Czas, cień i realia

zegar-sloneczny-na-morzu-piasku

Zegar słoneczny wbrew swojej nazwie nie pokazuje promieni Słońca tylko kamienie. A co odmierza? To już dla życiowych realiów obojętne.

Gdyby jednak na poważnie wyciągać wnioski z kształtu kamieni, można by sądzić iż każdej jednostce, na którą pada cień, przypisano inny wygląd, wielkość, kolor, a w ślad za tym i treść. Podobne założenia zresztą towarzyszą i okręgowi horoskopu, mającemu odzwierciedlać nasze przeznaczenie. Ale doskonale wiemy, że kształt horoskopu odwzorowuje jedynie tendencje, a nie przeznaczenie, podobnie jak kamienie w zegarze słonecznym są symbolem jednostek czasu, nie przesądzają jednak o tym czy czas będzie dobry, czy zły, korzystny dla nas czy przeciwnie, korzystny dla kogoś innego.

Ludzie tego nie rozumieją. Budują hipotetyczną rzeczywistość posługując się wskazówkami z przypadkowo dobranych elementów, jak osoba układająca zegar na plaży posłużyła się przypadkowo znalezionymi kamieniami. Mogła do tego celu użyć np. muszelek albo puszek po piwie i żadna z istotnych cech zegara nie zmieniłaby się. Popołudnie byłoby popołudniem a ranek rankiem – pod warunkiem oczywiście, że niebo nie byłoby pochmurne.

Dziś, gdy retrogradują (czyli idą ruchem wstecznym) Jowisz, Saturn i Mars, a od wczoraj dołączył do nich Merkury, wszystkie sprawy powinny wstrzymać swój bieg, tymczasem w moim życiu przyspieszyły. Po kilku latach oczekiwania otrzymałam z PRFON dofinansowanie do przebudowy łazienki, ale na załatwienie spraw z przyszłym, ewentualnym wykonawcą remontu mam właśnie wolny weekend. A co będzie jak mu się odwidzi, a ja nie znajdę innego? Albo nie dodzwonię się w dzień po weekendzie? I w dodatku muszę zgrać roboty z firmą współpracującą ze Spółdzielnia Mieszkaniową, która jako jedyna może przebudować część stanowiącą własność SM – tak się bowiem składa, że obniżenie poziomu odpływu wody (żeby wjechać pod prysznic wózkiem inwalidzkim) pociąga przebudowę spółdzielnianego odpływu ścieków. Z rozpatrzeniem mojego podania czekano kilka lat, a ja mam zorganizować sobie remont (nie mając możliwości wychodzenia z domu) w 1 roboczy dzień, w dodatku przedzielający święta!

Wydaje mi się zatem, że astrologiczny problem retrogradacji planet, w naszej Polsce powinniśmy rozumieć całkiem inaczej, niż gdziekolwiek na świecie. Moim zdaniem retrogradacja oznacza nie brak postępu spraw, ale cofnięcie się do czasów, gdy postęp spraw był celowo ograniczany, celem eliminacji tych, co nie spełnią określonych warunków. Na przykład: można było mieć kartki na buty dla całej rodziny, ale przechodzić całą zimę w tenisówkach (co do dziś wypominają mi moi synowie), jeśli nie stać kogoś było na spędzenie całych dni w kolejkach pod jakimś sklepem obuwniczym, albo buty w dystrybucji nie miały numerów, które były potrzebne konkretnym osobom, albo, co najczęstsze, nie miało się znajomości w rzeczonych sklepach.

Dzięki Bogu mam rodzinę i stać mnie raz – dwa razy w miesiącu na taksówki (jeśli rodzina mnie nie dowiezie), a może moi przyjaciele przeczytawszy ten tekst dadzą mi namiary na jakąś uczciwą i szybką firmę, co by przed wakacjami uwolniła mnie od zmartwień, że nie doczekam dofinansowania. Potrzebna jest totalna demolka jak najtańszym kosztem, żeby wyrwać się z pętli retrogradacji.

Czy istnieje statystyczna korelacja przeżywalności babć z emisją seriali?

Skończył się turecki tasiemiec „Wspaniałe stulecie”, w dokumentalnym filmie jeszcze raz mogliśmy obejrzeć tkaniny, klejnoty, hafty i wystrój pałacu sułtana  Sulejmana, a także paradę aktorów i aktorek. Dowiedzieliśmy się, że codziennie pracowało przy filmie kilkudziesięciu operatorów, sporządzono tysiące strojów i turbanów i tak dalej.

Wszystko jednak kiedyś się kończy i przychodzi czas, kiedy należy podjąć decyzję: nigdy więcej żadnych seriali (ku czemu się skłaniałam jako ku pozbycia się niechcianego zniewolenia – wszak zaczęłam go oglądać ze względu na piękne stroje i klejnoty testując podarowany mi nowoczesny telewizor, a ugrzęzłam na ponad rok) lub wybór alternatywny – jakiegoś nowego serialu.

W rozmowie zadałam żartobliwe pytanie: Co ja teraz będę oglądać? I sama sobie odpowiedziałam: Wolałabym już nie przywiązywać się.

Podobną decyzję podjęłam wiele lat temu, gdy za PRL wyświetlano „Niewolnicę Isaurę”. Oszalałam na punkcie tego serialu, niestety, nie udało mi się obejrzeć najważniejszego odcinka, po którym wszystko obróciło się o 180 stopni. Był jakiś pożar, piękna dziewczyna utraciła zakochanego w niej narzeczonego i raptem przypomniano sobie, że jest niewolnicą i zaczęto ją gnębić. W kolejnym odcinku zniknęła sielanka, wszystko już było inaczej, a ja nie wiedziałam dlaczego. Ten brak uzmysłowił mi, że oglądanie seriali jest niewolą i że ja nie chcę być zniewolona, powinnam więc dla swojego dobra seriali unikać. Zresztą moje poświęcenie nie było zbyt wielkie, polskie seriale były nieciekawe, nie budziły takich wzruszeń, nie było komórek, których dzwonek odzywałby się w najmniej pożądanym momencie przyprawiając o dodatkowe emocje. Pracowałam w nienormowanym czasie, więc nigdy nie mogłam być pewna, że o konkretnej godzinie  będę mogła poświęcić się własnej rozrywce czy upodobaniu.

Kilka lat później, w czasie przymusowego, trzydniowego oczekiwania na jakimś zapyziałym lotnisku w dawnym ZSRR, udało mi się obejrzeć właśnie ten brakujący odcinek „Niewolnicy Isaury” i był to dar losu, który  zrównoważył wszystkie niedogodności z brakiem jedzenia, picia i miejsca do spania łącznie. Taka potrafi być siła seriali!

Tak więc gdy skończyło się „Wspaniałe stulecie”, a ja, pewna swojej decyzji i silnej woli, nie zamierzałam już nigdy więcej… Ale, ale. W międzyczasie stosunkowo łatwo było obejrzeć w internecie różne seriale i  z tego korzystałam (oglądając np. świetny „Homeland”)  – nie traktowałam jednak filmów tych jako seriale. Poszczególne odcinki nagrywałam sobie i oglądałam kiedy chciałam lub jeśli chciałam, nie czułam się więc zniewolona. Teraz już jest gorzej, wielu filmów nie da się obejrzeć (przynajmniej bezpłatnie) a i płatne platformy, pełne historii kryminalnych i gangsterskich, oferują na ogół nie to, co mnie interesuje.

Odruchowo jednak (siła podświadomych, wypartych pragnień) zaczęłam przeglądać program telewizyjny, nie opuszczając stron, które niegdyś pomijałam i trafiłam na serial „Outlander”. Książkę Diany Gabaldon „Obca” i kilka grubaśnych tomów jej kontynuacji (pierwszy wydano w r. 1999, ostatni kupiłam w tym roku, a więc po 16 latach) , zaś w ubiegłym roku obejrzałam w internecie 8 odcinków i ku mojemu zmartwieniu platforma udostępniająca serial została zlikwidowana. Tymczasem dziś rano na jednej z ignorowanych dotychczas stacji, dostępnych na mojej kablówce odkryłam – co za szczęście – odcinek 9. A więc znowu szczęście się do mnie uśmiechnęło – pomyślałam. I pewnie znowu popadnę w niewolę. Posmutniałam na myśl, że na starość zatraciłam swoją silną wolę i szybko sama przed sobą wytłumaczyłam się: Och, co mi z życia jeszcze pozostało, poza wyszukiwaniem sobie drobnych przyjemności!

Rozmawiałam o tym z kimś z rodziny i usłyszałam bardzo ciekawy pogląd. Oświadczono mi, że skoro poszczególne odcinki wyświetlane są co tydzień i skoro pewnie będzie ich przynajmniej z 10, mam zapewnioną przeżywalność przynajmniej do połowy wakacji. Osoba ta, znająca ludzi i życie twierdziła, że seriale mają bardzo doniosły wpływ na przeżywalność babć; kto wie, czy fakt, że starsi mężczyźni żyją krócej, nie wynika z tego, iż nie oglądają namiętnie seriali, a więc nie mają przed oczami tej mety, której bezwzględnie muszą doczekać. Stąd wywiedziono przekonanie, że gdyby zbadano statystyczne zależności terminów umierania babć z planem emisji odcinków, oglądanych przez te babcie seriali okazałoby się, że istnieje  wyraźna korelacja między nimi. Tasiemcom o trzystu iluś odcinkach należy dać pierwszeństwo przed krótszymi serialami, zapewniającymi przeżywalność zaledwie kilkumiesięczną.

Jeżeli nawet tak jest, to właśnie odebrane zostały kolejne szanse rzeszom biedniejszych emerytek i rencistek w Polsce nie dysponujących kablówkami – Program I i 2 TVP przestaje nadawać się do oglądania. Czy zechcą zapewnić rzeszom babć równie  fascynujący przegląd pięknych strojów i klejnotów plus sugestywne wyjaśnienia tego, co steruje światem, za pośrednictwem innych środków niż gadające głowy ?

http://i1.wp.com/seriale.news/wp-content/uploads/2016/04/Outlander.jpg?resize=777%2C437

Outlander

 

Sierotka z powieści

Nabiera ostatecznego kształtu moja powieść „Sierotka”. Ma już numer ISBN i kod kreskowy. Ustalana jest wielkość druku, grubość okładki, to, czy będzie lakierowana, i inne szczegóły, a sama okładka znana jest już od jakiegoś czasu. Upłynęło blisko pięćdziesiąt lat, zanim obserwacje dokonane w latach sześćdziesiątych znalazły swój literacki wyraz.

Z opinii krytyka literackiego:

Kiedy rodzisz się tu kobietą, jeszcze na wsi gdzieś na ścianie wschodniej, to jakbyś startowała z kamieniem u szyi.

W 1967 roku w Gdańsku zrobione zostało zdjęcie, które przedstawia przyszłych bohaterów tej powieści. Po prawej – moja ówczesna pomoc domowa – Janeczka – która była wstępną inspiracją – zresztą dość dowolną, mojej bohaterki. Z biegiem czasu dołączyły do niej moje koleżanki z zaocznych studiów oraz panie, z którymi przebywałam na wieloosobowej sali w szpitalu w Siemiatyczach, gdy wylądowałam tam pewnej nocy  i których opowieści o trudnym życiu podlaskich kobiet wysłuchiwałam. Nasze życie było wówczas poważnie zagrożone i wszystkie opowieści zyskiwały wskutek tego rangę diagnoz ostatecznych. Jednocześnie szpitalne życie toczące się leniwie sprzyjało zadumie nad ludzkimi losami i powrotom do dzieciństwa i wczesnej młodości.

Na fotografii z lewej strony jestem ja – pierwowzór Pani Małgosi i wszystkich innych pracodawczyń bohaterki łącznie z Panią Naczelnik w części II – jeszcze niedokończonej. Po środku mój nieżyjący mąż, ówczesny nauczyciel  Technikum Wodno-Melioracyjnego i Pomaturalnej szkoły,  tudzież inspiracja niektórych postaci męskich z powieści. Najważniejsze postaci, m.in. ukochanego Sierotki – nie zostały na fotografii i w ogóle uwiecznione.  Mam nadzieję, że dobrze mu się powodzi i nie obciążają go losy powieściowej bohaterki! Swoją drogą chciałabym wiedzieć, co się z nią dalej działo i kim jest dziś.

Zdjęcie to przypomniało mi się z zupełnie innego powodu. Ciemna, jedwabna chusta zamotana na mojej głowie była wówczas szczytem mody. Gdybym dziś pokazała się w niej na ulicy, pewnie wzięta bym została za  imigrantkę i nie wiem, czy nie byłabym niemile potraktowana. Chociaż wówczas nie było lepiej, pojedynczy czarnoskórzy budzili na ulicach sensację.

Tak więc wszystko się zmienia, ale tak naprawdę losy ludzkie niewiele. Zawsze są ci, którzy decydują i ci, którzy muszą się podporządkować, zawsze jest miłość nie bardzo szczęśliwa i zawsze usiłowanie, żeby decydować o swoich losach.

Porządki w domu

Czytam fragmenty pamiętnika Haliny Birenbaum z wojny sześciodniowej 1967 r. Autorka jest Polką, pisarką i poetką. która przeżyła jako dziecko obóz koncentracyjny i obecnie mieszka w Izraelu.

Halina Birenbaum

We fragmentach swojego pamiętnika pisze:

Napływały złe wiadomości, coraz gorsze. Wyczuwało się, że cały, z najwyższym trudem postawiony gmach egzystencji tego państwa, każdej rodziny i jednostki chyli się ku katastrofie. Czuło się to wyraźnie, choć na pozór życie płynęło normalnie. Dni były jasne, niebo pogodne, jak zwykle o tej porze. Ale w powietrzu pachniał proch, wiatr niósł zawieruchę – w sercach panowała groza ściskał je spazm pytania: co będzie?

Na razie nie zaklejano okien, nie zarządzano zacieniemnienia, nie słyszało się syren, ani nawet nie uciekano do schronów na próbę… Ale to wszystko się zbliżało. Żadne pertraktacje nie przynosiły pozytywnych wyników, nie pomagały niczyje interwencje, nikt nie był w stanie powstrzymać tej grozy, albo nie był naprawdę zainteresowany?…

Posypały się wieści o masowej mobilizacji. Karty powołania uderzały w każdy dom. Ciężka chmura nad nami potężniała i coraz mocniej oblegała serca. Rozpaczliwe pożegnania, kurczowy uścisk dłoni, zdławione w krtani łzy rozstania i przylepione siłą uśmiechy rzekomej beztroski na zdrętwiałych wargach: „wszystko wróci wkrótce do normalnego trybu, będzie dobrze, musi być, musi…” Odchodzi syn, mąż, ojciec. W domu pozostaje smutek, dręczące pytanie: czy wrócą? No i ta okropna świadomość, że jeśli ta wojna wybuchnie – nie mogą wszyscy wrócić, trzeba będzie zapłacić życiem za wolność, czy klęskę. Kto? czyim życiem? Gdzie to wyczytać ? Może w tym niebie zwisającym nad nami ciężko, z przelatującymi wciąż samolotami? W powietrzu dyszącym grozą, w warkocie aut, w twarzach sąsiadów, przyjaciół, czy też we własnym sercu, czujnym teraz tak bardzo, napiętym?

Co robią kobiety w tym czasie?

Z dziwną pasją ja i moje sąsiadki porządkowałyśmy mieszkania. Czyniłyśmy to z większym uporem i pedantycznością niż zazwyczaj, jakbyśmy to jedno miały w głowie – porządek w domu, nic poza tym. Jakby od tego teraz wszystko zależało, pokazać światu i samemu sobie, że to jest nasz byt. Tutaj żyjemy, wychowujemy dzieci, tu znosimy swe radości i smutki. Dom. Nie damy go zburzyć. Nie zaniedbamy go w groźnej minucie, mimo że serce tłoczy groza, a przed oczami obrazy przebytej katastrofy. Raczej wyłączyć mięśnie i ciało spod władzy myśli, nie widzieć, nie słyszeć. Pracować normalnie, jak długo się da, nawet ze zdrętwiałym mózgiem.

Może to zabawne i głupie ale jest coś krzepiącego w tych instynktownych działaniach, w krzątaninie wokół spraw zwyczajnych. Może coś z usiłowania zaprzeczenia, wyparcia się swoich obaw, a może utwierdzenia w swojej świadomości rzeczy najważniejszych. Bo jednak zawsze rzeczą najważniejszą będzie potrzeba stabilności, bezpieczeństwa i przestrzeni wolności dla siebie i swojej rodziny.

Ot, taka KUCHENNA  FILOZOFIA.

 

Potwierdza to pisarka w swoim  wierszu

pokój to dla mnie
odwieczne marzenie by
nasza zwykła codzienność
nie uległa zniszczeniu
pokój dla mnie to
czyste niebo
bez wrogich samolotów
bomb
rakiet śmiercionośnych
niebezpieczeństwa utraty życia
to wolna głowa
do normalnych ludzkich
problemów życia

Dziś rano ja, wstając i, jak zwykle, powoli budząc się, odpalam wszystkie domowe urządzenia: komputer, telewizor, ekspres do kawy, ściągam na Androida codzienną gazetę, szykuję poranne proszki, pogryzam kawałek starej bułki, by nie brać lekarstw na pusty żołądek. Mój poranek zakłócony zostaje listem Prokuratora Generalnego w którym grozi Sędziom Trybunału Konstytucyjnego i rozważaniami, co tak naprawdę może im zrobić. PRZYPOMINA MI, ZE ŚWIAT BYNAJMNIEJ NIE JEST BEZPIECZNY ANI W OGÓLE PRZEWIDYWALNY.

 

Święta wojna

Wstawaj, strana ogromnaja,
Wstawaj na smiertnyj boj!
S faszystskoj siłoj tiomnoju,
S proklatoju ordoj.

Te słowa przeczytałam ostatnio na FB. Ktoś zirytowany powrotem do pomysłu prawa całkowicie zakazującego aborcji, zamieścił słowa pieśni z czasów ZSRR jako wskazówkę, że może trzeba będzie ruszyć na nową świętą wojnę. Zamieszczono też link do jej wykonania na yotube.

Ale ja, chociaż jestem jak najbardziej przeciwko wszelkiemu prawnemu regulowaniu spraw najgłębiej osobistych, jak decyzje kobiet dotyczące ich płodności, tym razem chcę zająć się całkowicie odmiennym aspektem ruszania na tę i wszelkie inne święte wojny, jakie człowiekowi wpadną do głowy.

W tym celu podeprę się swoimi wspomnieniami wywołanymi odtworzeniem tej, konkretnej pieśni po wielu latach zapomnienia.

Urodziłam się w 1942 roku a czas stalinizmu (dzisiaj nazwałabym go erą Korei Północnej) przeżyłam w ciągu pierwszej dziesiątki lat swojego życia, przy czym natężenie tej epoki ( w życiu dziecka to cała epoka, źródła dziecinnych przeżyć, fascynacji i fobii) przypadały na czas pobytu w 1 i 2 klasie podstawówki – poszłam doń w wieku 5 lat i 9 m-cy.

Kiedy oglądam filmy dokumentalne z Korei Północnej jakbym widziała swoje dzieciństwo. Pełne strachu moich rodziców właściwie o wszystko (któż nie ma swoich tajemnic, któż nie ma krewnych, których tajemnic nie zna , a które to tajemnice mogą być znane UB (Urząd Bezpieczeństw)?

Czego nie zapomną nigdy po latach dzieci? Strachu rodziców. Każde dziecko ma wdrukowaną instynktowną wiarę w to, że rodzice są ostoją porządku i bezpieczeństwa świata. Kiedy oni zaczynają się bać, świat zaczyna wariować i nieprędko wraca do stanu stabilności. Co gorzej – nigdy już nie będzie stabilny.

Wracam do pieśni o ruszaniu w śmiertelny bój. Karmiona nią na szkolnych apelach i przy każdej możliwej uroczystości, a także w radio wbudowałam jej dźwięki w swój organizm. Nawet teraz, po wielu latach wzywa mnie do jakiejś mobilizacji i wśród bezsiły uruchamia pokłady siły i entuzjazmu. Właśnie, entuzjazmu. Moja osoba nie czuje tego entuzjazmu, czuje odrazę do wojowania, przemocy, zbiorowości kroczącej jedną wspólną drogą, podporządkowania się jednej idei – obojętnie jakiej. Moje ciało i moje pierwotne emocje reagują inaczej niż mój intelekt i moje życiowe doświadczenie.

Pisałam kiedyś, na swoim blogu w Tarace, w odcinku 89 „Wycieczki w głąb siebie (3)” „Prababcia ezoteryczna” że w mojej naturze astrologicznego Strzelca tkwi zamiłowanie do patosu, najjaśniej przewijające się właśnie w pieśniach patriotycznych i religijnych:

http://www.taraka.pl/wycieczki_w_glab_siebie_z6l

niemniej nie zdawałam sobie sprawy z siły tej właśnie konkretnej pieśni – zapewne dlatego, że zatonęła gdzieś w mojej niepamięci.

Wiem, że rytm utworu muzycznego zestraja się z rytmem serca w ten sposób, iż wywołać może konkretne uczucia, ale moje ciało i emocje protestują przeciwko tej wiedzy. Nie chcę przeżywać sterowanych emocji nawet w najbardziej słusznej sprawie. Nie chcę słuchać pieśni, które kierują mnie w stronę cudzych przekonań i cudzych preferencji. Dlatego wręcz alergicznie reaguję na niektóre piosenki reklamowe – ostatnio taką jedną skrzeczącą z obrazem ogromnej deski na kółkach wypełnionej  ludźmi, którzy ż. Dlatego także szamański bęben wywołuje we mnie odruch niepokoju.

Jako ktoś żywo zainteresowany sprzeciwami wobec ograniczania wolności, również w sprawie płodności, wolałabym uniknąć skojarzeń ze świętą wojną Związku Rad.