W „Wysokich obcasach”. dodatku do Gazety Wyborczej, w rozmowie dziennikarki, Bożeny Aksamit, z profesor Barbarą Józefik, przeczytałam stwierdzenie, które zmusiło mnie do myślenia i spowodowało pewien przebłysk zrozumienia życiowej drogi wielu kobiet (w tym i mnie). Nie mam na myśli tylko anoreksji i bulimii, które są jaskrawym przykładem skrajnym, ale inne, poboczne wątki tego braku akceptacji dla swojego wyglądu..Rozmówczyni dziennikarki stwierdziła, że „od zawsze” występowały różne formy dyscyplinowania ciała – ciało nie mogło być naturalne, musiało być „jakieś”. „Z jednej strony mówi się, że powinniśmy być naturalni i akceptować to, jacy jesteśmy, z drugiej ta „naturalność” powinna być produktem „naszej pracy nad ciałem”. Dziennikarka stwierdza, że większość kobiet na pewnym etapie nie znosi swego ciała. I ma rację. Ale to teoria.
Postaram się w praktyce pokazać doświadczenia, które zdobywa każda młoda dziewczyna od momentu, gdy uświadamia sobie, że nie jest jednością ze swoim ciałem. To, co widzi w lustrze – jest jej ciałem, a to, co czuje wewnątrz siebie – nią samą. Tu po raz pierwszy pojawia się dualizm, rozczepienie. Wskutek tego dziewczyna nabiera przekonania, że powinna sterować swoim ciałem i wszystko, co w tym przeszkadza, jest złe i należy to opanować.
W Średniowieczu umartwiano ciało pod dyktando ducha i boskich oczekiwań wobec człowieka, potem siła boskości malała stopniowo, zastępowana zostawała nauką, estetyką, względami prozdrowotnymi lub pseudozdrowotnymi, żeby dojść do wygórowanych wymagań, dotyczących estetyki (przemijającej!), szczupłej i zgrabnej figury.
Karen Horney w swojej, klasycznej już książce „Neurotyczna osobowość naszych czasów” (lub w innym dziele – niezbyt dobrze pamiętam), postawiła tezę, obrazującą ludzkie, a zwłaszcza kobiece oczekiwania: „Nie chcesz mnie kochać – musisz mnie podziwiać”. Trudno o prawdziwsze podsumowanie dążeń przeważającej liczby młodych kobiet. To one powodują, że do każdego bezpłatnego adresu mailowego Interii czy Onetu podczepiane są pęczki reklam obiecujące schudnięcie mierzone w kilogramach (boć trudno obiecać wyładnienie delikwentek – część z nich po schudnięciu wygląda znacznie gorzej). „Naturalny likwidator tłuszczu: odchudza intensywnie niezależnie od wieku”, „Uwolnij się od wystającego brzucha i boczków szybko i skutecznie”, „Marzysz o szczupłej sylwetce? Podejmij wyzwanie: strać wagę w 30 dni”, to tylko garść reklam preparatów podobno odchudzających z jednego dnia (28.08) otrzymywanych z pocztą w Onet.pl. 90% wszystkich!
Tak czy inaczej, istnieje wyraźny przymus odchudzania, jeżeli kobieta nie chce się „zapuścić”.
Moja koleżanka, Aga, na pewnym rysunku, stanowiącym załącznik do jej pracy naukowej, zestawiła mnie z moim balkonikiem, o „puszystej” figurze, z brzuchatym lekarzem, każącym się odchudzić, mimo, że, jak twierdził „młodsza pani nie będzie”. Po jednej stronie przedstawiła moje walory, po przeciwnej właśnie taką ocenę. Niestety, rysunku nie mogę udostępnić, ktoś inny ma do niego prawa.
Żądanie panowania nad swoim wyglądem w przeważającej mierze dotyczy bardziej kobiet, niż mężczyzn. To one głównie są nakłaniane do opanowania swojego ciała, a w ślad za nim i zdyscyplinowanie swojej osobowości, pozbawienia jej spontaniczności, wtłoczenie w ramy obowiązujących standardów: – wyglądu, zachowania, postępowania.
Nie twierdzę oczywiście, że medycyna nie ma racji, mówiąc o związku nadwagi z dolegliwościami stawów, tyle że podobne stereotypowe myślenie uniemożliwiało przez lata znalezienia przyczyn mojej choroby, chociaż od dawna miałabym kontrargument zdroworozsądkowy – czy ciężar mojego umysłu tak zwiększył ciężar głowy, że i ona jest zbyta ciężka dla mojej szyi?
Ale dość teorii. Na stare lata mogę kpić sobie z usiłowań otoczenia, aby dopasować moje ciało i mój umysł do wzorca, uznanego za pożądany, przez moją rodzinę i ówczesne społeczeństwo, lat czterdziestych i pięćdziesiątych, (choć mogłoby się wydawać, że ludzie doświadczeni wojną, biedą i wygnaniem, powinni raczej folgować swojemu ciału, niż je dyscyplinować). W dzieciństwie jednak był to dla mnie problem, z którym nie dawałam sobie rady i który zaciążył na poważnej części mojego życia. I sądzę, że wbrew pozorom, niewiele się do dziś nie zmieniło (co do zasady zwłaszcza).
Zacznę od lat mojego dojrzewania. Dojrzałam wcześnie, w wieku nie całych 12 lat, w bardzo stresujących okolicznościach. Pierwszą miesiączkę dostałam w szpitalu, w nocy przed oczekującą mnie operacją wyrostka robaczkowego. Nie uświadomiona przez matkę, uznałam, że jest to objaw „wyrostka, który się oberwał” i bardzo byłam zdziwiona, że lekarz oraz pielęgniarka, do których pobiegłam z płaczem, śmiali się do rozpuku z mojej naiwności. Wysłali mnie zresztą do zakonnicy, która proces uświadomienia zaczęła od zaprowadzenia mnie do kaplicy. Od zarania mojej kariery jako kobiety, kpiono ze mnie i moich dziecinnych problemów, kierując do autorytetu, zakonnicy, która kazała udać mi się do kaplicy i podziękować Bogu. Za co? „Że stałam się kobietą” Za to, że stałam się pośmiewiskiem?
Potem było już coraz gorzej. Moja mama uznawała, że kobieta musi być zahartowania, ponieważ czeka ją w życiu wiele przeciwności losu. Wszak trzy wojny, które przeżyła, mężczyznom odbierała tylko życie, ale kobietom nakazywała żyć dalej i dźwigać ciężar tego życia – własnego, dzieci i rodziny, nawet nieprzychylnych teściów. Czasem niedołężnych mężów.
Skoro już dojrzałam, nie ma powodu, aby dalej mnie chronić przed wyzwaniami. Do tresury zachowania dobrze wychowanej panienki ,dołączyła się tresura ciała – naprzemienne polewanie zimną i gorącą wodą, które dziś uznano by raczej za tortury, co miało spowodować poprawę stanu nerwów nastolatki, rozchwianych dojrzewaniem; noszenie wkładek ortopedycznych i zabudowanych, wysoko sznurowanych butów z piekącej, świńskiej skóry, także w letnie upały, mające wysklepić wysoko podbicia moich stóp. Zastąpiły one dotkliwe kary cielesne, dziś uznawane za niedopuszczalne wobec dzieci. Lanie pasem, pozostawiające ślady na skórze i duszy, z pozoru były już za dziewczyną. Teraz dziewczyna była już kobietą, ale wcale nie miała łatwiej.
Wszystko to miało wpłynąć na przełamanie mojej buntowniczej natury, a spowodowało tylko nadwrażliwość dotykową. Nie znoszę prysznica, wykraczającego poza wąską skalę dopuszczalnych przeze mnie temperatur; czuję obrzydzenie wobec konieczności rozcierania maści, kremów, mleczek i innych kosmetyków; wolę już łuszczącą się suchą skórę; źle znoszę intensywne zapachy; jakiekolwiek zabiegi na moim ciele, na przykład manicure, pedicure czy fryzjerskie, a już wizyta u dentysty jest porównywalna z lataniem samolotami – obie te rzeczy powodują kilkudniową niezdolność do kontaktu z ludźmi. Moje stopy mają zbyt wysokie podbicie, co powoduje trudność doboru odpowiednich butów i skazuje właściwie mnie wyłącznie na bazarki – gdzie moje pokolenie babć znajduje odpowiednie dla siebie kłapciate czółenka, czy klapki, tanie i tandetne, ale wygodne. Kiedy jednak stanę na balkonie i spojrzę w dół (cierpię na lęk przestrzeni), bolą mnie i mrowią podeszwy stóp. Może szykują się na uderzenie, które, jak wskazuje rozsądek, nigdy nie nadejdzie.
Próby intensywnego odchudzania się za pomocą metod psychologiczno-perswazyjnych zazwyczaj źle się kończyły, powodując nowe, nieoczekiwane problemy (o czym pisałam w odcinku Babci ezoterycznej już dawno temu – nie pamiętam odcinka)
Dziś już wiem, że to syndrom krótkiej kołdry – naciągana w jednym miejscu, odsłania słabe punkty w innym, a często intensyfikuje problemy, do tej pory niedostrzegalne. Od zawsze wychowywano mnie w kulcie silnej woli, pozwalającej znosić dolegliwości losu, ćwiczyłam ją więc i nigdy nie potrafiłam się odnaleźć w obliczu sukcesu. Nie wierzyłam, że możliwe jest osiąganie czegoś drogą przypadku i nie umiałam tego wykorzystać.
Jednocześnie jednak, jako społeczeństwo, przegięliśmy obecnie w drugą stronę. Wychowywanie w kulcie sukcesu i nacisku na zewnętrzne walory (kiedyś lekceważone), powoduje nieumiejętność znoszenia przejściowych i niewielkich trudności, które stają się barierą nie do pokonania. Świat nastawiony na odnoszenie sukcesów za wszelką cenę, nie sprzyja osobom refleksyjnym, delikatnym, poszukującym równowagi w wewnętrznym i zewnętrznym życiu. ADHD, autyzm i inne tego rodzaju schorzenia, to po prostu multifikacja tego, co wiele z nas odczuwa, ale w natężeniu nie kwalifikującym do leczenia. Podobnie jest z anoreksją, bulimią i innymi schorzeniami, rozwijającymi się doskonale w świecie wytycznych, co należy jeść albo czego nie.
„Jesteś tym co jesz” – to obrzydliwa formuła, łamiąca niejedno życie. Świadomość, że grzeszysz, spożywając zwłoki (nawet zwierzęce) potrafi zniszczyć życie mniej odpornych, niepomnych na to, że żywienie jest tylko jednym z aspektów naszego życia, nie koniecznie najważniejszym. Ktoś o bujnej wyobraźni, wizualizując sobie przesuwanie owych zwłok przez swój system trawienny, może popaść w obsesję, z którą jego umysł (np, analityczny) nie da sobie rady. A przecież bez tego zafiksowania mógł być wspaniałym naukowcem, czy wynalazcą (choć niektórzy z nich w owej fiksacji znajdują pożywkę dla intelektu – co należy obiektywnie przyznać.)
I wracam do cytatu z Karen Horney: „Nie chcesz mnie kochać – musisz mnie podziwiać”. Ta, jakże bijąca po oczach formuła, zawiera w sobie kłamstwo główne, że miłość uzależniona jest od zasług.
Jeżeli się kocha, to nie za coś, ale mimo wszystko – to moje spostrzeżenie życia. Niestety, jest ono niewygodne dla wszelkich reklamodawców i dlatego niepopularne, ba, wręcz potępiane. Ale ja swoje wiem.
(Kasia 1943 – jeszcze nie wiem, co mnie w życiu czeka)