Hydraulik i stara, brzydka Gertruda

Kiedy samotnemu człowiekowi pęknie grzejnik i cieknąca woda tworzy kałuże, pochłaniające z każdą chwilą zasoby czystych ręczników, w oczekiwaniu na przybycie pana hydraulika, pozostaje jedynie czytanie (ze zrozumieniem) wywiadu Johna Hydea Prestona z Gertrudą Stein w sierpniu 1935 roku. Poniekąd wszystko było tak jak dziś, jedynie cztery lata dzieliło rozmówców od czasów, gdy nie tylko pan hydraulik ale i wszelkie inne dywagacje przestały mieć sens. Musiało upłynąc  84 lata, aby zblakły problemy nurtujące ludzi ( z tymi, których przedstawicielem jest osobnik usuwający wszelkiego rodzaju prywatne awarie) i żebyśmy poczuli potrzebę oderwania się od codzienności skrzeczącej i powrócenia do rozważań o tym, co wydobywa się z jądra człowieka. Jak mówi Ewa Seydlitz, znawczyni symboli tebańskich – czym rzyga człowiek, gdy nie jest już w stanie utrzymać swej świadomości wewnątrz siebie. Dla Tebańczyków pojęcie rzygania miało inne znaczenie niż dla nas (to uwaga w kierunku tych którzy skrzywią się na moje porównania z niesmakiem). Ale posłuchajmy, co mówi o twórczości Gertruda Stein ( w antologii „Wywiady prasowe wszech czasów” wyboru i opracowania Christophera Silvestera, wyd. „Iskry” 2005. ):

„Myśl o pisaniu w kategoriach odkrywczych, co oznacza, że akt tworzenia musi się dokonywać między piórem a papierem, nie wcześniej w myślach ani potem przy przeróbkach. Tak, w myślach, a nie podczas starannego namysłu. Wynik pojawi się na papierze, jeśli w ogóle coś ma się pojawić i jeśli ty na to pozwolisz, bo jeżeli masz w sobie cokolwiek, doznasz nagłego twórczego poznania. Nie będziesz wiedział, jak się to stało, a nawet czym było, ale to będzie twórczość, która spłynie z pióra. wyłoni się z ciebie, a nie z architektonicznego rysunku rzeczy, której dokonujesz. Technika nie tyle jest kwestią formy czy stylu, ile sposobem, dzięki któremu powstaje forma lub styl, i metodą na ich powtarzanie. Kiedy zamrozisz fontannę, zawsze będziesz miał lodową strugę, strzelającą najpierw w powietrze, a potem opuszczającą się łukiem – co do tego nie ma wątpliwości – ale więcej już z niej się nie poleje. Jestem w stanie powiedzieć, jak ważne jest dysponowanie twórczym poznaniem. Nie możesz przeniknąć do lędźwi i uformować dziecka; ono tam jest, same się rozwija i wydobywa na zewnątrz jako całość”

(portret Gertrudy Stein pędzla Picassa)

Nieco dziwne jest dyskutowanie ze słowami dawno nieżyjących osób, które padły blisko wiek temu, jednak czytając je odkrywam, jak bardzo odeszliśmy od rozumienia literatury (i innych sztuk także) jako twórczości, a zaczęliśmy pojmować ją podobnie do zawodu hydraulika, rzemiosła potrzebnego w codzienności, twórczość odstawiając do przegródki psychologicznej. Błąka się tam gdzieś w kategorii podświadomosci i jest zupełnie zbędna współczesnemu pisarzowi, chcącemu żyć z pisania. Współczesna literatura coraz rzadziej jest twórczością, a coraz częściej sprowadza się wyłącznie do tego, co ongiś pisarze uznawali za kolejny etap, czyli obróbkę tekstu, dostosowanie go do wymogów ortografii, stylu i jasności przekazu, uzupełniona oczywiście o trendy aktualnej mody. Znajomość tych ostatnich zawdzięczam subskrybcji wskazówek dla pisarzy hojnie rozsyłanych przez pewne wydawnictwo.  Ostatnio informuje ono, że mile widziane na odwrocie książki jest publikowanie profesjonalnej galerii zdjęć. Brzydka, stara Gertruda, z całym swoim intelektem i osobowością nie miałaby szans.

Smutne to, ale prawdziwe. Jednak w świetle wpisów czytelników książek na jednej z grup zainteresowań na facebooku trudno się dziwić pisarzom, że nie kierują się wewnętrzną pasją, a ekonomicznymi prawidłami popytu i podaży. Kiedy wiedzą, czego domagają się czytelnicy, na przykład:

  • Chętnie przeczytam książkę, w której są co najmniej 3 osoby zamordowane. Co możecie polecić?
  • Kupiłam po taniości na czas sesji.
  • Szukam książek w których starszy facet zakochuje się w młodszej dziewczynie.
  • Mi chodzi o zagadki z religią w tle w stylu w jakim pisze Dan Brown.
  • Może ktoś mi poleci jakąś straszną książkę o nawiedzeniach, duchach tak by się mega wystraszyć.
  • Poszukiwana książka z soczystą akcją i romansem w tle. Pytanie: Jak wygląda soczysta akcja? Odpowiedź: Zabijanie czy coś. Ktoś przytomny polecił „Wielką księgę soków”.

Cóż, hydraulicy literatury są na czasie, jak nigdy wcześniej.

 

Kilka miłych słów o mężczyznach

Zobligowano mnie do napisania tego tekstu celem zachowania równowagi, która w przyrodzie niewątpliwie ma miejsce. Mając za mało przykładów pozytywnych z doświadczenia własnego, udałam się po wsparcie do literatury oraz moich znajomych.

Pierwsza z zagadniętych kobiet opowiedziała mi, że mężczyźni mają wiele tajemnic i znakomicie je ukrywają. Dopytywana o szczegóły opowiedziała mi o człowieku, który nigdy z niczego się nie wywiązywał, ponieważ rządził nim alkohol. Zawsze jednak znakomicie udawał, że jest w stanie wszystko zrobić, tylko napotyka na rozmaite niespodziewane przeszkody. Spytałam, czy ukrywał swój stan przed nią skutecznie.

– Ależ nie – zawołała. Wprawdzie zawsze był świeży, pachnący, w garniturze i pod krawatem, ale w jego domu można było napotkać w różnych dziwnych miejscach puste butelki.

Gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że kobietom też to się trafia, tyle że bywają skuteczniejsze i zapewne butelki lepiej chowają albo częściej wyrzucają. Czasem też dla kamuflażu trzymają alkohol w słoikach.

Pewien mężczyzna w oczach swojej rodziny był super przykładnym i wiernym mężem, bo jego dorosły syn twierdził iż jest on jednym z niewielu znanych mu mężczyzn, którzy nie zdradzili żony. Nie wydawało mi się to prawdopodobne, jako że brał udział w wojnie, był wojskowym, a w czasach pokoju chętnie podróżował (bez żony) po licznych krewnych. Oczywiście wszystko wyszło na jaw, gdy zmarł i krewne zaczęły (jak to w rodzinie) dzielić się wspomnieniami. Nie uważam więc, że ukrywał swoje romanse skutecznie, tyle że nikt nie dociekał i go nie sprawdzał. No i po wsiach krążyły opowieści o eleganckim mężczyźnie, który miał zawsze wyczyszczone do połysku buty i przed wejściem do izby pucował je chusteczką do nosa.

Inna znajoma opowiada mi o mężczyźnie, który rozrzucał po całym mieszkaniu brudne majtki i skarpetki, a strofowany udawał, że nie wie o co chodzi. – Wszak twoje dzieci rozrzucają klocki po podłodze, a nie upominasz ich, choć prędzej przez taki klocek można się zabić, niż przez moje skarpetki. Czasami w celach wychowawczych kładł ową bieliznę na stole, między talerzem z zupą, a sztućcami i szklanką z kompotem, wymawiając żonie, że w kawiarniach kobiety kładą swoje torebki, czasem znacznie większe, także na stole. Ponadto są nierozsądnie przesądne, bojąc się stawiać torebki na podłodze.

Zarzucicie mi zaraz (całkiem słusznie), że powołuję się na przykłady banalne, trywialne i przyziemne, a świat jest i był pełen mężczyzn rozwiniętych intelektualnie, myślacych i refleksyjnych, innych niż specjalista od porównywania majtek i torebek.

Sięgnę więc do lektury antologii „Wywiady prasowe wszech czasów” wyboru i opracowania Christophera Silvestera, wyd. „Iskry” 2005. Mocnym początkiem antologii jest wywiad z Brighamem Youngiem z 1859 r. (tak, tak, tym słynnym przywódcą mormonów!). Na pytanie dziennikarza „Czy system panujący w waszym Kościele jest akceptowany przez większość należących do niego kobiet?” odpowiada w sposób nie dający się podważyć: „Nie mogą być bardziej temu przeciwne, niż ja byłem, kiedy po raz pierwszy zostało to nam objawione, jako wola boża. Wydaje mi się, że na ogół pogodziły się z tym, podobnie jak ja, jako z wolą Boga”.

Kolejne wywiady, którego idee mnie zafrapowały to wywiad z Thomasem Edisonem, słynnym wynalazcą, Otto Leopoldem von Bismarckiem i Theodore Roosveltem. Ilość bzdur, które wypowiadali ci panowie, nie mieści się w głowie. Pytani o różne sprawy w swoich dziedzinach zainteresowań, wypowiadają się o nich, jakby w ogóle nie myśleli nad wygłaszanymi twierdzeniami; kierują się logiką pana od majtek i skarpetek oraz damskich torebek.Roosvelt pytany o perspektywy uprawianie sportów w Stanach, utożsamiał go z polowaniami na grubego zwierza i dostępnością przestrzeni dla myśliwych.

Bismarck narzekał na nadmierną liczbę wykształconych biedaków z klas niższych, (zaliczając do nich synów pastorów); z tego, że nie spotkał bankiera zarabiającego miliony i zadowolonego ze swojej pozycji, wysnuwał wniosek, iż robotnicy z naury swej też nie będą nigdy zadowoleni, więc przejmowanie się ich niezadowoleniem jest bez sensu, co uważał w dodatku za bardzo życzliwe do nich podejście. „Narzucanie robotnikom ile godzin powinni lub nie powinni pracować, jak również odbieranie im należnej władzy nad dziećmi w związku z pracą, którą wykonują, by zarobić na chleb, uznaję za niepożądaną impertynencję” – perorował. On uznaje – rozumiecie, nie sami zainteresowani.

Edison uważał za optymalną liczbę godzin pracy 20, a snu 4, które jego zdaniem powinny każdemu wystarczyć. W ogóle nie pojmował, że Francuzi, spotkani na Wystawie Światowej w Paryżu, mogą zajmować się czymś innym, niż ciężką, fizyczną pracą. Uważał, że we Francji panuje wszechwładne lenistwo, a dowodem na to było, że inżynierowie, którzy go odwiedzili, „byli modnie ubrani, w rękach mieli laski”. Negatywnie wypowiadał się o ewentualnych wynalazkach, które dziś odmieniły świat, jak urządzenia do przenoszenia obrazu na odległość, czy aparatura medyczna. Za dobrodziejstwo zdrowotne uważał niesłychane ilości cygar, które wypalał.

Jedynym w tym towarzystwie, dość logicznie wypowiadającym się człowiekiem o przemyślanych opiniach (choć niewątpliwie bardzo przewrotnym), wydawał się Karol Marks.

Literaci i ludzie sztuki też nie wydają się w tym towarzystwie mądrzejsi. Oskar Wilde twierdził, że „starców nie powinno się ogladać ani słuchać”, a analizę porównawczą krytyki francuskiej i angielskiej sprowadza do postaci pojedynczych osób, z którymi wyraźnie ma na pieńku, co powoduje że jest (w tym wywiadzie przynajmniej), okropnym nudziarzem.

Henryk Ibsen w kwestii kobiecej w 1897 roku twierdził, że zrównanie pozycji kobiet z pozycją mężczyzn zajmie kilkaset lat i emancypacja będzie uzależnione od wzrostu siły fizycznej kobiet i „nie ma nic wspólnego z pojedynczą akcją kilku zwariowanych jednostek”.. Wygłasza też takie opinie: „Tam, gdzie społeczeństwo jest niemoralne do szpiku kości, jak to się dzieje w norweskich miastach, a zwłaszcza tutaj (w Christianii) , kobieta cieszy się większą swobodą, niż tam, gdzie cnotliwe życie jest bardziej przestrzegane”.

Wszystkie wymienione przykłady (a przeczytałam dopiero 115 stron książki z 411) wskazują na to, iż znani, cenieni i szanowani członkowie męscy społeczeństw odznaczali się nieusprawiedliwioną zupełnie pewnoscią siebie i dezynwolturą i nonszalancją. Możecie powiedzieć, że były to inne czasy i owe „autorytety” posługiwały się współczesnym stanem wiedzy ogólnej i szczegółówej, ale nie będziecie mieli racji. Nawet wówczas pewne rzeczy były dostępne ludziom z odrobiną pomyślunku. Taki Edison, gdyby trochę poobserwował otaczających go ludzi nie twierdziłby, że są leniwi, gdy nie są w stanie pracować po 20 godzin na dobę, wszak łatwo zauważyć, że on sam był pod tym wzgledem wyjątkiem.

W męskiej połowie ludnosci to nadal tkwi – to przekonanie, iż są pępkiem świata, który ma do nich się dostosować, a którego wcale nie potrzebują zrozumieć. Zagraża im wszelka odmienność, odstająca od standardu.

Jedyną dobrą rzeczą, którą mogę uczciwie napisać o panach (nawet o tym od majtek i skarpetek), jest fakt, że w skali mikro nie dbają o porządek wokół siebie. Niestety, świat kobiecy w tym względzie, kierując się fałszywymi ideami, przywiązuje nadmierną wagę do czystosci i poukładania swojego dobytku. Może to brać się z czasów, gdy przemieszczający się w pierwotnej hordzie mężczyźni nieśli ze sobą oszczepy, a kobiety na własnych plecach całą resztę, plus dzieci, musiały więc mieć dobrze rozmieszczone drobiazgi w swoich zawiniątkach. Niestety, ta dobra strona charakteru mężczyzn, pozwalająca im na odstępstwa od logiki porządkowania, nie rozciąga się na życie państw i przyrody, które pragną uporządkować. Dziki wystrzelać, puszczę wyciąć, ulice wybetonować, ludzi podzielić na zwolenników i przeciwników, tych zaś skupić w partiach, całą resztę zorganizować po swojemu, najlepiej umundurować, określić dopuszczalny kształt bananów i ogórków i tak dalej. A fe, panowie! Wstydźcie się, wszak nie jesteście kobietami, żeby zaprowadzać wokół siebie babskie porządki…

Matka nożownika ostrzegała przed swoim synem

Matka nożownika ostrzegała przed swoim synem – grzmią tytuły internetowych znawców matczynych turbulencji uczuciowych. Dobro pokonuje zło, tak się zachłystują media  – bo matce nożownika udzielono pomocy psychologicznej. W domyśle: tyle jest innych, którzy bardziej zasługujących na pomoc. Chyba… Że jest to matka niesłusznie skazanego Tomasza Komendy – ta oczywiście od dziś (choć nie przedtem, gdy najbardziej tego potrzebowała) zasługuje na wszelką pomoc, jako matka niewinnego. Matki winnych zasługują na potępienie, cokolwiek zrobią.

Wsadzam kij w mrowisko. Matka jest matka. Macierzyństwo jest stanem nigdy nieprzemijającym, wiecznym cierpieniem, zasłużonym lub nie. Czy aprobujemy swoje dzieci, czy nie; kochamy je biologicznie nieodpornie i nieprzemyślanie; zmagamy się z nimi i ze sobą; z nimi w nas, zwłaszcza. Nigdy nie jesteśmy pewne, czy mamy rację. Zawsze musimy wybierać: między sobą, nimi, zasadami etycznymi, naszym doświadczeniem i doświadczeniami, które kształtowały nasze dzieci, często wbrew nam.

Za czasów słusznie minionych dostawałyśmy kartki na buty dla rodziny. Jeśli naszym dzieciom nie podobały się oferowane przez reżim modele, przechodziły całą zimę w tenisówkach, a potem miały do nas, a nie do systemu kartkowego, pretensję o odmrożone palce. Pretensje owe zyskiwały wymiar uniwersalny, jako uzasadnienie walki pokoleń. Czasami nasze dzieci latami nie chciały nas z tego powodu znać, albo dlatego, że ich nie ochrzciłyśmy, albo nie kupiłyśmy butów (i kartki się zmarnowały), albo nie chciałyśmy ich, jako matki zrozumieć. Nie zadawali sobie pytań (oczywiście), czy umieli cośkolwiek z tego nam, matkom, wytłumaczyć. Mea culpa – byłyśmy równie głupie i zagubione, jak i oni.

Jeśli nasze dzieci miały odmienne od nas poglądy – szanowałyśmy je. Tak nas wychowywano. Pocieszałyśmy się, że wychowywałyśmy ich na wolnych ludzi, choć oni o tym nie mieli pojęcia. Wszak pojęcie „wolności” miało zawsze nieodłączny przymiotnik „socjalistyczna”.

Co spieprzyłyśmy po drodze? Może niepotrzebnie uzgadniałyśmy z ich ojcami, wbrew naszym odczuciom, jednolitą linię poglądów? Może dałyśmy ich ojcom zbyt wiele praw, a sobie zbyt mało? Może nie przekazałyśmy im swojej empatii, bowiem same wstydziłyśmy się jej. Człowiek jest racjonalny, a kobieta (zwłaszcza) musi być silna i odporna na krytykę, bo musi przeżyć. To jej podstawowe zadanie. Nie doznanie szczęścia, zadowolenia z życia, a przekazanie instynktu życia. Nasi rodzice przeżyli 3 wojny (1905,1914,1939) i uchronili nas przed śmiercią, nasze zadania były równie poważne.

Lekceważyłyśmy realia, stawiałyśmy na principia. Nigdy więcej wojny – to był mój priorytet. Jakim kosztem on działał? Ile refleksji stłumił w pokoleniu moich dzieci? Pragnęłyśmy dla nich szczęścia, wolności i braku ograniczeń. Wierzyłyśmy, że człowiek z natury swej jest dobry, trzeba mu tylko dać pole do popisu, umożliwić rozwój i postęp. Co zrobiłyśmy nie tak?

Ich pokolenie – dzieci lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Prezydent Gdańska. Wielu ze znanych polityków. Menadżerowie, biznesmeni, nauczyciele, wolne zawody. Dzieci koleżanek i kolegów, posłowie mojej i przeciwnej opcji, często bracia z jednej rodziny. To jest właśnie pokolenie naszych synów.  My, matki, patrzymy na to, co wykluło się ze skorupek i zawiązków. Czy i w jakim stopniu odpowiadamy za to, co dzieje się dziś? Gdzie leży nasza wina?

Napisałam kiedyś opowiadanie, „Imieninowe przyjęcie”, opisujące stereotypy tamtych czasów, zmagające się w swoistym tańcu szkieletów.  Takie imieninowe/urodzeniowe imprezy odbywały się w każdym z domów. Wódka na kartki, albo pędzony bimber, czy przemycane spirytusy niemieckie, rozrabiane miodem, karmelem, lub jak „mama z tatą”, sokiem wiśniowym, uwalniały polityczne emocje. Symbol symbolem poganiał. Mój szwagier wołał, że Solidarność jest naszą przyszłością, mnie tegoż poranka koledzy z pracy wskazali drzewo, na którym zawisnę, bowiem przypadkiem, poszukując czegoś w archiwum, trafiłam na skład broni. Mój przyjaciel ze studiów wskazywał na nowe, które się przed nami otwiera, ale ktoś tańczył tango przytulango z żoną przyjaciela. Oni zostawali na imprezie, a ja musiałam udać się na dyżur w przedsiębiorstwie zmilitaryzowanym, mając w głowie powiewne spódnice i koronkowe majtki mojej rywalki (co nie zmieniało faktu, że w biurze musiałam gościć  prywatną, kartkową kawą żołnierzy reżimu   – wszak oni mieli broń, a ja tylko kawę) podobnie zagubionych, jak ja. I musiałam w Sylwestrową noc, łomem tłuc lód na ulicy Komarowa (przydzielony prostokąt) pod groźbą postawienia pod mur i rozstrzelania (to były pierwsze dni stanu wojennego, gdy wierzono jeszcze we wszystkie groźby), zanim nauczyłam się, jak działa ten system i jak wystawiać go do wiatru.

Moje dzieci patrzyły na to i tworzyły sobie koncepcje  zupełnie niezależne od tego, co tkwiło w mojej głowie. Do dziś nie wiem, jaki obraz tamtych czasów wyrobiły sobie (poza tym co deklarują we wspomnieniach: „chuda, ruda i wściekła”). Osiwiałam wówczas po raz pierwszy i zaczęłam farbować się najtańszą farbą, ruską „chną” plus łupinki cebuli, dotychczas farbujące wielkanocne jajka. Chuda, bowiem kartkowych wyrobów dla mnie już nie starczało i mając w domu 3 mężczyzn z inteligencji, wartych tylko 2,5 kg mięsa miesięcznie (w tym większość z kością), chodziłam zawsze głodna.

My tonowałyśmy wojownicze nastroje naszych mężów. Oni skakali sobie do gardeł, idąc kopali napotkane kamienie, bowiem odruchy buntu tkwiły w nich nieczynne latami i teraz mogły znaleźć wyraz, podczepione pod polityczne nastroje. Nareszcie mogli okazać swoją męskość. My, żony i matki, łagodziłyśmy, nie zastanawiając się, co z tego rozumieją nasze dzieci. Oni przekrzykiwali się swoimi argumentami. Jeden z tych argumentów zapamiętałam do dziś. „Tak teraz opowiadasz, jaki z ciebie był opozycjonista, a zapominasz dodać, że jak przyszło co do czego (stan wojenny), to ubłagałeś księgową, żeby twoje składki na „Solidarność” fikcyjnie przeksięgowała na kasę zapomogowo-pożyczkową!” Pewien tatuś, w odruchu politycznego protestu, wyrzucił przez okno koszulki i buty nastoletniego syna, wystane przez matkę w kolejkach, z nieznanych mi bliżej powodów. Nie zważając na upokorzenie, grzebała bidula w poszukwaniach w krzakach  pod blokiem, ale część zdążono już ukraść.

My wycierałyśmy szklanki do blasku. Oni, źli na nas, podmieniali  szklanki ustawione dla gości, na stole, na musztardówki, wykpiwając dziewictwo Matki Boskiej i brak talentu do prasowania koszul. Każdy argument był dobry, aby nam dopiec i skompromitować nasze starania wobec innych. Zobaczcie, jakie mamy głupie żony! Świat woła o nasze przywództwo, a wam zależy na ładnych, drobnomieszczańskich nakryciach!

Nie narzekam. Moje dzieci i dzieci siostry, zrozumiały. Więcej niż nam się wydawało, choć niewątpliwie inaczej. Ale nasze wnuki? Dlaczego milczymy? Ile przed nimi ukrywamy? Może chcemy wreszcie żyć w spokoju, wybierać nie w plemiennym zacietrzewieniu albo biologicznej konieczności, ale może zniechęceni, nie potrafimy im wytłumaczyć, że pieniądz w ostatecznym rozrachunku z życiem, nie ma większego znaczenia, bowiem same się swego odstępstwa od prawd pospolitych wstydzimy? Może wstydzimy się swoich prawdziwych uczuć i fascynacji, bo  wdrukowano nam wierność zasadom i obowiązkom?

Wszystko to, co nie jest naszym bólem i wyrzutami sumienia, ma wymiar wstydu. Niewiele satysfakcji. Skąd mamy widzieć, czy nie wyhodowaliśmy małego Hitlerka na swoim łonie? Jak się z tym wszystkim pozbierać? Jak przestać być matkami?

Czy istotnie trzeba wojny, wrogów, niebezpieczeństw, żeby świat wrócił na swoje miejsce? Czy może upiory, jakoś ponownie same z siebie, schowają się za ubrania w szafach, jak schowały się wtedy, a nawiedzone kobiety i mężczyźni nadal będą głosić peany o urokach i rozkoszach macierzyństwa? O miłości do piesków i kotków i o szkodliwości glutenu, jako kontrze przed supremacją NARODU, dopóki ich zacietrzewienie nie znajdzie lepszego obiektu?

To nie jest rzeczony nożownik, tylko inne, zwyczajne dziecko urodzone w roku 1966. Ale zapewne tamten ma równie słodkie fotki, na których myśli krążą jak ptaki w jego głowie i nikt, nawet matka nie wie, co się z nich wykluje.

Radość o poranku

Nigdy nie jest nam dana radość bez otrzymania warunków. Dowiadujemy się czegoś miłego, ale (w obecnych czasach – podobno to co jest przed „ale” nie jest ważne) „oczekuję od ciebie, że się dołożysz”.  Gdyby nie to, że miewamy różne drogi uzyskiwania informacji, nie wiedziałabym, że ktoś robi mnie w bambuko. Ja też w odpowiedzi kłamię (choć lata temu obiecywałam, że będę zawsze mówiła prawdę i czuła z tego powodu satysfakcję). Nie mogę jednak dopuścić, żeby traktowano mnie, jako przygłupią staruszkę na wymarciu. Pojęczę trochę, naciągnę odrobinę i skłamię bezpiecznie – nie będę się wdawać w dyskusje z tymi, którzy chcą mnie przechytrzyć. Ja nie kłamię (jak się pocieszam) tylko bronię siebie przed oszustwem. Wiadomo, że babcie w przeciąganiu liny nie są najlepsze, za to w jęczeniu i narzekaniu, owszem. Znakomitą szkołę w tym wzgledzie nabyłam we wczesnym dzieciństwie, towarzysząc mojej mamie podczas wizyt w licznych urzędach, od których zależał nasz byt.

I tak ja, oraz moi adwersarze, nakręcamy spiralę kłamstw. – Tylko nie mów temu i tamtemu, że… -Tylko nie przyznawaj się…  -Tylko powiedz mi najpierw, a ja ci dobrze doradzę… – Wszak wiesz, że mam wyłącznie twoje dobro na względzie… Blablablabla. Kiedy słyszę owo „Tylko” w mojej głowie, świeżo ostrzyżonej, otwiera się nowa zapadka.

Przeliczanie wszystkiego na kasę nie jest złe. Rozumiem, że fryzjerka, czy pedicurzystka, która przychodzi do mnie do domu, zasługuje na wyższą wypłatę niż w lokalu. Wszak w śnieżycy i mrozie musi przejść do mnie,  tracąc cenny czas. Rozumiem, że sprzątająca Ukrainka się spieszy i czasem „zapomni” wyczyścić piekarnik czy mikrofalę i „nie zdąży” zajrzeć pod fotel, gdzie gromadzą się okruszki. Ja, gdy sama sprzątałam, też czasem opuszczałam miejsca, których sprzątania nie lubiłam.

Gdzie więc jest granica kłamstw, które aprobuję?

Niestety, przesuwa się ona w tak zawrotnym tempie, jak bieguny  pola magnetycznego ziemi w ostatnim roku. Podobno jest to wstęp przed przebiegunowaniem Ziemi.

Kiedy byłam dzieckiem, za największe dziecinne „przestępstwo” uznawano kłamstwo. — Powiedz prawdę, a nie zostaniesz ukarana – tak mawiali rodzice. Dzisiaj powszechnie uważamy, że kłamstwo jest niezbędne do życia. I nie tylko to, mające na celu ogólnie pojętą litość nad nieszczęśliwym, nie dodawanie mu niepotrzebnych zmartwień do kompletu nieszczęść, które go spotkały (nie mówimy dziewczynie, która straciła matkę, że ostatnio zbrzydła), ani nie oceniamy czegoś co nie jest niezbędne do cudzej egzystencji (Idź na potańcówkę, wiadomo, że każda potwora znajdzie swojego amatora). Uważamy, że kłamstwo jest usprawiedliwione okolicznościami, które uważamy za ważne. Skoro więc życzymy sobie, aby wygrał polityk X, a nie Y, to mamy prawo rozpowszechniać o nim kłamstwa, bowiem czynimy to w słusznym celu (to znaczy takim, który my uznaliśmy za słuszny).

Jeżeli trafi nam się po drodze głupia staruszka, mamy prawo ją okłamać, ponieważ potrzebujemy pieniędzy w „słusznym celu”. Nawet owa głupia staruszka akceptuje cel, więc o co chodzi? Czego się czepia?

Tu nie potrzeba jakiejś wydumanej mowy nienawiści! Chcemy, żeby było tak, jak my chcemy, więc wszystko co robimy, jest słuszne, nieprawdaż? Mamy prawo do dobrostanu. Jesteśmy go warci. Inni mają nam nie przeszkadzać, niczego więcej od nich nie chcemy.

Był kiedyś niejaki Machiawelli. Młodzi nawet nie wiedząc kim on był, uznaliby go za zgreda. Wszak on narzucał sobie jakieś ograniczenia. Coś tam bredził o uzasadnieniach, jakby trzeba było nad tym rozmyślać.

A dlaczego „Radość o poranku”?

„Nie zmąci mej radości żadny cień… Obiecał mi poranek szczęście dziś…”

Złudzenie lat siedemdziesiątych, lat mojej kończącej się młodości. Dziś, zanim coś dostaniemy, musimy za to zapłacić, bez gwarancji otrzymania obiecanego. I musimy potargować się jak na bazarze. A przecież mamy prawo, zasługujemy na (tu wstawić odpowiednie słowo).

To nie mowa nienawiści jest początkiem złego, a mowa kłamstw. Nie możemy być szczęśliwi, gdy wszystko nastawione jest na wszechwładne oszustwo. Obiecano, a nie dotrzymano. Więc ja też nie dotrzymam, bo nie ja obiecywałam. Nie dotrzymuje się umów zapisanych na papierze i przypieczętowanych, a ktoś bredzi o niepisanych umowach społecznych!

W ogladanym ostanio serialu czyjeś ozdrowienie musiało być okupione czyjąś śmiercią. To chyba wyznacznik naszych czasów – Nie mamy prawa się z niczego cieszyć, bowiem nieznany jest nam koszt, który poniesiemy. Za wszystko nusimy płacić z góry I nie wiemy, czy nie opłacamy czyjejś zbrodni lub nieszczęścia. Tylko czasami możemy sobie ulżyć w mowie lub w piśmie. Na tyle – na ile nas nauczono.

Przesyłam do Twojej wiadomości

Urzędy, firmy i politycy uwielbiają przesyłać do Twojej wiadomości rozmaite infpormacje licząc na to, że w świątecznym zapale ich nie przeczytasz, a tym samym nie zadeklarujesz swojej zgody, bądź jej nie wyrazisz w króciutkim terminie ledwie kilku dni; a tym samym próbują cię oszukać i skłonić do niekorzystnego rozporządzenia swoimi prawami. Ongiś, dawnymi czasy czynili tak drobni cwaniaczkowie, dziś po metodę tę sięgają wielkie firmy i korporacje, nawet spółki Skarbu Państwa (podobnie jak Urzędy Skarbowe, Prokuratury, Sądy i inne instytucje rzekomo publicznego zaufania).

W mojej skrzynce pocztowej w okresie między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem pełno takich pism, które udaja życzenia a nie są tymi, czym naprawdę są. Oto ich krótki przegląd:

„Innogy” pisze do mnie: „Gratuluję, dokonałaś dobrego wyboru! Z szerokiej gamy produktów  Innogy Polska wybrali Państwo ofertę, która gwarantuje niezmienność ceny przez cały okres obowiązywania Umowy” Rysunek z dłonią i kółkiem pośrodku niej, niczym odznaka Namiestnika z  serialu „Gra o tron”.

W serialu tym namiestnika nie wybierał lud, podobnie jak ja nie wybierałam Innogy, jako dostarczyciela energii. Gdybym miałą wybierać, nigdy bym nie postawiłą na firmę o takim mało przyjaznym mianie. Na moich rachunkach pojawiła się ona wskutek dziwnych zmian nagłówków i nazw (zapewno jako skutki przyjaznych lub wrogich przejęć, podobnie jak we wspomnianym serialu grały ze sobą różne rody). Abstrahując od historii, cóż pisze do mnie ów Namiestnik?

Informuje, że dokonałam dobrego wyboru, bowiem blablabla z dniem 1 stycznia 2019 roku  wpłynęłam na decyzję Innogy Polska SA o smianie stawek cen i stawek opłat określonych w taryfie blablabla i że (niby) taryfa dla  mnie osobiście pozostała bez zmian), dodając jednocześnie, że załączona taryfa (po cholerę ją załączają, skoro nas nie dotyczy!)  stanowi integralną część zawartej ze mną umowy. A taryfa, jak taryfa – kilka dalszych stron drobnym drukiem do przeczytania w Wigilię przy barszczu z uszkami lub pierogach z kapustą i grzybami. Z telewizji wiem, że oznacza podniesienie cen energii elektrycznej (które rzekomo dla odbiorców prywatnych miały zostać nie podniesione, a taż sama „Innogy” przysłała mi kilkanaście dni wcześniej prognozowany rachunek na rok 2019 ze starymi cenami. Który z tych dokumentów jest kłamliwy?

Ja, jako osoba o zamiłowaniach humanistycznych nie za bardzo mam ochotę rozważać przy świątecznym stole albo sylwestrowym szampanie prawidłowość wzorów,

obliczonych dowodnie na rozmycie mojej uwagi, podobnie jak system TEAD miał rozmywać uwagę odbiorców reklam proszków do prania..

Przechodzę więc do kolejnego pisemka, tym razem dostawcy  telefonii komórkwej, informującego mnie (jak zwykle z opóźnieniem), iż „…z dniem 12 grudnia 2018 roku zmianie ulegną postanowienia zawarte w Państwa umowie o świadczenie usług telekomunikacyjnych” i łaskawie powiadamiająją mnie/nas, iż nie musimy nic robić, podejmować żadnych działań ale (nie wiedzieć czemu) informują nas, co się zmieniło. Wszystko oczywiście, jak w Innogy drobniutkim, nieczytelnym drukiem. Z pomocą lupy dostrzegłam jedynie iż niektóre wyrazy zostały przekreślone, chociaż nadal nie rozumiem jakie zmiany dla mnie osobiście niesie przekreślenie wyrazu „jednego” w zestawieniu „jednego miesiąca” i nadal nie chce mi się męczyć przy użyciu lupy nad tekstem. Wolę tejże lupy użyć do wyciągania ości z leszcza w galarecie, bowiem treść poniższego zdania nadal pozostaje dla mnie niezrozumiałym bełkotem, wszak przecież nie musiałam nic robić, mogłam się oddać konsumpcji wigilijnej ryby, zamiast sprawdzać siłę swojego intelektu. Kiedy jednak dokładnie przeczytałam tekst po Nowym Roku (skanując go i powiększając na monitorze litery odkryłam, że minął termin wypowiedzenia umowy przeze mnie w razie braku akceptacji zmian. Tak naprawdę to minął już, zanim otrzymałam w/w pismo (28 grudnia 2018), a nawet zanim je wysłano (22 grudnia 2018 r), bowiem terminem wyznaczonym na akceptację był 12 grudnia 2018 roku

Kolejny druczek o frapijącej nazwie „Informacja dla mieszkańców posiadających spółdzielcze prawo do lokali mieszkalnych.” Dowiaduję się z niej, iż z dniem przekształcenia prawa wieczystego użytkowania we własność opłata z tytułu wieczystego użtkowania gruntu związanego z gruntem pod budynkiem stanie się opłatą przekształceniową, natomiast za tereny wspólnego korzystania (zapewne grunt pod budynkiem zgodnie z ową dziwaczną logiką nie jest do nich zaliczny), „…wnosić będą Państwo nadal opłatę z tytułu wieczystego użytkowania.” Tak więc tłumacząc z Polskiego na nasze, jeden podatek zostanie zamieniony na dwa o różnych nazwach. Ostatnie zdanie w/w informacji podaje nam do wiadomości, iż indywidualne naliczenie wysokości opłat dostana nam doręczone w terminie póżniejszym. Po cholerę więc zawracają nam głowę, żeby informować, iż nie mają dla nas informacji? Może po to, żeby świąteczny makowiec stanął nam ością w gardle?

Kolejny druczek przekonuje mnie iż koniec ze składaniem PIT-ów i że skarbówka nas rozliczy i że ja oczywiściue nie muszę nic robić, bo wszystko zostaje po staremu. G. prawda. Jak nic nie zrobię, starcę ok. 300 zł – sądząc po latach ubiegłych. Skąd niby skarbówka ma wiedzieć, ile wydałam na leczenie i rehabilitację?

I przedostatni druczek, ten, która spędza mi posylwestrowy sen z powiek – „jak bedziemy segregować śmieci”. Owszem – nowe pojemniki przywieźli i nazajutrz zabrali, segregacja miała obowiązywać od 1 stycznia, ale ponoć nie obowiązuje (chociaż w Warszawie obowiązuje?);  skoro sa tylko stare pojemniki (sprzed 2 ustaw wstecz, tylko nalepki się zmieniają), to co ja mam robić? Czy konstruktor architekt mojego bloku przewidział balkon, jako miejsce segregacji śmieci? Pal diabli w zimie, ale latem jak wytrzymam w smrodzie 6 pojemników? W dodatku każdy pojemnik muszę wyłożyć torbą foliową (bo nie chcę zmagać się z myciem i dezynfekcją pojemników), czyli zwiększę liczbę plastiku nie segregowanego w postaci worków. W moim bloku połowa staruszków nie wychodzi na dwór i czeka na dobrych ludzi, którzy wyniosą im śmieci w odruchu litości. Czy więc jestem już skazana na wszechwładny letni smród i stałe zamknięcie okien?

I ostani druczek kalendarz, z wyróżnionymi krateczką ważnymi datami . Patrzę na kwiecień: egzamin gimnazjalny, pierwszy w historii egzamin ósmoklasisty, Niedziela Palmowa,  wiosenna przerwa świąteczna w szkołach, triduum paschalne, Wielkanoc i dalej miesiąc w miesiąc na zmianę święta religijne, patriotyczne i samozwańcze. A kiedy dzień ważny dla mnie osobiście? Styczeń, luty, kwiecień, maj – zarezerwowane wszystkie dni. Na odwrocie kartki rady na bezsenność STOSUJ WIECZORNE RYTUAŁY. Wśród nich wymieniona KOLACJA, która powinna obfitować w aminokwas tryptofan. Nic nie napisano, czy powinna być przy świecach.

Bo ty zawsze, bo ty nigdy.

To są takie zdania-wytrychy, z pozoru mało ważne, nieistotne; jednak pulsujące niedocenianą siłą, od wielu pokoleń. Stulecie Niepodległości już je znało, a kto wie, czy nie wcześniej. Nasze okowy, kajdany, nigdy nie zerwane. Dla rozważenia tym, których dotyczą.

W bezsenne noce (zwłaszcza na granicach niżów z wyżem – idących najczęściej od Północy), nie mogąc zasnąć, zmagam się z problemami. Udając się na spoczynek, pragnę szybciutko udać się w krainę snów Wielkiego Piękna i Idei Przewspaniałych, a czasem, z powiewem Pólnocnego Wiatru, śmigać bezkresnymi polami i lasami, przemykając między ośnieżonymi choinkami, jednoznacznymi i upartymi w swej symbolicznej trwałości, tymczasem…

Tymczasem. Świat wokół mnie pulsuje zwyczajnością, której nie miałam czasu poświęcić. Jutro mam gościa, co ugotować? Czy mam w zamrażarce coś stosownego, czy może jako relikt czasów, które słusznie minęły, posądzana zazwyczaj o nadmierne gromadzenie zapasów (jak wiadomo – wystanych w kolejkach), bez umiaru korzystajaca z internetowych zakupów, BO TY ZAWSZE MUSISZ MIEĆ ŻARCIA DO PRZESYTU.

BO TY NIGDY NIE ZNASZ UMIARU. Tak, boję się głodu. Kiedyś ukradłam dziecku bułkę z wędliną i ta kradzież do dziś stoi mi kością w gardle.

Boli mnie głowa, mam zawroty. Czy to już? Nie, na szczęście nie. Prześliczna choinka, oszpecona wsiową dyskoteką migajacych kolorów, niebieskiego, czerwonego i zielonego, odbitą w czerni ekranu telewizora.

– Proszę, przełącz choinkowe światełka, żeby nie migały w tak szybkim tempie, a najlepiej w ogóle. Przełącznik jest w kącie, do którego nie mam dostępu z moim chodzikiem.

BO TY ZAWSZE WYDZIWIASZ, KAŻDĄ PRZYJEMNOŚĆ ZEPSUJESZ! MOŻNA BYŁO KUPIĆ DROŻSZE ŚWIATEŁKA, ZA CZTERDZIEŚCI ZŁOTYCH, A NIE ZA DZIESIĘĆ. BYŁABYŚ ZADOWOLONA?

Nie o to chodzi. Podobno kierowcy z padaczką mają problemy, gdy jadąc aleją, wysadzaną drzewami, w słoneczny dzień muszą mierzyć się z słonecznym światłem naprzemiennie z cieniem bijącym po oczach. Może i te światełka tak działają?

ALE TY NIE MASZ PADACZKI!

No, nie mam… Ale głowa mnie boli, i  w niej się kręci, a najwazniejsze, że psuje mi nastrój.

WEŹ SIĘ W GARŚĆ, MA BYĆ MIŁO.

Już, już zasypiam. Chciałabym obejrzeć to Wielkie Piękno, ale ogladam coś zupełnie innego. Segregacja śmieci. Pod zlewozmywakiem (jak większość Polek) mam wiaderko nieduże, wyłożone folią, w którym umieszczam wszystkie śmieci wg. kryterium klasyfikacji: ŚMIERDZĄCE. Tam spoczywają najwyzej dwa dni obierki, fusy, resztki, których obawiam się już zjadać, tudzież plastiki i papiery po mięsie, wędlinach i rybach, i inne rzeczy, o których wiem, że nadługo będą śmierdzieć. Ponieważ nie wychodzę na dwór, co dwa dni zawiązuję ów niewielki woreczek i wkładam do pojemnika na balkon, gdzie w zimnie oczekują na kogoś, kto da się zmobilizować, aby starszej pani wynieść toto do śmietnika. Żeby samej wyjść do śmietnika, musiałabym założyć buciki, a nie paradować w letnich klapkach. Sami rozumiecie, że nie jest to bucik na styczniowy dwór, a poza tym, po remoncie, kafelkarze użyli mojej włóczkowej, moherowej czapki, do polerowania fug (akurat nawinęła im się pod rękę), więc goła głowa w zimie też nie pasuje. No i kurtka, piękna, z futrzanym kapturem, ale jakoś tak, akurat strzyka mnie i boli w prawym barku, więc nawet z pomocą szczypiec od grilla, jej nie założę. Zresztą szczypce się ślizgają po materiale, a chwytak dla starowinek, kaleczy materiał, szkoda niszczyć taką piękną kurtkę tylko po to, żeby wyjść do śmietnika.

Teraz klasyfikacja śmieci się zmienia. Odpady bio muszą być oddzielone od plastiku, nawet brudnego. Zamiast jednego, pod zlewem muszę mieć dwa worki, (a raczej woreczki, bo niewielkie). Gdzie je zmieścić, skoro mam koszyk na kartofle i jeden duży garnek, który mi się gdzieś indziej nie mieści.

Zamiast Wielkiego Piękna widzę inne rozwiązania praktyczne. Kartofle przełożę do koszyczka, który postawię na dużym garnku – nie chcę go wyrzucić, choć używam go raz na rok (BO TY ZAWSZE TRZYMASZ NIEPOTRZEBNE GRATY), ale pokrywkę odwrócę do góry stroną wklęsłą (po co ktoś konstruuje takie pokrywki, zabierające zbyt dużo miejsca?!), a kosz do śmieci, służący do tej pory za pojemnik do kartofli, użyję na śmieci śmierdzące.

No problem rozwiązany, ale chęć do snu, umyka. Nie widzę już Wielkiego Piękna, jestem pełna energii, której nie mogę spożytkować z powodu ogranniczonych możliwości ruchowych. Im bardziej tęsknię za Wielkim Pięknem, tym mniej ono daje się przyciągnąć do mnie i zatrzymać.

Wszak w korytarzu czekają następne pojemniki segregacji śmieci: plastik/papier/puszki – rozdzielane na 3 frakcje i czwarta – butelki, słoiki itp. szkło. (Ileż to nietrafionych tekstów produkuje moja drukarka! Które są ważniejsze, a których więcej?) Już teraz tkwią na stołeczku, o który zawadzam, przemieszczając się w nocy do toalety, (jak czynią to starsi ludzie nie posiadający dywanów na utrapienie młodych sąsiadów) 1 puszka po piwie, 1 stary kalendarz, kilka foliówek i posylwestrowa flaszka po szampanie – 0,5 l, które wypiły 2 starsze panie. Och, czemuż nie jestem młodym, prężnym facetem, który wypija 5 plastikowych flaszek coca-coli i 10 innego badziewia, a w dodatku sam, na własnych nogach, może je wynieść do śmieciowej altanki?

Na szczęście siła wyższa (Ta, która Jest, o ile jest) lituje się nade mną i gdy wreszcie zasypiam, wspinam się po górskiej, kamienistej ścieżce, biegnącej wzdłuż krystalicznego strumyka, a mam na sobie zieloną suknię we kropkowane wzory „Wilczych Szeptów”  Agnieszki Cupak i choć nie doznałam Wielkiego Piękna, (niedostępnego tym, którzy nie rozumieją swoich umysłów) odnalazłam Średnie Piękno, do czasu, aż mglisty poranek z powrotem przywoła segregację śmieci.