Kiedy patrzę na swoje fotografie z czasów, gdy miałam 10 – 11 lat, sama siebie nie poznaję. Ze zdjęcia spogląda na mnie dziewczynka o miłej buzi i oczach pełnych światła i nadziei, pogodna i oczekująca wszystkiego najlepszego od życia. Na czole jeszcze nie ma zmarszczek, nie ma ich także w kącikach ust, tych rysów dojrzałej kobiety, ale nie to świadczy o sprawianym wrażeniu. Oczy dziewczynki są spokojne i pogodne, nawet wtedy, gdy na ustach nie ma uśmiechu. (Powyżej zdjęcie z roku 1952 poprawione dzięki Ewie Zofii Wojtasik, pochodzące z próbnej serii na tzw. gazetowym papierze, autorstwa Zofii Nasierowskiej, która wówczas jeszcze jako nastolatka, praktykowała w zakładzie fotograficznym swego ojca przy ul. Cegłowskiej na Bielanach. Już w tamtym czasie mówiono w okolicy, że córka prześcignie ojca).
Jakże inaczej siebie wspominam! Wydaje mi się, że od zawsze byłam zbuntowana, zniechęcona do świata, pełna poczucia niesprawiedliwości panującej wokół, rozgoryczona i zniesmaczona. Przypominam sobie dokładnie, że w wieku 12 lat moje niezadowolenie z życia było tak wielkie, że zaczęłam szukać odpowiedzi w dorosłych lekturach dotyczących poważnych spraw, nie na mój wiek; w książkach podkradanych z biblioteczki mojego ojca, gdy zapomniał przekręcić kluczyk w drzwiczkach. Trafiłam m.in na książki popularnonaukowe, przybliżające filozofię i niektóre z prezentowanych poglądów bardzo mi odpowiadały. Do dziś pamiętam ogromne wrażenie, jakie wywarła na mnie jaskinia Platona, w której dosłowność bardziej uwierzyłam, niż w brzmiące równie nieprawdopodobnie wszystkie opowieści szkolnej katechetki. Czytałam także opisy podróży oraz opasłe dzieło o rewolucji francuskiej, pełne potwornych ilustracji z gilotynowania, z zabójstwa dokonanego przez Karolinę Corday na Maracie leżącym w wannie i tam prowadzącym jakieś zapiski (nie ukrywam, że głównie ze względu na urodę morderczyni i jej piękną suknię) i niemniej okrutnych informacji zawartych w tekście. Wnioskowałam po dziecinnemu: Charlotte Corday zabija Marata, Robespierre stosuje terror, a ktoś, kto ma tyle “R” w nazwisku, musi z natury rzeczy ten terror stosować i od niego ginąć. Świat jest przewidywalny, jeśli umie się wyciągać wnioski z cieni na ścianach jaskini, w której nas zamknięto, odnajdziemy prawa, które nami rządzą.
Usiłowałam rozmawiać o tym z koleżankami szkolnymi, ale nikt mnie nie chciał słuchać. Nikogo wokół mnie, a także rodziców, sprawy te nie interesowały.Jak się nie złościli na mnie, ani nie opędzali od moich pytań, to tłumaczyli, że mają dość własnych przeżyć wojennych, żeby myśleć jeszcze o cudzych, przebrzmiałych, zagranicznych strachach. Może jako dziecko, byłam w tym dążeniu do wyjaśniania spraw interesujących mnie zbytnio natarczywa, ale tak czy inaczej, zniechęciłam do siebie całe otoczenie.
Odkrywszy literaturę piękną, zorientowałam się, że wiele z problemów, które mnie drążyły, uwierało także pisarzy i że niektórzy z nich mieli na to gotowe odpowiedzi. W dodatku literackim punktem wyjścia często były drobne na pozór, codzienne sprawy, bliskie wszystkim, niekoniecznie wielkie, historyczne problemy. Miałam nadzieję, że czytajac książki, natrafię na odpowiedź przeznaczoną właśnie dla mnie, czekającą i gotową.
Dominującym moim uczuciem w tamtych czasach był lęk i niepokój, ponieważ nie miałam poczucia bezpieczeństwa. Spowodowane to było z jednej strony opowieściami dorosłych o wojnie, ówczesną propagandą, grożącą wojną atomową, wspomnianymi lekturami, zwłaszcza tą dotyczącą rewolucji francuskiej, ale także sytuacją mieszkaniową mojej rodziny. Żeby o niej napisać, muszę wrócić do czasów sprzed wojny, gdy miała początek.
W nieistniejącym dziś domu przy ulicy Lesznowolskiej sześć, wybudowanym w roku 1936 jako domek letniskowy z kilkoma innymi na tej ulicy, stanowiącymi plon konkursu architektonicznego, mieszkał właściciel ze swoją służącą. Był to dom o konstrukcji drewnianej z zewnątrz tylko otynkowany, z dużym ogrodem. Kiedy wybuchła wojna, właściciel wyjechał za granicę, zostawiając służącą na straży dobytku wyniesionego na strych i zabitego deskami. Kobietę tę los rzucał w różne miejsca kraju, tak że dom stał długo opuszczony. Po wojnie i Powstaniu Warszawskim (spędzonym przez moją mamę w piwnicy przygodnego domu) moi rodzice wrócili do Warszawy, gdzie utracili swoje mieszkanie przy Alei Szucha, z którego wykwaterowano ich po utworzeniu tam dzielnicy niemieckiej. W ramach rozdzielania powracającym mieszkań przez Urząd Kwaterunkowy, przydzielono nam ów domek na Bielanach. Mieszkaliśmy tam spokojnie przez lata, do czasu, kiedy dekretem Bieruta przywrócono własność domów jednorodzinnych ich właścicielom lub spadkobiercom (co analogicznie stało się znacznie później z domami wielorodzinnymi, tzw. kamienicami). Wówczas pojawiła się rzekoma właścicielka naszego domu. Na mocy sfałszowanego testamentu właściciela przez zmanipulowane działaniami adwokata władze, została orzeczona jego spadkobierczynią. Wiem to na pewno, bowiem po latach okazało się, że była to grupa zorganizowana, wyłudzająca domy. W jej skład wchodziły władze dzielnicy, adwokaci i inne osoby, ale już wówczas nasz dom nie istniał, sprzedany komuś, rozebrany, z dużym ogrodem wyciętym i podzielonym na mniejsze działki budowlane.
Najpierw władze tzw. “kwaterunku” domeldowały tę kobietę do nas wykozystując fakt, że nasz ojciec wyprowadził się i wymeldował. W tamtych czasach wzorem ZSRR często domeldowaywano do większych mieszkań zupełnie obce osoby. Zamieszkała ona w przedzielonym na pół pokoju na parterze domu, właściwie pełniącym rolę holu (z dwoma wejściami bezpośrednio z dworu) z prawem dostępu do kuchni. Nam pozostały dwie sypialnie i łazienka na piętrze. Nowa właścicielka rozpoczęła proces nękania nas różnymi sposobami. Miało to na celu wykwaterowanie nas z domu, albo zmuszenie do dobrowolnej wyprowadzki. Bez ojca moja mama była dość nieporadna i schorowana, żeby podjąć jakąś pracę i załatwić inne lokum, choć i tak udało się jej uchronić nas przed najgorszym – wykwaterowaniem do drewnianych baraków na Młocinach bez wygód, tj wody, elektryczności z wygódką stojącą za domem.
Właścicielka przesuwała codziennie ściankę działową z płyty paździerzowej, ograniczając nasz kawałek pokoju do czasu, aż został tylko wąski kawałek pełniący rolę korytarzyka, prowadzącego do drzwi wejściowych. Z czystej złośliwości wyrywała nasze kwiaty, moje piękne floksy, okalające dróżkę do furtki, przycinała gałęzie i karczowała krzaki. Dom był skanalizowany i miał bieżącą wodę, ale ona wolała nieczystości wylewać przed naszymi drzwiami. Była starą kobietą, ale nie przeszkadzało jej to zogniskować całe swoje życie wokół pozbycia się nas.
Ówczesne przepisy prawa przewidywały dwa rodzaje eksmisji. Żadna z nich nie gwarantowała powrotu do mieszkania podlegającego wykwaterowaniu, chociaż jedna z nich, celem przeprowadzenia remontu kapitalnego, zobowiązywała właściciela w przyszłości do przydziału mieszkania równorzędnego, mimo że dozwalała “czasowe” wykwaterowanie do tzw. „pomieszczenia zastępczego”, bez żadnych wygód i przydział miejsca na dobytek w magazynach. To nie było rozwiązanie wygodne dla właściciela, bo wymagało nakładów na mieszkanie dla lokatorów. Drugim rozwiązaniem było udowodnienie, że wykwaterowanie dotyczy rodziny patologicznej, jak dziś się mówi, obciążonej wyrokiem sądowym. Długi czas nie udawała się jej eksmisja, ponieważ nasza mama była schorowana i lekarze wykluczali takie działanie, wystawiając stosowne zaświadczenia lub zabierając ją do szpitala. Tak upłynęło kilka lat, aż wróciliśmy z mężem z delegacji z dziećmi.
Rozwieszanie pieluch na ogródku i pewien incydent z pieluchami dał początek wydarzeniom, które miały bardzo poważny wpływ na przyszłe moje życie, na poczucie bezpieczeństwa i na poszukiwanie swojego miejsca, którego nikt nie zakwestionuje.
Pewnego ładnego dnia powiesiłam pranie na ogródku, a ponieważ było bardzo ciepło, wystawiłam wózek z dziećmi na dwór pod drzewa, gdzie panował miły półcień i gdzie lubiły śledzić wzrokiem poruszane wiatrem gałązki. Dzieci słodko spały, więc postanowiłam na chwilę wyskoczyć na róg ulicy do sklepu. Trwało to krótko, ponieważ całą drogę przebyłam biegiem, ale w ciągu tych kilkunastu minut wszystko się zmieniło.
Ktoś pozrywał w sznurki z pieluchami i wywrócił wózek z dziećmi w kałużę błota, powstałą po deszczu. Schwyciłam dzieci na ręce i zaniosłam do mieszkania, otuliłam je w kocyki i wybiegłam zbierać pieluchy. Wtedy zobaczyłam ową babę i zaczęłam się na nią wydzierać. Ona na to, że ma gości z Czechosłowacji, którym pozwoliła rozbić namiot na JEJ ogródku i że widok widok pieluch tym gościom przeszkadza. Istotnie, zauważyłam rozbity namiot oraz kilku mężczyzn popijających piwo przed nim. Mężczyźni ci zaczęli mi wygrażać, a baba rzuciła się na mnie i mimo że była staruszką, zdarła mi okulary z twarzy i rozorała paznokciami policzek. Pozbawiona okularów zobaczyłam mgłę i kompletnie straciłam panowanie nad sobą. Rzuciłam się do niej i zaczęłam ją dusić. Wtedy pojawił się mój mąż i odciągnął mnie od tej staruszki, ratując tym chyba jej życie, ponieważ bez tej interwencji pewnie bym jej zrobiła krzywdę. To był odruch biologiczny każdej suki broniącej swego miotu przed drapieżnikiem.
Kobieta ta na policji, którą wezwano, oskarżyła nie mnie, a mojego męża, że ją pobił, A tak zwani turyści byli świadkami. Nie oskarżyła mnie, chociaż to ja byłam winna, do czego zresztą przyznałam się policjantom, ponieważ byłoby to mało wiarygodne, że ktoś kto waży zaledwie 40 parę kilogramów może zaszkodzić nieco ciężej osobie. W wyniku tego oskarżenia, w trybie doraźnym, w jakim wtedy rozpatrywano sprawy o chuligaństwo, mój mąż został skazany na grzywnę. Od wyroku tego tak zwanego sądu społecznego, bowiem nie uczestniczył w nim ani sędzia ani adwokat, a jedynie tzw. “czynnik społeczny”, można było się odwołać do normalnego sądu, ale nie mieliśmy wystarczającej kwoty pieniędzy żeby odwołanie takie wnieść. Mąż więc nie nadał sprawie dalszego biegu, nie zdając sobie sprawy z tego, że wyrok ten stanie się podstawą natychmiastowej eksmisji nas z domu, jako osób aspołecznych i karanych. Wówczas jednak na odwołanie było już za późno.
Całe następne lata to walka na uniki o to, by znaleźć swoje miejsce do życia i mieszkania do czasu, aż otrzymamy mieszkanie spółdzielcze. To chodzenie i jęczenie po różnych urzędach, to pasmo upokorzeń doznawanych od rozmaitych urzędników, których podstawowym argumentem było, że skoro się nieodpowiedzialnie narobiło dzieci, to trzeba teraz wziąć na siebie za nie odpowiedzialność. Ten stan zawieszenia odcisnął się bardzo silnie na mnie i na rodzinie.
Moje dojrzewanie skończyło się wraz z odejściem ojca i dokwaterowaniem właścicielki. Poznałam wówczas całą paletę kłamstw, jakie można bezkarnie stosować w życiu społecznym, jak prawo pomaga kłamcom, a szkodzi tym, którzy nie mają żadnego wsparcia, jak może układać się między kobietą a mężczyzną intymne życie wyciągane w sądach przy sprawach rozwodowych, jak polityka wpływa na bieg spraw prywatnych, W następnycjh latach już moje fotografie prezentują zupełnie inną osobę, a moje spojrzenie utraciło dziecinną świetlistość, tak pięknie ukazaną przez Zofię Nasierowską.