Planowanie tras + mucha uwięziona

Mapy i trasy – Taki tytuł nadał mój nieżyjący już mąż działowi swoich dokumentów w komputerze, przeznaczonemu na materiały związane z geografią i historią swoich rodzinnych stron, dziś znajdujących się na terytorium Ukrainy. Są to rozległe obszary, niejednorodne pod względem geograficznym i tylko chichotowi historii zawdzięczam, że odruchowo chciałam posłużyć się tym tytułem dla opisu mojego mieszkania. Zmieniam go więc na “planowanie tras”, żeby nie kłuł tak bardzo w oczy, bowiem osoba słabo chodząca, tak jak ja, poruszająca się po swoim mieszkaniu z pomocą chodzika musi planować trasy, podobnie jak ktoś, kto wybiera się w daleką podróż na Kresy.

Zadanie to, które sobie codziennie narzucam,  jest o tyle trudne, że niejednokrotnie nie  starcza mi siły na pokonanie całej zaplanowanej drogi i muszę  ją przerwać, by odpocząć, zanim ponownie w nią ruszę. Ale wówczas może się okazać, że istnieje potrzeba odwiedzenia nowych rejonów mieszkania, zabrania lub odłożenia czegoś na miejsce i wówczas zaplanowana trasa wymaga korekty. A także planowania kolejnej na czas, gdy będę już wypoczęta.

Przykładowo wstając rano z łóżka, planuję pójście do łazienki, a potem do kuchni, aby zrobić sobie kawę. Nie mogę zapomnieć o tym, aby zabrać butelkę na wodę, którą napełnię w kuchni i wracając z kawą, przynieść dodatkową szklankę. Nagle okazuje się, że moje kolano (biodro, kręgosłup, łokieć, bark – stała zmienna X)  traci moc utrzymania się w pozycji niezmiennej, a cóż dopiero mówiąc zmiennej, koniecznej przy chodzeniu, wobec czego powstaje problem konieczności skrócenia trasy i zmiany planów. Co jest więc najważniejsze? Łazienka czy kawa? Może się okazać, że nie to jest pilniejsze, czego domaga się organizm, a to, co pozwala szybciej usiąść i odciążyć (kolano, biodro, kręgosłup, łokieć, bark). Kuchnia jest bliżej, więc najpierw robię kawę, odkładając na potem wizytę w łazience choć czuję się niekomfortowo nalewając wodę do czajnika.

Inny przykład: gotuję sobie obiad; w planach mam wywar z włoszczyzny na trzy kolejne zupy w następnych dniach. Wiem, że na kuchennym stołku jednorazowo wysiedzę dziewięć minut na początku dnia, 2-3 minuty pod jego koniec, gdy przestają już działać (i tak za słabe) środki przeciwbólowe. Muszę więc przerwać  obieranie warzyw na co najmniej pół godziny leżenia na łóżku, zanim będę mogła dalej pracować nad obiadem. Planowanie w dniach gotowania (1 na 3, a w upałach, jako że mniej jem, 1 na 5) wymaga rozpoczęcia prac około 9 rano i rozłożenie go na 2-3 etapy w przypadku wywaru do zup, a nawet do 7 w przypadku całego dwudaniowego obiadu (bez deseru). Przy okazji każdej “wycieczki” do kuchni muszę zabierać brudne naczynia czy śmiecie lub inne rzeczy z pokoju do kuchni, inne zaś przy okazji wędrówki do łazienki. W ten sposób mam zupę ugotowaną na ok 14-tą, a cały obiad na 16-tą. W kolejne dni tylko wywar przygrzewam w mikrofali lub zaprawiam na kuchni koncentratem pomidorowym, przecierem ogórkowym lub zakwasem barszczu. 

Czasami muszę udać się do pokoju z komputerem stacjonarnym dla dokonania przelewu, zmierzenia ciśnienia, poziomu cukru lub przygotowania tabletek na kolejny tydzień. Rano wytrzymuję na krześle do komputera kilkanaście minut. Zazwyczaj wystarcza to do załatwienia spraw bankowych, nie wystarcza jednak np, do pisania i poprawiania odcinków bloga, odpisywania na pisemka urzędowe, którymi biurokracja nas zasypuje z uporem godnym lepszej sprawy, wywiązanie się z tego wyzwania wymaga czasem kilku dni. Dopomaga mi program tłumaczący mowę na pismo, którym mogę się posługiwać leżąc w łóżku, niestety, program ma bardzo mały zasób słów, więc wymaga dużej liczby poprawek – wykonywanych już przy komputerze stacjonarnym z uwagi na to, że tablet ma zbyt małe litery i wprowadzanie poprawek np w środku wyrazu jest niemożliwe, podobnie jak polskich liter z ą,ę, ś, ż itp.

W międzyczasie muszę udać się do łazienki, a przy okazji każdego pobytu tam, wykonuję starannie zaplanowane inne czynności higieniczne. Gdzieś około 12 w południe jestem zasadzie umyta z grubsza, jak za PRL-u, nad umywalką. Prysznic i inne dokładniejsze mycie odbywa się już z udziałem pani, która raz w tygodniu przychodzi mi w tej czynności pomóc i zabezpieczyć przed wypadkiem.

Wycieczki do łazienki, szczególnie w nocy, są podstawą dziwnych czynności wykonywanych wbrew mojej woli przez mój, jakby nie było, mózg. Podkreślam to, bowiem nie wierzę w istnienie duszy poza mózgiem. Nie podoba mi się to, co on wyczynia i wcale nie chcę go słuchać, ale niestety muszę; w nocy nie lubię się wybudzać, więc muszę być posłuszna jego dziwacznym sugestiom, wymamrotać kilka nazw, żeby mi pozwolił iść swoją drogą z powrotem do łóżka. Jakie to są nazwy? Niepotrzebne w każdym razie.Nazwiska, daty, liczby, numeru konta i pinów.

Wstając w nocy do łazienki jestem na wpół przytomna, muszę pamiętać jednak o tym, żeby przed wstaniem chwilę posiedzieć, co pozwoli uniknąć zawrotów głowy, skutkujących przewróceniem się po drodze. Potem ruszam w trasę. Zerkam na mój chodzik, czy nie ma tam jakiegoś naczynia do odstawienia w kuchni, która jest po drodze, i człapię dalej. Nie zapalam światła, ponieważ trudno mi sięgać do wyłączników, a blask dobiegający z ulicy i parkingu jest wystarczający dla orientacji w przestrzeni mojego mieszkania. Kiedy wydaje mi się, że bez wybudzenia się ogarnęłam wszystko, w połowie drogi do łazienki dopada mnie PRZYMUS. Jest dziwny niewytłumaczalne i przy tym okrutny. Ni stąd, ni zowąd, zaczynam przypominać sobie różne rzeczy, z których przypomnieniem miałam problem w ciągu dnia lub ostatnich dni. Tydzień temu usiłowałam przypomnieć sobie nazwisko koleżanki ze szkoły podstawowej, i nie przypomniałam sobie, dopiero w czasie nocnej podróży do łazienki wyskoczyło mi ni stąd ni zowąd, jak diabeł z pudełka.Przy okazji pojawiły się dwa piny i kod do drzwi wejściowych bloku, który z racji tego że nie wychodzę z mieszkania, jest całkowicie niepotrzebny. Potem już poszło! Nazwiska kilku dziennikarzy z telewizji, data przewrotu majowego w międzywojniu, stabilizująca te informacje data  bitwy pod Grunwaldem – wcale ich nie szukałam. Wraz z wychodzeniem z łazienki zanika potrzeba przypomnień i powrotu do danych, z których przypomnieniem się miało kiedyś problem, za to zapomniałam odstawić brudnych naczyń do kuchni. Zastanawiam się, skąd to się bierze. Z lektur wiem, że za wspomnienia odpowiada hipokamp, ale co go uruchamia akurat wtedy? Czy mój buntowniczy mózg usiłuje udowodnić wszem i wobec, że jeszcze daje sobie radę (choć z trudem)? Nie wierzę, że to siła wyższa mi podpowiada, kiedy moje panowanie nad sobą jest ograniczone.

Wczoraj całe przedpołudnie męczyła mnie mucha. Latała dookoła mnie, siadała na moim ciele,szafce, linkach do wstawania, szczególnie w miejscu, gdzie owijałam je sobie wokół dłoni. Młoda, niesforna, nieokiełznana. Na stojącej na podłodze obok łóżka lampie mam zawieszki, gdzie znajdują się różne potrzebne mi przedmioty, dające się powiesić, a między nimi muchobijka czy muchołapka. Mucha latała niezależnie od tego, czy światło było zapalone czy zgaszone, choć cały czas płynęła poświata od włączonego telewizora z TVN24, z programem “Szkło kontaktowe”, który jest moją starczą “Dobranocką”. Dzięki niemu nie omija mnie nic w polityce, co daje się satyrycznie skomentować i pozostać w przekonaniu iż na świecie nie dzieje się nic złego, tylko bywa śmiesznie. Po nim już tylko połykam proszki i idę spać. Mucha nie dałaby mi zasnąć, a spryciara latała i siadała tylko wtedy, gdy nie miałam w ręku muchobijki. W międzyczasie nalałam do szklanki wodę zaprawioną listkiem mięty z mojego balkonu. Wodą popiłam lekarstwa, a do pustej szklanki wleciała mucha i z zapałem łaziła po jej ściankach. Przykryłam szklankę małą plastikową tacką, którą miałam pod ręką, i odwróciłam zestaw do góry nogami, tak że szklanka stała na tacce. Mucha została uwięziona, a ja zgasiłam telewizor i światło, układając się do snu. Źle spałam tej nocy, ciągle nie mogłam zapomnieć o musze, która od czasu do czasu.brzęczała w szklance. Rano mucha była już bardzo słaba. Umościła się we wgłębieniu powstałym wskutek doklejenia uszka do szklanki, ale spadała stamtąd i miała trudności z podniesieniem się. Wiedziałam, że o niej nie zapomnę, więc musiałam ją uwolnić, żeby dalej się nie męczyć, i żeby jej nie torturować. Odwróciłam  szklankę przykrytą tacką, otworzyłam drzwi balkonowe i odsunęłam zasłony, po czym wstawiłam szklankę przykrytą tacką do koszyczka, który mam przy swoim chodziku. Powstał problem: tacka była znacznie szersza niż brzeg koszyczka, problem więc był z jej przyciśnięciem i zachowaniem szczelności zestawu. Przez to poruszałam się opierając jedną ręką na chodziku, co powodowało dodatkową niestabilność całości układu mojego i muchy. Udało mi się jednak bezkolizyjnie dotrzeć do drzwi balkonowych, ale z powodu schodka nie mogłam wyjść na balkon z tą muchą. Musiałam więc zdać się na los szczęścia i odkryć tackę licząc na to, że torturowana przeze mnie całą noc mucha będzie szybko uciekać, co się potwierdziło; frunęła, jakby ktoś w nią dmuchnął z całej siły. 

Powiecie zapewne, że mój umysł zaczyna błądzić przywiązując się do stereotypu cierpień przyrody, spowodowanych przez człowieka, podczas gdy mucha musiała zaznać przemocy  tyle tylko, że otrzymała tymczasową więzienną celę w szklance i że był to tylko przypadek jednostkowy. 

Ale może cała noc dla muchy jest odpowiednikiem miesięcy więzienia dla człowieka? Ile żyje mucha? Kilka dni, tygodni? Odpowiadać to może ilu miesiącom więzienia człowieka? Nigdy wcześniej tak nie myślałam o drobnych sprawach. Kiedy czytałam o buddystach, zamiatających miotełką ziemią przed sobą, żeby nie zadeptać robaczka, uważałam to za zabawne. Nagle zmieniłam zdanie. Czy dlatego że mam dużo czasu i mało bodźców, czy może z tego powodu, że starość skłania do innego patrzenia na świat i jego wydarzenia oraz na ich hierarchię? A może powodem było moje indywidualne sprawstwo w dyktowaniu losu innej żywej istocie, co rodzi poczucie odpowiedzialności? Nie mam zielonego pojęcia.

Pisząc ten odcinek zdają sobie sprawę, że odlatuję, jak ta mucha od więzienia, ja od rzeczywistości, a może właśnie przeciwnie, zanurzam się w niej zbyt głęboko? Kto wie?

To, co się do mnie zbliża, może wymagać nowych umiejętności, nikt tego nie wie, ale działa jakiś automatyczny system nauczek, wskazówek i odniesień – jak może wydawać się niektórym wierzącym w Boga, i niewierzącym w porywach też.

Raz maleńki Tadeuszek
Napchał do flaszeczki muszek
A nie chcąc ich morzyć głodem
Dodał chleba z miodem…

Tak mój ojciec, Tadeusz, żartobliwie cytował wierszyk, kiedy ja byłam jeszcze bardzo mała, a on zainteresowany dziećmi i chciało mu się dawać im jakieś wskazówki moralne (zresztą ograniczone do kilku stereotypów). Dziecinnieję na starość zapewne. Ja uwięziona mucha.

Pogodzić się + zagadki

Odbywam trening nowej umiejętności – godzenia się z różnymi rzeczami, drobiazgami na ogół, z którymi nigdy wcześniej się nie godziłam i nie miałam zamiaru się godzić.

Pierwsza na liście jest podłoga. Biała z kafelków, ułożona w kuchni. Ten, który ją kładł, nie zapytał mnie o zdanie i nie przyszło mu do głowy, że na białym widać każdą kropelkę zupy, wody, sosu czy innych i ingrediencji używanych w kuchni. Kiedy kładziono podłogę w zamyśle było to, żeby z kuchni mogła korzystać osoba niepełnosprawna. Ale ani projektant ani wykonawca nie mieli zielonego pojęcia, o co właściwie tak chodzi osobom niepełnosprawnym, podejrzewali, że wydziwiają dla samego pokazania, jacy są ważni. Dlatego może piszę ten odcinek, aby zorientować tych ludzi, jeśli przypadkiem natkną się na mój blog, czego po takich dziwadłach należy oczekiwać.

Na pewno biała podłoga jest złym pomysłem! Osoba niepełnosprawna nie zawsze może po sobie sprzątać, a już przekonanie że kilka razy dziennie będzie myła tą podłogę jest od czapy. Mnie sprząta pani raz na tydzień, w poniedziałki zazwyczaj, a już wieczorem podłoga nadaje się do umycia, chociaż robię wszystko na siedząco. Osobom starszym wszystko leci z rąk, potrzebują wiele siły żeby odkręcić zwykły słoik tak więc ich podłoga zazwyczaj jest po krótkim czasie brudna. Ja z tym brudem muszę wytrzymywać do następnego poniedziałku, chyba że trafi się ktoś, kto nie może patrzeć na to i sam z chwyci za mopa. A z czym ja muszę się pogodzić? Z oglądaniem tej podłogi codziennie, ponieważ jako osoba zgarbiona i poruszająca się z chodzikiem patrzę raczej w ziemię, niż w sufit. Sufit może być brudny, równomiernie poszarzały – mnie nie przeszkadza. Brudny to nie wredny. (To moja uwaga pod adresem programu tłumaczącego mowę na pismo!). Muszę z nim też się pogodzić jako ktoś, kto w pozycji siedzącej wytrzymuje zaledwie kilkanaście minut rano i kilka po południu.

Z czym muszę jeszcze się godzić? Wycierając kurz, osoba pełniąca tę powinność powinna pamiętać, aby nie przestawiać przedmiotów na odległość swojej ręki i na wysokość swojej twarzy, ponieważ ręce osoby starszej sięgają znacznie bliżej, a głowa znajduje się znacznie niżej niż normalnego człowieka. Tak więc pani, która ślicznie ułoży przedmioty na wycieranym przed chwilą stoliku, może spowodować, że najważniejsze z nich są niedostępne dla osoby starszej lub niepełnosprawnej. Np. butelka wody wydająca się pani sprzątającej nieestetyczna i odstawiona daleko w głąb może być konieczna przy zażywaniu lekarstwa, a trudno czekać kilka dni, żeby ktoś ją przesunął bliżej. Na szczęście mój stół, na którym trzymam rzeczy potrzebne mi najbardziej, jest dość lekki i zawsze mogę go przesunąć napierając z całym swoim ciałem I potem tak ustawić, aby butelka prosto wpadała mi w ręce.

Na jednej z moich półek stoi zegarek nocny podarowany mi kiedyś przez mojego zagranicznego przyjaciela. Zegarek ten odznacza się tym, że godzinę wyświetla na suficie. Wygląda on niepozornie, jak jedna z wielu tzw durnostojek, ale jej przesunięcie powoduje, że godzina wyświetla się w miejscu niedostępnym albo na jakiejś przeszkodzie. Co gorsza, ujęty w niewłaściwym miejscu ramki uruchamia alarmy (czasem podwójne) ze złośliwością bezdusznie potraktowanych przedmiotów, często w środku nocy. Problem w tym, że żeby ustawić zegarek we właściwym położeniu lub naprawić szkody, trzeba poczekać na noc, ponieważ dopiero wtedy wszystko jest widoczne, a zwłaszcza miejsce, gdzie trafia strumień światła. Ja zaś patrzę – jak wcześniej już wspomniałam– raczej na podłogę niż na sufit, wobec tego do przesunięcia i ponownego ustawienia zegarka potrzebna mi jest pozycja siedząca, kiedy mogę na ten sufit spojrzeć. Siedząc jednakże, nie sięgam półki, na której zegarek postawiono. Tak więc dla jego ustawienia muszę kilkakrotnie siadać i wstawać no i oczywiście muszę pogodzić się z tym faktem, potraktować go jako ćwiczenie cierpliwości i wyrozumiałości dla osoby sprzątającej, której o tym problemie niejednokrotnie wspominałam, ale która jak większość ludzi, opowieści niepełnosprawnych staruszków wpuszcza jednym uchem, a wypuszcza drugim.

Żądam także wobec bezbronnych odwiedzających, aby wkładając coś do mojej lodówki (lub wyjmując także) na najwyższej półce kładli tylko w ostateczności, a i wówczas tak najbliżej brzegu, jak się da. Mój wzrost maleje z czasem, co widzę właśnie po górnej półce lodówki, której wysokość trzy lata temu dobrałam tak aby mieć dostęp jak najwyżej, ale to się już zmieniło; teraz nie sięgam w głąb najwyższych półek.

Czasem zostawiam coś “na widoku” po to, aby nie zapomnieć o oddaniu komuś jakiegoś przedmiotu: książki, czasopisma, dokumentu. Pani sprzątająca jest wyznawczynią poglądu, że przestrzeń dostępna oczom, powinna w miarę możliwości być pusta, a więc z bliższego ich zasięgu należy usunąć wszystko, co mogłoby się stać zaczątkiem jakiegoś utrwalonego w oczach obrazu.Chowa więc te przedmioty z gorliwością lepszą dla innych spraw w przekonaniu, iż najwięcej z nich powinno znaleźć się w szafach, szufladach i innych zamkniętych miejscach. Czasami więc coś leży w ukryciu pół roku i dłużej, zanim rozpocznę poszukiwania tej rzeczy, a już na pewno tak będzie, kiedy położy na jednej z najwyższych możliwych półek, niedostępnych dla mnie albo w nisko położonej szufladzie, której nnie jestem w stanie otworzyć.

Nie tylko jednak moje dziwactwa wiążą się z żądaniami upierdliwej staruszki wobec otoczenia. Dokonuję też dzięki nim odkryć, na które ongiś nie miałam czasu – jak np. obserwację własnego ciała.

Przebywając w zamknięciu mieszkania jestem bardziej wyczulona na sygnały mojego ciała. Czasami coś daje mi dużo do myślenia, a nigdy o tym nie słyszałam ani nie czytałam. Może więc ktoś z was ma tak jak i ja, że zamykając w specjalny sposób oczy, a właściwie mrugając powiekami, powoduje szmery wewnątrz uszu i uczucie ucisku i połączenia między okiem a uchem. Czy ktoś z was tak ma? Czy może wiecie jaka jest tego przyczyna? Wiem o połączeniu gardła i ucha ale o połączeniu oka i ucha nie słyszałam. Muszę to zgłębić.

Inne zagadnienie, które mnie nurtuje, a związane z moim ciałem, dotyczy dziwnego bólu ręki. Mam schorzenie kręgosłupa i stawów biodrowych, powodujące ograniczenia w poruszaniu się, ale przede wszystkim nieustanny ból, lekko tylko tłumiony silnymi lekami przeciwbólowymi. Kiedy leżę na boku, ból jest mniejszy, kręgosłup przestaje boleć, ale od bólu biodra nie ma urlopu. Rozluźniając mięśnie kładę często rękę wzdłuż bolącej nogi i po chwili czuję autentycznie prawdziwy ból ręki! Zadziwiające, nieprawdaż. Czytałam o bólach fantomowych, ale czegoś takiego nie spodziewałam się. Ręka przełożona w inne miejsce potrzebuje dłuższej chwili, żeby przestała boleć. Zadaję sobie pytanie: co właściwie tak naprawdę mnie boli, a co jest złudzeniem?

I jeszcze jedna dziwaczność cielesna. Są takie chwile, kiedy czuję na skórze prawej strony czaszki mrowienie, jakby włosy stawały mi dęba. Nie jest to bolesne ale dziwaczne, szczególnie dlatego, że ograniczone do małego obszaru. Ostatni w czasie burzy zaobserwowałam, że gdy burza jest blisko, zjawisko nasila się, ale występuje często, zazwyczaj bez burzy albo innej widocznej przyczyny.

Te zagadki i próba ich wyjaśnienia pojawiły się pewnie dlatego, że mam wiele wolnego czasu i czasem z powodu zmęczenia oczu nie mogę ani czytać, ani korzystać z tabletu czy oglądać telewizji. Gaszę wtedy światło i leżę bezmyślnie, a wówczas pojawiają się doznania, na które kiedyś nie zwracałabym uwagi. Uświadamiam sobie, że istnieje jedno prawo: w ciemności zawsze coś czai się, niekoniecznie potwory. Czasem zagadki, rzadziej ale jednak – rozwiązania starych, zapomnianych zagadek. Cieszy mnie to, bowiem dzięki nim moje życie jest mniej jałowe. Z jednym muszę się godzić, ale inne pojawiają się tylko takim, jak ja, ludziom z ograniczeniami. Coś za coś, moi państwo!