Puste miejsce w nas

Swego czasu, gdy uparcie ćwiczyłam panowanie nad sobą, uznawane przez świat moich rodziców i innych dorosłych za najbardziej pożądaną opcję wychowawczą dla osiągnięcia kondycji człowieka, zauważyłam, że im bardziej odcinamy się od naszych prywatnych emocji szkodzących opanowaniu, tym bardziej zaczynają nami sterować emocje zbiorowe. Boimy się emocji własnych, bo boimy się, że zawładną nami tak, że stracimy kontrolę nad sobą i przerodzimy się w skupisko trzęsących się komórek, bezładnie miotanych byle porywami. Emocje zbiorowe, poza tym. że ich słuszność raczej sprawdzono, wydają nam się mniej dezigrujące i łatwiejsze do naszej prywatnej kontroli, co oczywiście jest złudzeniem, ponieważ łatwiej jest jednak kontrolować siebie, niż zbiorowość. Te nieszkodliwe z pozoru „Nigdy więcej wojny”, ”Chwała bohaterom”, „Mądrość ludu”, „Ręce precz od…”, „Jesteś tego warta”, „Bóg na ciebie patrzy”, „Legia pany”, wypaczają człowieka bardziej, niż jakakolwiek prywatna złość czy uległość. Tworzą potwory, myślokształty, zwane czasem egregorami, żywiące się ludzka energią.

W horoskopie jednostek, budowanym przez astrologów, istnieje coś takiego, jak pojęcie nazwane imieniem rzekomej pierwszej partnerki praojca Adama, stworzonej przez Boga nie z jego żebra, a z tego samego co on tworzywa – Lilith, czyli puste miejsce na orbicie Księżyca, która ma kształt elipsy. Kiedy Księżyc znajduje się najbliżej Ziemi, w drugim ognisku elipsy, tego Księżyca nie ma. Dlatego niektórzy astrologowie sądzą, że to miejsce w horoskopie, najbardziej odległe od Ziemi, pokazuje poczucie braku  towarzyszące zawsze człowiekowi, swego rodzaju czarną dziurę w jego osobowości. Są też i inne interpretacje, ale mnie ta najbardziej kusi, jako logicznie wynikająca z sytuacji na niebie, jeżeli oczywiście przypisuje się astrologii jakiekolwiek znaczenie, nawet symboliczne, jedynie porządkujące wiedzę o człowieku, nie psychologiczną, narzuconą z zewnątrz, ale pochodzącą z jego wnętrza, z samopoznania.

We mnie ta Czarna Dziura istniała zawsze, zrozumiałam ją jednak dość późno, dzięki astrologii, właśnie razem z doświadczeniem braków, które nigdy nie zostaną zaspokojone. Braki te kolejno interpretowałam i opisywałam, identyfikowałam w miarę przybywania lat i doświadczenia życiowego. 

Pierwszym brakiem, który zauważyłam, był brak poczucia bezpieczeństwa. Następnym niemożliwość porozumienia się z innymi, mimo dokładania wszelkich starań. Kolejnym, nie poddawanie się losu rozmaitym moim działaniom i zabiegom tak, jakbym walczyła z nieznanym przeciwnikiem nie widząc go i nie dotykając, ale tylko przeczuwając jego istnienie, widząc jednak oczywiste rezultaty jego destrukcyjnych działań.

Astrologia nadawała tym czarnym dziurom nazwy: Czarna Dziura Lilith, Spalony Merkury, mieszający języki, niszczycielski Uran Psuj, pożerający własne dzieci ojciec Saturn, a potem jego syn, Jowisz itp. Były to nazwy robocze, pozwalający na tworzenie odpowiednich definicji i jednocześnie ukrywające przed otoczeniem prawdziwe nazwy braków, których się wstydziłam, sądząc, że są zawinione moją nieudolnością.

Ta Czarna Dziura we mnie z biegiem czasu znalazła swoją lokalizację. Mieściła się ona po przeciwnej stronie klatki piersiowej, niczym w drugim ognisku elipsy, naprzeciwko serca. To tam gnieździł się ból, gdy słuchałam pięknej muzyki, to tam odczuwałam ssanie, gdy byłam głodna czegoś, czego chciałam od świata. To tam przychodził skurcz ze świadomością że „wiem, wiem, gdzie jest moje miejsce, chociaż wiedzieć nie chcę” czyli ostrym doznaniem bezsilności w sprzeciwie. Zawsze wiedziałam jednak, że wbrew pierwszemu wrażeniu, nie mogę dążyć do tego, czego mi brakuje, ponieważ Czarna Dziura wessie wszystko, co się do niej niebezpiecznie zbliży; a to, że ja czegoś pragnę lub wydaje mi się, że pragnę, nie oznacza, że mam prawo niszczyć to, co jest przedmiotem pragnienia. „Nauczono nas rezygnować, a tęsknoty nie oduczono” – jak pisze poeta.

Zwyczajni ludzie wspierają się nienawiścią, ja jednak miałam tę usterkę w swojej osobowości, że nie potrafiłam jej odczuwać lub zbyt głęboko zablokowałam możliwość jej doznawania.

Odcięcie się od własnych pragnień i emocji wydawało by się dobrym rozwiązaniem, gdyby nie to, że od razu w miejsce amputowanych pojawiają się emocje zbiorowe, którym gdy ulegnę, utracę szacunek dla siebie samej. W dodatku jeszcze byłam siebie tak bardzo niepewna, że często wolałam wierzyć innym niż sobie. A inni w tamtych czasach głosili idee nadrzędnej wartości spraw społecznych nad prywatnymi, także w świecie emocji, którymi posługiwano się jak cepem.

Dziś jest na odwrót, przynajmniej pozornie. Ale wkroczyliśmy w epokę kłamstw i udawania, zwłaszcza w sferze emocji. Wraz z odkryciem ich siły postanowiono je wykorzystać do sterowania ludźmi, a żeby to się udało, trzeba było zastąpić emocje osobiste, nieujarzmione, innymi, poddanymi oszlifowaniu, kształtowaniu a w końcu zakłamaniu. Napomykałam o tym w poprzednich odcinkach mojego bloga.

Pierwszy z brzegu przykład:

Pani minister Maląg, członkini rządu Pinokia, po raz kolejny zwraca się na konferencji prasowej tymi słowy: „nasi kochani Seniorzy!” Wszystko się we mnie gotuje, bowiem fałsz z tych słów poraża wręcz, zwłaszcza seniorów, których nikt nigdy nie kochał specjalnie jako społeczną grupę, a którzy mają wiele doświadczeń z rozmaitymi mówcami, próbującymi przekonać ciemny lud, że wszystko jest na odwrót, niż jest naprawdę.

Dlaczego zbiorowo nie kochamy seniorów? Z tej prostej przyczyny, że ich nie cenimy, że uważamy ich za balast, który lepiej, gdy szybko zejdzie, przynajmniej z naszego widoku. Zbliżające się perspektywy konieczności odwołania się do ludu, raz na jakiś czas kierują myśli rządzących w stronę tych, którzy ponoć biorą, a nic nie dają. Seniorów właśnie. Naszych kochanych.

Gdy się wszyscy nauczymy już fałszywych słów i gestów; kiedy zaplanujemy już nawet własną mowę ciała, zastąpimy niewolę naszych genów niewolą fałszu, jego przymusem. Obnażanie własnych uczuć będzie wówczas dopuszczaniem świata do swojej intymności, niesmacznym czynem, zbliżonym do epatowania nagością. Po wstydzie naszego ciała pojawi się wstyd naszego wnętrza, naszych prawdziwych myśli i uczuć. Jak my, kobiety, katujemy swoje ciało np przez operacje i zabiegi poprawiające jego urodę, tak będziemy poprawiać nasze wnętrze, nasze JA, co już zresztą robimy, choć w niewielkim jeszcze zakresie. Jak bowiem nazwać własną, tak zwaną duchowość i dążenie do perfekcji w swoich kontaktach ze światem, tzn. tego, co niektórzy z nas uważają za prawidłowe, pożądane i perfekcyjne? Stajemy się jednym wielkim fałszem. Coś, co było podobno dziełem sztuki, stworzonym przez Boga czy naturę, stało się nieudolnym naśladownictwem, wypaczonym ludzką, okaleczoną myślą.

Czarna Dziura wewnątrz nas zmienia swoje przeznaczenie. Stała się buforem, zabezpieczeniem przed ostatecznym zakłamaniem świata. Jest miejscem refleksji i poczucia, że właśnie tu jest ostatni punkt, w którym jeszcze można i należy się zatrzymać. Dlatego łatwiej ją znoszę, wiedząc zresztą też, że są rzeczy, których nie dam rady zmienić, ale za którymi nie przestanę tęsknić. Są miejsca, ludzie, słowa, obrazy, doznania, z którymi mogę obcować jedynie w snach albo przeczuciach, wiedząc że tak musi być i nic tego nie zmieni. Od urodzenia niosę w sobie zalążek śmierci, oby lekką była, gdy już nadejdzie.