Z cyklu: Z szuflad starego biurka „Trudne powojenne drogi”

Autobiografie zawsze interesowały mnie bardziej niż biografie. Te drugie były  tylko interpretacją cudzego życia, bardziej lub mniej udaną, podczas gdy autobiografia zawierała interpretację własną jej autora, niezależnie od jego zamierzeń, poddającą się dodatkowo testom na prawdziwość. Mnie osobiście fascynowało to, jak autor manipuluje rzeczywistością, nie zdając sobie sprawy ze swojej nieudolności, z tego, że rzeczy, które pragnie najgłębiej ukryć, najłatwiej widać, gdy najbardziej się stara. Jedną z takich rzeczy jest oczywiście chichot historii, którego współcześni raczej nie dostrzegają.

Tak się składa, że dziedzicząc stertę papierów  – cykl esejów : „Z szuflad starego biurka” opublikowany w „Tarace”, poz.1 pod linkiem:

http://www.taraka.pl/wesele_na_podlaskiej_wsi

odziedziczyłam też rozmaite pisma różnych, nieznanych mi osób, w których posiadanie swego czasu weszli moi przodkowie. Dzisiaj zajmę się zszywką – autobiografią pewnego człowieka, którego nazwiska nie wymienię, ponieważ najwyraźniej sobie tego nie życzył. Człowiek ten zastrzegł bowiem, że swoje wspomnienia przeznacza dla ograniczonego kręgu znajomych i że kopiowanie i rozpowszechnianie wymaga zgody autora. Ponieważ przedstawię wyłącznie swoje spostrzeżenia, dotyczące „chichotu historii” (na jego przykładzie) uznałam, iż w tym wypadku cel uświęca środki, mimo że moje dywagacje mogłyby mu się nie spodobać. Na szczęście go nie znam i nie zamierzam poznawać.

Bohater autobiografii (posłużę się jego imieniem – Michał) jest w czasie wojny zarządcą majątku. Ma 30 lat i gdy w 1945 r. Rosjanie wkraczają na jego teren, rekwirując budynek na potrzeby szpitala polowego, a mieszkańcy (wraz z uciekinierami z warszawskiego Powstania) muszą przenieść się na piętro budynku i żyć w stłoczeniu oraz niepewności. Michał, wnioskując z zachowania dawnych pracowników majątku i utworzenia Wiejskiego Komitetu Komunistycznego, w obawie przed represjami, decyduje się wraz z właścicielem majątku, w tajemnicy opuścić go i przenieść się do Krakowa. Tu odszukuje siostrę, która wraz z siedmiorgiem dzieci, teściową i gosposią zamieszkuje suterynę jakiegoś odebranego „burżujom” pałacu, sąsiadując z nowo tworzonymi urzędami. Po wymianie pieniędzy sytuacja ludności bardzo się zmieniła i za przysługi każdy już oczekiwał wynagrodzenia, a siostra Michała, posiadająca podwójne obywatelstwo. popada w niedostatek, nie odczuwany w czasie wojny, gdy wspierał ją zagraniczny mąż.

Bohater autobiografii nocuje na dywanie w mieszkaniu wynajmowanym przez siostrę, pracuje dorywczo sprzedając jakiś węgiel, zatrzymuje się też u znajomych znajomych. Ciężkie warunki bytowania nie przeszkadzają mu w wywodzeniu arystokratycznych i rodzinnych koneksji spotykanych osób, widać jest to dla niego ważne, nawet ważniejsze niż opisywanie realiów ówczesnego życia. Tutaj muszę dodać, że czytając pamiętniki dzieci z czasów II Wojny Światowej odnoszę wręcz przeciwne wrażenia – nieważne są nazwiska, pokrewieństwo, koneksje itp., ważne są realia, zdobyta cebula, ukradkiem wykopane ziemniaki, znalezione przedmioty, zupa którą poczęstowano w zamian za porąbanie drewna. No ale to odrębne światy.

Wracając do bohatera. Udaje się on do Katowic celem rozejrzenia się w możliwościach handlowych, zarabia jakieś pieniądze na transporcie i sprzedaży soli i postanawia podjąć studia. Po jakimś jednak czasie zaczyna chorować i przerywa je. Podobno z powodu choroby, ale diagnozowany jest przez księdza-znachora, który stwierdza, że choruje na głowę, serce i żołądek oraz zapisuje mu jakieś zioła. Uzbrojony w potwierdzenie swoich chorób przerywa studia i korzystając z gościnności rozmaitych osób duchownych i takich instytucji, przenosi się z jednego miejsca w drugie, poszukując niby pracy ale w istocie starannie jej unikając. Odmawia na przykład przyjęcia pracy rysownika przy badaniach archeologicznych, ponieważ musiałby pracować 6 godzin dziennie i przez pół roku, a wydaje mu się to zbyt wiele. Dba za to bardzo o przebywanie wśród osób „jego środowiska”, nawet gdy jest przez nie traktowany z niechęcią. Jednocześnie gdy się da, chętnie wykorzystuje innych, np. pewna kobieta parzy mu zioła na jego dolegliwości, bowiem wydaje mu się to zbyt nudnym zajęciem. Oczywiście kontestuje rzeczywistość, która wszak nie jest zachwycająca, ale jednak ludzie w niej żyją, pracują, a nawet bezpłatnie uprzątają gruzy (jak w Poznaniu).

I tu otwiera się w moim mózgu pewna klapka. Ostatnio pewna mama skarżyła mi się na dorosłego syna, który nie chce ani studiować, ani pracować, ani w ogóle nic. Za to oczywiście kontestuje  rzeczywistość, demonstrując swoją wyższość nad powszechnym światem głupków. Matka pociesza się, że wszyscy młodzi też są tacy i uważa się za usprawiedliwioną, kiedy nieśmiało rodzina ją pyta dlaczego do tej pory nie miał żadnych obowiązków. Chwilowo młodzieniec przeniósł się do dziewczyny, więc na razie sprawa przycichła.

Ale wracając do owego młodzieńca z powojennej autobiografii. Taki styl życia w owych,  czasach, właściwy dla części społeczeństwa przedwojennego, żyjącej z wieloletniego dorobku rodzin, nowe władze określały jako pasożytnictwo. „Pasożyci” byli potępiani, wyśmiewani, istniały na nich metody jak np. nakazy pracy. Wprawdzie nie w Polsce, ale już w innym „domoludzie”, w Czechosłowacji, groziło za tzw. „bumelanctwo” więzienie. Ja osobiście nigdy nie wyobrażałam sobie, że mogłabym nie pracować i zdać się na łaskę innych. Zbyt wyraźnie widziałam na przykładzie mojej chorej, pozostawionej przez męża mamy, jak wygląda wegetacja kogoś skazanego na życie bez perspektyw, uwieszonego u klamki rozmaitych urzędów z „Ligą Kobiet” na czele (kierowaną oczywiście przez mężczyzn), czy dobrych – ale czyniących łaskę – ludzi. Dlatego w całej rozciągłości uważałam, że pomijając ludzi ciężko chorych (jak moja mama), pasożytnictwo należy tępić i burżuje, nie pracujący dla dobra narodu, bezwzględnie powinni być nawracani na właściwą drogę, a jeśli są oporni – karani.

Dziś oczywiście patrzę na to inaczej. Nie żywię sympatii dla autora wspomnień, nie mającego skrupułów, żeby korzystać z pomocy równie biednych, jak on osób i nie dążyć do samodzielności kosztem nawet niższego standardu życia, niż przedwojenny, jednak widzę go jako ofiarę wojny i utraty pozycji, którą zapewne uważał za zasłużenie posiadaną. Pochodził z utytułowanej rodziny, był zarządcą majątku ziemskiego (co to zresztą za zarządca skoro po latach od prostego chłopa dowiaduje się jak ostrzyć kosy czy stosować płodozmian!) i nie sądził, że jego pozycja nabyta zapewne dzięki znajomościom zostanie utracona. Oprócz wojny zawinił tu brak ukształtowanej cechy charakteru – praktycznej elastyczności i nadmierny konserwatyzm przekonań i zachowań.

Istnieje coś, co łączy owego bohatera autobiografii ze wspomnianym młodym człowiekiem, który nie uczy się i nie pracuje, a nawet nie chce mu się poszukiwać tej pracy – żyjąc na koszt rodziny i spędzając miło czas na grach komputerowych uważa, że niczego nie potrzebuje, a koszt jego utrzymania jest niewielki, bowiem mało je i nie jest wybredny (zamawia tylko pizzę). Nie dostrzega, że za ową pizzę z dostawą do domu (i mieszkanie wraz z czynszem, prądem, wodą, internetem i in.) nie on płaci i że w ogóle powinien się ogarnąć i coś ze sobą zrobić.

Ale właściwie dlaczego powinien? Wszak współczesność nauczyła go, że jak w reklamach „jest tego wart”, rodzice od dziecka chcieli, żeby miał życie lepsze niż oni, więc miał; prześcigali się w usuwaniu mu przeszkód z drogi, więc ich nie musi pokonywać – inni to za niego robią. Nauczyli go dobrych manier, ale zapomnieli wytłumaczyć, po co one są. Młodzieniec nie umie odczytywać ludzkich zachowań i prawdę mówiąc, nie obchodzą one go. Do niczego mu to nie jest potrzebne. On jest centrum świata, inni są głupi, prymitywni, pozbawieni dowcipu i polotu, taka ludzka mierzwa po prostu. O nic nie musiał się martwić i nadal mu to pasuje. A cała reszta? Nie czuje upokorzenia, ludzkiej niechęci (bo obcuje jedynie z komputerem).

Co takich ludzi może wytrącić z równowagi? Jakiś reżim, albo wojna, albo inna katastrofa. Jeśli więc wynik październikowych wyborów pokaże nam, że coś takiego może się z nami zdarzyć, wiedzmy, że jako społeczność, zasłużyliśmy na nasz los. On dba o nasze prawdziwe dobro – utrzymanie nas w stanie samodzielnej możliwości przeżywania naszego życia. W razie czego weźmie za twarz i przymusi.

Poniżej linki do wszystkich dotychczasowych odcinków cyklu „Z szuflad starego biurka”

http://www.taraka.pl/wesele_na_podlaskiej_wsi

http://www.taraka.pl/kieszonkowy_kalendarzyk

http://www.taraka.pl/ostatnie_lzy

http://www.taraka.pl/dydaktyczny_smrodek

http://www.taraka.pl/kallwang_czyli_slodkie_pocztowki

http://www.taraka.pl/listy_nauczyciela_z_czasow

http://www.taraka.pl/craiova

http://www.taraka.pl/polesia_czar

http://www.taraka.pl/twarze_fryzury_i_kapelusze

http://www.taraka.pl/piesni_o_wodzach

http://www.taraka.pl/widzialam_jak_aniola_na

http://www.taraka.pl/tajemnicza_wegierka

http://www.taraka.pl/pierwsze_usmiechy_raju

http://www.taraka.pl/wizytacje

http://www.taraka.pl/spokojny_dom_1

http://www.taraka.pl/wielkanocne_pocztowki

http://www.taraka.pl/wielki_wuja_ciotki_meza

http://www.taraka.pl/album_w_drewnie_wyrzezany

http://www.taraka.pl/ja_cie_miluje

http://www.taraka.pl/krzyzowki_sprzed_pietnastu_lat

http://www.taraka.pl/krzyzowki_sprzed_pietnastu_lat

http://www.taraka.pl/szkola_przetrwania

Smutek medytacji

Przeczytałam po raz pierwszy zdanie odrębne w morzu zachwytów nad dobrodziejstwami medytacji. Przyznam się od razu: nie medytuję. Początki zniechęciły mnie bardzo, a kiedy po latach powróciłam z zacięciem, że trzeba trochę starań i wysiłku, żeby osiągnąć rezultat, przekonałam się, iż jego osiągniecie nie niesie ze sobą oczekiwanych korzyści, czasem wręcz przeciwnie.

Osoba która zamieściła link do artykułu 

http://www.national-geographic.pl/national-geographic/ludzie/ciemna-strona-medytacji-doswiadcza-jej-1-4-praktykujacych?fbclid=IwAR2STQqV3KLEf6yj1oH3tau3nEGY0hKUsljjBKxXFi3kbPvodyHnksjHPRU

opatrzyła go komentarzem, z którego jednoznacznie wynikało, że po prostu nie wierzy i traktuje doniesienie jako p… trzy po trzy. Jest to oczywiście zwyczajne w świecie, w którym najprostsze rozwiązania i interpretacje są najbardziej wiarygodne, a jeśli coś, komuś, kiedyś przynajmniej pomogło, niechętnie słucha o przypadkach, gdy komuś innemu zaszkodziło.

Sedno sprawy leży oczywiście we wnętrzu człowieka i może się wydarzyć, że zajrzenie do niego przynosi ból i rozpacz, a nie ukojenie. I nie jest bynajmniej zabawą.

Sięgam do osobistych doświadczeń, które zmieniły mój pogląd na powszechnie panujące opinie ogólnie dotyczące tzw. „duchowości”. Tzw., bowiem w pojęciu tym mieści się całe mnóstwo rozmaitych rzeczy; niektórych traktowanych z nabożeństwem godnym lepszej sprawy, innych lekceważonych raczej niesłusznie, z racji tego, iż mogą przynieść czemuś, co nazywamy duszą, szkody zamiast pożytków. Zachęcającym do medytowania, niezależnie od stosowanych  szkół i systemów, bez względu nad istniejącymi przeciwwskazaniami sugerowałabym większą powściągliwość..

Dla zwolenników medytacji pozwala ona wyciszyć się, połączyć z kosmiczną jaźnią i dzięki temu mieć wgląd w swoje wnętrze. Pół biedy, jeśli te wnętrze nie jest zbyt skomplikowane, jeśli jednak łączy się z osobistą nadwrażliwością, wieloma psychicznymi urazami, czy wreszcie bujną wyobraźnią, wgląd weń bywa torturą, a nie ukojeniem. Uważność czasami jest szkodliwa. Nie jestem teoretykiem ani psychologiem, nie potrafię więc tego opisać językiem nauki, wiele lat egzystowania na tym świecie i wiele doświadczeń (także wbudowane na trwałe w podświadomość i odruchy ciała przeżycia wojenne) nauczyły mnie, że to, co przynosi nowe urazy, lepiej czasem omijać, jeśli nie ma się siły ich przewalczyć i z nimi się zmierzyć. A są takie rzeczy, wierzcie mi!

Co kryje się w moim wnętrzu? Nie tylko wewnętrzne dziecko, wewnętrzny (najczęściej karcący) rodzic, wewnętrzny ideolog, dbający o zgodność wyznawanych norm z postępowaniem…. ale cały tłum różnych osób, które kiedykolwiek miały na mnie wpływ

Czy można zapytać dziś o sens medytacji? Medytacja jest postępowaniem osób narzucających sobie (przynajmniej chwilową) bierność, dbających o swój wewnętrzny świat, żyjących w stabilnym środowisku, nie zmagających się (lub pragnących tego uniknąć) z rzeczywistością (zwyczajną, skodyfikowaną, dbającą o człowieka lub wręcz przeciwnie), tak opresywną, iż nie da się lub nie chce się już więcej zrobić. Często przeradza się w życiową postawę przynoszącą ulgę w strapieniach. Wówczas bywa gloryfikowana, zalecana, często natrętnie przedstawiana jako panaceum na wszystko, podobnie jak unikanie toksycznych (związków, ludzi, okoliczności).

Tymczasem za naszymi plecami pojawiła się wielka, toksyczna niewątpliwie także w sferze świadomości chmura – dymów znad deszczowych lasów, topniejących lodów Arktyki, morza drobniutkich cząsteczek plastiku wnikających we wnętrze ryb, zwierząt i ludzi (też). Czy w obliczu tej chmury medytacja nie jest przypadkiem sromotną ucieczką przed myśleniem? Wszak przeciwnikiem medytacji jest gonitwa myśli, która (jak wierzę) przynosi nieoczekiwane rozwiązania trudnych problemów. Nie unikanie toksycznych myśli, a mierzenie się z nimi. Nie zorganizowane poszukiwania wewnątrz siebie starymi, wydeptanymi ścieżkami, a nowymi, z pozoru bezładnymi i bezsensownymi, nazywanymi czasem burzą mózgów (w tym przypadku jednego, nieokiełzanego, własnego mózgu).

Mój znajomy z warsztatów Taraki, Jurij Biliczenko zamieścił taki obrazek. Niektórzy twierdzą, że podróbka. Tak czy inaczej na czasie.

Ja jednak nieprawomyślnie pytam:

Kto wie, czy do takiego myślenia, oceniającego dotychczasowe rozwiązania, nie będziemy musieli powrócić w perspektywie braku wody? Zamiast spłuczek w ubikacjach – domowe chemiczne oczyszczalnie, redukcja ilości i czasowe składowanie zamiast spłukiwania; dezynfekcja parą zamiast kąpieli w wannach, czy pod prysznicem w kabinach; szczelna kapsuła na wymiar człowieka, działająca jak zmywarka do naczyń? Ideologia jakaś zawsze się znajduje, mądra, głupia, bez różnicy. Podobno historia kołem się toczy…

Może bezładna burza w mózgach przyniesie nowe, nieoczekiwane rozwiązania. Tak czy inaczej, w razie gdy, jak się wieszczy, ludzkość cofnie się do stanu sprzed rewolucji przemysłowej, medytacja na szerszą skalę już nie ma przyszłości. Wszystko będzie zależeć od tych, co nie medytują.