Kamień opływany przez wydarzenia

Zastanawiam się nad tym, jak często uświadamiam sobie różnicę między mną młodą, lub młodszą niż teraz, a mną teraźniejszą, z wieloma ograniczeniami, przede wszystkim ruchu, ale i innymi, wynikającymi z bólu, niechęci do zmian, pożądaniem spokoju i nie zawracania mi głowy żadnymi problemami. Wprawdzie jak dawniej, usiłuję brać się z nimi za bary, ale czynię to bez entuzjazmu, choć załatwienie sprawy budzi moją radość, znacznie większą niż wcześniej. Nie stanowi jednak zachęty do czynnego podejścia do życia. Preferuję bierność, jak nigdy wcześniej; działam w zwolnionym trybie, chociaż i teraz mnie to denerwuje.

Zdecydowana różnica pojawia się jednak w snach i majaczeniach okołosennych. Moje sny nie są już, jak dawniej, scenariuszami skomplikowanych akcji, nie zawsze zrozumiałych i nie zawsze logicznych, ale zawsze emocjonalnie angażujących. Najczęściej nie jestem już bohaterką swoich snów, a staję się kamieniem, który opływają wydarzenia. Same wydarzenia są mniejszej wagi, jednak ich konstrukcja jest twardsza, mniej finezyjna i zawsze bardziej nieustępliwa.

We współczesnych snach zmagam się z przeszkodami śmiesznymi dla zwykłego człowieka, rozpatruję bez końca nieważne aspekty jakiegoś fragmentu tekstu, porównuję ze sobą niezbyt różniące się wersje nie pamiętam czego, wybieram głupie rozwiązania dziwnych problemów, bo jak widać, logika ma tu drugorzędne znaczenie, nie jest najważniejsza. Co zatem jest?

Najważniejsza jest uporczywość. Przypisuję większą wagę rzeczom, które się wydarzyły, aczkolwiek drobne i słabo zapamiętane, wracają po wielu latach. Moje wspomnienia nawiązują ciągle nie do przeżyć osobistych, a do mojej pracy, do żmudnych czynności, zawirowań biurowych, drobnych starć i potknięć, podstawień nogi i koleżeńskich świństewek. Na tej kanwie wydarzeń i osób rzeczywistych tka się opowieść w większości zmyślona, jednakże pełna podobnych lub zbliżonych szczegółów i szczególików, sytuacji bez wyjścia, z początkiem ale bez końca, z pozoru nieznaczących wiele, ale odkładających się mulistym osadem odrazy w szczątkowej pamięci z moich dawnych lat. W snach tych i opowieściach postępuję niegodnie, nie tak jak zachowywałam się w rzeczywistości, ale rezultaty nie odbiegają na korzyść od rezultatów z autentycznych sytuacji. Wydaje się, jakby sen usiłował mi przypomnieć i udowodnić, że niezależnie od tego, co się stało naprawdę i co mogłabym zrobić, a czego nie zrobiłam w rzeczywistości lub zrobiłam zupełnie inaczej, nie ma najmniejszego wpływu na przebieg wydarzeń. Zawsze w tych snach jestem udręczona, zmuszona do ustępstw I nie widzę wyjścia z tej trudnej sytuacji. Zawsze postępuję źle, nieuczciwie, wbrew własnym zasadom. Potem w realiach snu zmieniam biuro na inną pracę, przełożonych na innych, ale sytuacja zawsze się powtarza choć z innymi drobnymi szczegółami. Najbardziej przeraża mnie to, że w snach tych nie jestem całkowicie sobą. Wprawdzie jestem osiemdziesięcioletnią staruchą, choć jeszcze chodzącą, nie tak jak w rzeczywistości, ale zmuszoną do pracy i usiłującą sobie dać radę w sytuacjach które choć drobne, są nie do przebicia się, nie do ominięcia i nie do pozytywnego rozwiązania. Jestem też zła, nieuczciwa, kłamliwa, zawistna i podła. Z dziką satysfakcję poniżam innych, snuję intrygi, ale i tak w niczym to mi nie pomaga.

Zawsze ktoś każe mi się wynieść z mojego biurka przy oknie do jakiegoś grata w źle oświetlonym kącie, zostać po godzinach nie wiadomo po co, wypełniać jakieś bezsensowne arkusze, przygotować spis wykonanych w danym dniu czynności lub napisać wyjaśnienie lub usprawiedliwienie spóźnienia, czy czegoś tam innego lub po prostu wiązać ze sobą jakieś odpadowe kawałki sznurka – cały katalog biurowego PRL-u. Zawsze szefowa (najczęściej kobieta) dokucza mi czym może, a ja nadzieję (nieuzasadnioną) pokładam w jej szefie, budząc się z równie nieuzasadnionym przekonaniem, że ktoś zajmie w sporze moją stronę, w myśl powiedzenia, że nadzieja matką głupich.

Oglądam ostatnio serial kanadyjski, gdzie różne strony toczą ze sobą nieustanną wojnę: gubernator, wojskowi, Indianie, traperzy, handlarze futrami, złodzieje, kobiety usiłujące przeżyć, bandyci i kompanie futszarskie. Wielokrotnie już chciałam przestać go oglądać, nie rozumiem wszystkiego, tak zawikłane są w nim sploty interesów, mimo że wysilam swój umysł i na ogół wiem, że z zasady wszyscy są przeciwko wszystkim; nie chwytam jednak drobnych intryg i podstępów. Mówią tam, w tym serialu, jak nasi politycy, coś przeciwnego niż robią, na ogół od czapy, grożą albo obiecują, robią zaś coś wręcz przeciwnego. Od czasu do czasu mordują. Wydaje mi się, że tak jest w moich snach: mówi się zupełnie co innego niż robi, a i tak, co chce się robić, nie ma żadnego wpływu na końcowy wynik. Rządzi wszystkim przypadek i natłok agresji. Ona zwycięża, gdy jej ilość przeważa. Podobnie i ja swoich snów nie rozumiem poza tym, że muszę walczyć nie wiadomo o co, ze wszystkimi dookoła i że to, co w przypadku polityków jest wyśmiewane, w przypadku bohaterów moich snów jest dziwnie poważne wyraźne i groźne.

Czy takim jest świat, w którym przyszło mi żyć i który dopiero teraz na starość zauważyłam i zdefiniowałam? Czy całe życie byłam naiwnym cielęciem; okłamywałam się, że wszystko ma sens, a ja na wszystko mam wpływ i potrafię swoim działaniem do czegoś dojść i coś osiągnąć? Poprawić jakieś złe rozwiązania, pomóc komuś lub czemuś, uczynić świat bardziej prostym, zrozumiałym i sensownym. Jednak większość moich osiągnięć nastąpiła przypadkiem, a większość pragnień pozostała niespełniona. Żadnych poważniejszych problemów nie rozwiązałam ani właściwie niczego nie naprawiłam. Także wiele sytuacji do dziś jest dla mnie niezrozumiałych, dziwnych zagadek i nieodgadnionych ludzkich intencji. Czy dlatego, w rozpaczy, chwytam się brzytwy, zaczynam się zachowywać nie jak ja, a jak ktoś zupełnie inny, postępując według innych reguł, obcych mi, a nawet wręcz nienawistnych?

Jedna z tego wynika nauka: po 80 latach życia można nagle przestać albo zacząć siebie rozumieć, a co gorsza, nie wiedzieć, dlaczego tak późno…

Puste miejsce w nas

Swego czasu, gdy uparcie ćwiczyłam panowanie nad sobą, uznawane przez świat moich rodziców i innych dorosłych za najbardziej pożądaną opcję wychowawczą dla osiągnięcia kondycji człowieka, zauważyłam, że im bardziej odcinamy się od naszych prywatnych emocji szkodzących opanowaniu, tym bardziej zaczynają nami sterować emocje zbiorowe. Boimy się emocji własnych, bo boimy się, że zawładną nami tak, że stracimy kontrolę nad sobą i przerodzimy się w skupisko trzęsących się komórek, bezładnie miotanych byle porywami. Emocje zbiorowe, poza tym. że ich słuszność raczej sprawdzono, wydają nam się mniej dezigrujące i łatwiejsze do naszej prywatnej kontroli, co oczywiście jest złudzeniem, ponieważ łatwiej jest jednak kontrolować siebie, niż zbiorowość. Te nieszkodliwe z pozoru „Nigdy więcej wojny”, ”Chwała bohaterom”, „Mądrość ludu”, „Ręce precz od…”, „Jesteś tego warta”, „Bóg na ciebie patrzy”, „Legia pany”, wypaczają człowieka bardziej, niż jakakolwiek prywatna złość czy uległość. Tworzą potwory, myślokształty, zwane czasem egregorami, żywiące się ludzka energią.

W horoskopie jednostek, budowanym przez astrologów, istnieje coś takiego, jak pojęcie nazwane imieniem rzekomej pierwszej partnerki praojca Adama, stworzonej przez Boga nie z jego żebra, a z tego samego co on tworzywa – Lilith, czyli puste miejsce na orbicie Księżyca, która ma kształt elipsy. Kiedy Księżyc znajduje się najbliżej Ziemi, w drugim ognisku elipsy, tego Księżyca nie ma. Dlatego niektórzy astrologowie sądzą, że to miejsce w horoskopie, najbardziej odległe od Ziemi, pokazuje poczucie braku  towarzyszące zawsze człowiekowi, swego rodzaju czarną dziurę w jego osobowości. Są też i inne interpretacje, ale mnie ta najbardziej kusi, jako logicznie wynikająca z sytuacji na niebie, jeżeli oczywiście przypisuje się astrologii jakiekolwiek znaczenie, nawet symboliczne, jedynie porządkujące wiedzę o człowieku, nie psychologiczną, narzuconą z zewnątrz, ale pochodzącą z jego wnętrza, z samopoznania.

We mnie ta Czarna Dziura istniała zawsze, zrozumiałam ją jednak dość późno, dzięki astrologii, właśnie razem z doświadczeniem braków, które nigdy nie zostaną zaspokojone. Braki te kolejno interpretowałam i opisywałam, identyfikowałam w miarę przybywania lat i doświadczenia życiowego. 

Pierwszym brakiem, który zauważyłam, był brak poczucia bezpieczeństwa. Następnym niemożliwość porozumienia się z innymi, mimo dokładania wszelkich starań. Kolejnym, nie poddawanie się losu rozmaitym moim działaniom i zabiegom tak, jakbym walczyła z nieznanym przeciwnikiem nie widząc go i nie dotykając, ale tylko przeczuwając jego istnienie, widząc jednak oczywiste rezultaty jego destrukcyjnych działań.

Astrologia nadawała tym czarnym dziurom nazwy: Czarna Dziura Lilith, Spalony Merkury, mieszający języki, niszczycielski Uran Psuj, pożerający własne dzieci ojciec Saturn, a potem jego syn, Jowisz itp. Były to nazwy robocze, pozwalający na tworzenie odpowiednich definicji i jednocześnie ukrywające przed otoczeniem prawdziwe nazwy braków, których się wstydziłam, sądząc, że są zawinione moją nieudolnością.

Ta Czarna Dziura we mnie z biegiem czasu znalazła swoją lokalizację. Mieściła się ona po przeciwnej stronie klatki piersiowej, niczym w drugim ognisku elipsy, naprzeciwko serca. To tam gnieździł się ból, gdy słuchałam pięknej muzyki, to tam odczuwałam ssanie, gdy byłam głodna czegoś, czego chciałam od świata. To tam przychodził skurcz ze świadomością że „wiem, wiem, gdzie jest moje miejsce, chociaż wiedzieć nie chcę” czyli ostrym doznaniem bezsilności w sprzeciwie. Zawsze wiedziałam jednak, że wbrew pierwszemu wrażeniu, nie mogę dążyć do tego, czego mi brakuje, ponieważ Czarna Dziura wessie wszystko, co się do niej niebezpiecznie zbliży; a to, że ja czegoś pragnę lub wydaje mi się, że pragnę, nie oznacza, że mam prawo niszczyć to, co jest przedmiotem pragnienia. „Nauczono nas rezygnować, a tęsknoty nie oduczono” – jak pisze poeta.

Zwyczajni ludzie wspierają się nienawiścią, ja jednak miałam tę usterkę w swojej osobowości, że nie potrafiłam jej odczuwać lub zbyt głęboko zablokowałam możliwość jej doznawania.

Odcięcie się od własnych pragnień i emocji wydawało by się dobrym rozwiązaniem, gdyby nie to, że od razu w miejsce amputowanych pojawiają się emocje zbiorowe, którym gdy ulegnę, utracę szacunek dla siebie samej. W dodatku jeszcze byłam siebie tak bardzo niepewna, że często wolałam wierzyć innym niż sobie. A inni w tamtych czasach głosili idee nadrzędnej wartości spraw społecznych nad prywatnymi, także w świecie emocji, którymi posługiwano się jak cepem.

Dziś jest na odwrót, przynajmniej pozornie. Ale wkroczyliśmy w epokę kłamstw i udawania, zwłaszcza w sferze emocji. Wraz z odkryciem ich siły postanowiono je wykorzystać do sterowania ludźmi, a żeby to się udało, trzeba było zastąpić emocje osobiste, nieujarzmione, innymi, poddanymi oszlifowaniu, kształtowaniu a w końcu zakłamaniu. Napomykałam o tym w poprzednich odcinkach mojego bloga.

Pierwszy z brzegu przykład:

Pani minister Maląg, członkini rządu Pinokia, po raz kolejny zwraca się na konferencji prasowej tymi słowy: „nasi kochani Seniorzy!” Wszystko się we mnie gotuje, bowiem fałsz z tych słów poraża wręcz, zwłaszcza seniorów, których nikt nigdy nie kochał specjalnie jako społeczną grupę, a którzy mają wiele doświadczeń z rozmaitymi mówcami, próbującymi przekonać ciemny lud, że wszystko jest na odwrót, niż jest naprawdę.

Dlaczego zbiorowo nie kochamy seniorów? Z tej prostej przyczyny, że ich nie cenimy, że uważamy ich za balast, który lepiej, gdy szybko zejdzie, przynajmniej z naszego widoku. Zbliżające się perspektywy konieczności odwołania się do ludu, raz na jakiś czas kierują myśli rządzących w stronę tych, którzy ponoć biorą, a nic nie dają. Seniorów właśnie. Naszych kochanych.

Gdy się wszyscy nauczymy już fałszywych słów i gestów; kiedy zaplanujemy już nawet własną mowę ciała, zastąpimy niewolę naszych genów niewolą fałszu, jego przymusem. Obnażanie własnych uczuć będzie wówczas dopuszczaniem świata do swojej intymności, niesmacznym czynem, zbliżonym do epatowania nagością. Po wstydzie naszego ciała pojawi się wstyd naszego wnętrza, naszych prawdziwych myśli i uczuć. Jak my, kobiety, katujemy swoje ciało np przez operacje i zabiegi poprawiające jego urodę, tak będziemy poprawiać nasze wnętrze, nasze JA, co już zresztą robimy, choć w niewielkim jeszcze zakresie. Jak bowiem nazwać własną, tak zwaną duchowość i dążenie do perfekcji w swoich kontaktach ze światem, tzn. tego, co niektórzy z nas uważają za prawidłowe, pożądane i perfekcyjne? Stajemy się jednym wielkim fałszem. Coś, co było podobno dziełem sztuki, stworzonym przez Boga czy naturę, stało się nieudolnym naśladownictwem, wypaczonym ludzką, okaleczoną myślą.

Czarna Dziura wewnątrz nas zmienia swoje przeznaczenie. Stała się buforem, zabezpieczeniem przed ostatecznym zakłamaniem świata. Jest miejscem refleksji i poczucia, że właśnie tu jest ostatni punkt, w którym jeszcze można i należy się zatrzymać. Dlatego łatwiej ją znoszę, wiedząc zresztą też, że są rzeczy, których nie dam rady zmienić, ale za którymi nie przestanę tęsknić. Są miejsca, ludzie, słowa, obrazy, doznania, z którymi mogę obcować jedynie w snach albo przeczuciach, wiedząc że tak musi być i nic tego nie zmieni. Od urodzenia niosę w sobie zalążek śmierci, oby lekką była, gdy już nadejdzie.