własnych nogach i mogę machać rękami, odgarniać włosy z czoła, zginać je łokciach i wywijać nimi, nieść coś w nich.
Jednak sen ten stanowi klamrę między moim dzieciństwem, a starością. Żeby pojawił się, musiały zaistnieć dwa wspomnienia: wielkiej życiowej wagi węgla, który był dobrem upragnionym i niechęci do porannego wstawania, podczas gdy temperatura w mieszkaniu nie przekraczała zera, a trzeba było jeszcze wstać, założyć buty, wydostać sanki i jechać do składu węgla. No i oczywiście przedtem odśnieżyć dróżkę prowadzącą do furtki, na szerokość dwóch łopat, ponieważ w tamtych czasach zimy były nie takie jak dziś; zapamiętałam zaspy sięgające pasa. Dopiero po odśnieżeniu można było jechać sankami do składu opału, A potem czekać aż rozpalony ogień rozgrzeje piec, wmurowany w ścianę między dwoma pokojami, naszym i mamy.
Proces palenia w piecu był jednym z najpoważniejszych zadań w życiu domu i podlegał wielu ograniczeniom I zasadom. Opisałam go w powieści „Sierotka”, ale niektórzy z czytelników uważali, że jest dłużyzną, ponieważ nie posuwa akcji naprzód. Same zasady palenia miałem węglowym w piecach kaflowych opisałam w kilku zdaniach, życiowo bardzo ważnych, żeby nie obudzić się na tamtym świecie z powodu czadu.
Podobno świat porusza się nie ruchem prostym, ale kolistym i wszystko kiedyś wraca. Nie chciałabym jednak, żeby jakiekolwiek dziecko musiało się uczyć palenia miałem w piecu, pod rygorem tego, że za niestaranną pracę zostanie ukarane śmiercią. I oczywiście nie chciałabym śnić, że jadę na swoim łóżku jako staruszka, z bolącymi stawami i trudnością przewrócenia się na drugi bok.
Wolę śnić, że odśnieżam ścieżkę do furtki i ciągnę za sobą ciężkie sanki (młodsza siostra podtrzymuje wiadro z węglem, żeby nie spadło), a potem w ciepłym mieszkaniu najadam się do syta kapuśniaku z kartoflami i kminkiem, który mama gotowała na kuchni, gdy było czym palić i który właśnie ugotowałam na to wspomnienie.