Czego mi brakuje w czasie świąt? Przede wszystkim Bożego Narodzenia, ale innych magii też. Tak jakoś dziwnie mam na starość, że wyciągam wszystko, czego mi teraz brak, a czego kiedyś nie doceniałam, albo doceniałam w niewielkim stopniu. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że będę żałować uciążliwych dla gospodyń domowych zwyczajów i rytuałów. Tych 12 potraw na Wigilię, tych nieszczerych czasem pocałunków przy dzieleniu się opłatkiem i tych prześmiewczych życzeń typu: życzę ci, żebyś była milsza dla mnie…
Pierwsza rzecz, która przychodzi mi na myśl o magicznej stronie świąt, to “pierwsza gwiazdka”, której dzieci wypatrywały w Wigilię. Dzisiaj już nie ma pierwszej gwiazdki, a właściwie nie ma żadnej gwiazdki. Czasem pojawiają się poruszające się pseudo gwiazdki, ale są to samoloty, helikoptery, drony, UFO, albo jeszcze coś innego, a nie prawdziwe ciała niebieskie. Nawet dzisiejszy księżyc nie jest księżycem, tylko jedną z wielu lamp na osiedlu. I astrologia traci swój sens, skoro jakiś wytwór człowieka silniej świeci na zimowym niebie niż boskie instalacje.
Kiedy byłam dzieckiem, niebo było rozgwieżdżone nawet nad Warszawą, nie mówiąc już o mniejszych miejscowościach. Już 20 lat temu jeździliśmy z mężem na działkę, gdzie spędzaliśmy wszystkie święta i notowaliśmy z bólem serca, że gwiazdek jest na niebie coraz mniej. Kilkanaście kilometrów od nas położone miasteczko zawłaszczało całe niebo plamą silnego światła, mimo że nasza działka położona była w środku lasów. 40 lat temu niebo iskrzyło się gwiazdami i gwiazdozbiorami, które dzisiaj oglądam wyłącznie na zdjęciach i ilustracjach kalendarzy. Wówczas odczuwało się jakąś magiczną moc tych gwiazd, chociaż nie wiadomo było na czym ona polega, ale niewidoczne sznurki wiązały nas z wszechświatem, nie wiadomo dla kogo, po co i czemu. Ta tajemnica zimowego nieba i wypatrywania pierwszej gwiazdki powstała właśnie w latach dziecinnych i przetrwała jako niepotrzebna dziś nikomu legenda.
Święta w mojej rodzinie nigdy nie były nacechowane specjalna religijnością, jednak nastrój podniosły i oczekujący, wspierany silną przyrodą, stanowił kwintesencją Świąt. Jakichkolwiek zresztą. Nie było żadnych tradycji robienia zakupów, bowiem po drugiej wojnie światowej niewiele rzeczy można było dostać i niewielu rzeczy wszyscy oczekiwali. Na choince wieszało się jabłka, malutkie wtedy, ze zdziczałych przeważnie sadów, jakieś cukierki w kolorowych papierkach, słodkie i klejące, niesmaczne pierniczki polukrowane domowym lukrem, barwionym wywarem z buraków – a wszystko to można było zjeść po świętach, co stanowiło miłe ukoronowanie ich wątpliwej urody, wspartej łańcuchami z kolorowego papieru, pęczkami waty udającymi śnieg i małymi świeczkami, od których płonęły choinki (a czasem firanki i mieszkania). Te wydarzenia trwały w pamięci latami, jak wówczas, gdy zapaliła się choinka mojego ojca i jego drugiej żony, a którą mój ojciec bohatersko wyniósł płonącą do łazienki i spłukał pod prysznicem. Kiedy wniósł ją na powrót do pokoju i lamentującą żonę pieszczotliwie uspokajał, że nic się drzewku nie stało i że żadna bombka nawet się nie zbiła, podczas gdy ja tylko zauważyłam, że miał dłonie całe w bąblach i poczerniałe od ognia. Dla naszej mamy nigdy taki był, zawsze szorstki i nadęty. Z pewnością właściwą wczesnej młodości oceniłam tę kobietę jako niegodną ojca, głupią i interesowną. Dziś oczywiście taki domorosły sprawdzian charakterów nie istnieje za sprawą zimnych, energooszczędnych żarówek ledowych.
Dla mnie święta (dotyczy to nie tylko Bożego Narodzenia) straciły sens wraz z ich magią. Nawet Kościół się do tego przyczynił zwalniając na Wigilię wiernych z postu. Mój wnuk na Wigilię jada tylko kurczaka i tylko ja jakoś trzymam się ryby, niekoniecznie karpia, ale na pewno słodkowodnej, kisielu z żurawin I kutii z pszenicy, a nie byle jakiej grubej kaszy z makiem. No i kompotu z suszonych owoców, na który rodzina wzdraga się ze wstrętem, bo ma brzydki kolor i pływają w nim bure farfocle. W dodatku tego kompotu nikt nie słodzi, a przecież wszystkie napoje powinny być słodkie.
Wraz z magią świąt odeszła potrzeba świętowania. Nie potrzebuję już choinki, nie mam się z kim dzielić opłatkiem, bowiem dzielenie to ma sens jedynie wtedy, kiedy poddają się tej tradycji wszyscy i kiedy ją rozumieją, może nie koniecznie religijnie, ale właśnie magicznie, jako jedną z nici wiążących nas z gwiazdami i z innymi ludźmi, bliskimi i dalekimi. Te więzi są już niechętnie widziane, nierozumiane, nie dlatego, że to trudne do pojęcia, ale dlatego, że nikt nie chce ich rozumieć. Królują przekazy dnia, rzeczy proste i oczywiste, ale w przewrotnie inny sposób, niż kiedyś wyglądała prostota i jasność. Podobnie jest z kolędami i wszystkim innym, co stanowiło składnik świąt. Także życzenia wesołych, zdrowych i szczęśliwych świąt brzmią głupio i niepotrzebnie. Ich słowa są bezmyślnie powielane, chociaż już nie na kartkach świątecznych, bowiem zwyczaj ich wysyłania zanika, ale np. na Facebooku i w innych miejscach, w marketingowych mailach, otrzymywanych z różnych instytucji, banków, sklepów Itp. Zanika różnica między anielskim włosem, jako choinkową ozdobą, a anielskim przesłaniem, jakie wypada ogłaszać w oczekiwaniu na opychanie się żarciem i słodyczami; tak, jak kalendarze adwentowe dla dzieci i dorosłych, sprzedawane w promocji przez sklepy, mają cokolwiek wspólnego z pojęciem adwentu. Wprawdzie życzenia składa się także z innych okazji i innych świąt, ale wówczas ja dbam o to, żeby były one indywidualne, skrojone dla danej osoby. Ale to takie moje dziwactwo, a z racji mojego wieku ludzie są uprzejmi i nie wytykają mi za bardzo tego zwyczaju.
Jedyny dobry współczesny zwyczaj, to możliwość wręczenia gotówki zamiast prezentów, co powoduje, że nie będą nietrafne, chociaż ich dawanie nie sprawia tyle frajdy co dawniej, podobnie zresztą jak i otrzymywanie. Znikają więc i pewne wymagania uprzejmościowe np. zakazy kręcenia nosem na nieudany prezent. Dziś tak się robi, zwłaszcza wtedy, gdy można zamienić lub odstąpić od zakupu poprzez internet czegoś, co obdarowanemu się nie spodoba. Nikt już nie daje prezentów praktycznych typu szalik, skarpetki, chusteczki do nosa, ale także nikt nie daje prezentów zrobionych przez siebie, co kiedyś było częste i co się ceniło, bo włożono w rzecz własną pracę i pomysłowość. Wygoda to jednak i utrapienie, zwłaszcza jeśli przez miesiąc wysłuchuje się w telewizji i czyta w prasie pełno doniesień, jakie to biedne będą święta i prezenty w czasach inflacji. Pojęcia obchodzenia świąt i dawania oraz otrzymywania prezentów przeszły z dziedziny symbolicznej do merkantylnej.
Młodzi nie rozumieją, że coś robi się symbolicznie i nie dla konkretnych osiągnięć czy zysków. Zupełnie nie pojmują, że dni świąteczne powinny być wyjątkowe przynajmniej przez kilka godzin zbliżać się do ideału, jaki byśmy pragnęli mieć w otoczeniu ludzi życzliwych, słuchających nas a nie telewizora, wspólnie śpiewających czy poddających się nastrojowi pierwszej gwiazdki. Że ideał istnieje nie po to, by go realizować, a po to, by wskazywać drogę wspólnotom, jeśli czasem o niej zapominają.
No więc po co świętować? I co świętować?