Matka nożownika ostrzegała przed swoim synem

Matka nożownika ostrzegała przed swoim synem – grzmią tytuły internetowych znawców matczynych turbulencji uczuciowych. Dobro pokonuje zło, tak się zachłystują media  – bo matce nożownika udzielono pomocy psychologicznej. W domyśle: tyle jest innych, którzy bardziej zasługujących na pomoc. Chyba… Że jest to matka niesłusznie skazanego Tomasza Komendy – ta oczywiście od dziś (choć nie przedtem, gdy najbardziej tego potrzebowała) zasługuje na wszelką pomoc, jako matka niewinnego. Matki winnych zasługują na potępienie, cokolwiek zrobią.

Wsadzam kij w mrowisko. Matka jest matka. Macierzyństwo jest stanem nigdy nieprzemijającym, wiecznym cierpieniem, zasłużonym lub nie. Czy aprobujemy swoje dzieci, czy nie; kochamy je biologicznie nieodpornie i nieprzemyślanie; zmagamy się z nimi i ze sobą; z nimi w nas, zwłaszcza. Nigdy nie jesteśmy pewne, czy mamy rację. Zawsze musimy wybierać: między sobą, nimi, zasadami etycznymi, naszym doświadczeniem i doświadczeniami, które kształtowały nasze dzieci, często wbrew nam.

Za czasów słusznie minionych dostawałyśmy kartki na buty dla rodziny. Jeśli naszym dzieciom nie podobały się oferowane przez reżim modele, przechodziły całą zimę w tenisówkach, a potem miały do nas, a nie do systemu kartkowego, pretensję o odmrożone palce. Pretensje owe zyskiwały wymiar uniwersalny, jako uzasadnienie walki pokoleń. Czasami nasze dzieci latami nie chciały nas z tego powodu znać, albo dlatego, że ich nie ochrzciłyśmy, albo nie kupiłyśmy butów (i kartki się zmarnowały), albo nie chciałyśmy ich, jako matki zrozumieć. Nie zadawali sobie pytań (oczywiście), czy umieli cośkolwiek z tego nam, matkom, wytłumaczyć. Mea culpa – byłyśmy równie głupie i zagubione, jak i oni.

Jeśli nasze dzieci miały odmienne od nas poglądy – szanowałyśmy je. Tak nas wychowywano. Pocieszałyśmy się, że wychowywałyśmy ich na wolnych ludzi, choć oni o tym nie mieli pojęcia. Wszak pojęcie „wolności” miało zawsze nieodłączny przymiotnik „socjalistyczna”.

Co spieprzyłyśmy po drodze? Może niepotrzebnie uzgadniałyśmy z ich ojcami, wbrew naszym odczuciom, jednolitą linię poglądów? Może dałyśmy ich ojcom zbyt wiele praw, a sobie zbyt mało? Może nie przekazałyśmy im swojej empatii, bowiem same wstydziłyśmy się jej. Człowiek jest racjonalny, a kobieta (zwłaszcza) musi być silna i odporna na krytykę, bo musi przeżyć. To jej podstawowe zadanie. Nie doznanie szczęścia, zadowolenia z życia, a przekazanie instynktu życia. Nasi rodzice przeżyli 3 wojny (1905,1914,1939) i uchronili nas przed śmiercią, nasze zadania były równie poważne.

Lekceważyłyśmy realia, stawiałyśmy na principia. Nigdy więcej wojny – to był mój priorytet. Jakim kosztem on działał? Ile refleksji stłumił w pokoleniu moich dzieci? Pragnęłyśmy dla nich szczęścia, wolności i braku ograniczeń. Wierzyłyśmy, że człowiek z natury swej jest dobry, trzeba mu tylko dać pole do popisu, umożliwić rozwój i postęp. Co zrobiłyśmy nie tak?

Ich pokolenie – dzieci lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Prezydent Gdańska. Wielu ze znanych polityków. Menadżerowie, biznesmeni, nauczyciele, wolne zawody. Dzieci koleżanek i kolegów, posłowie mojej i przeciwnej opcji, często bracia z jednej rodziny. To jest właśnie pokolenie naszych synów.  My, matki, patrzymy na to, co wykluło się ze skorupek i zawiązków. Czy i w jakim stopniu odpowiadamy za to, co dzieje się dziś? Gdzie leży nasza wina?

Napisałam kiedyś opowiadanie, „Imieninowe przyjęcie”, opisujące stereotypy tamtych czasów, zmagające się w swoistym tańcu szkieletów.  Takie imieninowe/urodzeniowe imprezy odbywały się w każdym z domów. Wódka na kartki, albo pędzony bimber, czy przemycane spirytusy niemieckie, rozrabiane miodem, karmelem, lub jak „mama z tatą”, sokiem wiśniowym, uwalniały polityczne emocje. Symbol symbolem poganiał. Mój szwagier wołał, że Solidarność jest naszą przyszłością, mnie tegoż poranka koledzy z pracy wskazali drzewo, na którym zawisnę, bowiem przypadkiem, poszukując czegoś w archiwum, trafiłam na skład broni. Mój przyjaciel ze studiów wskazywał na nowe, które się przed nami otwiera, ale ktoś tańczył tango przytulango z żoną przyjaciela. Oni zostawali na imprezie, a ja musiałam udać się na dyżur w przedsiębiorstwie zmilitaryzowanym, mając w głowie powiewne spódnice i koronkowe majtki mojej rywalki (co nie zmieniało faktu, że w biurze musiałam gościć  prywatną, kartkową kawą żołnierzy reżimu   – wszak oni mieli broń, a ja tylko kawę) podobnie zagubionych, jak ja. I musiałam w Sylwestrową noc, łomem tłuc lód na ulicy Komarowa (przydzielony prostokąt) pod groźbą postawienia pod mur i rozstrzelania (to były pierwsze dni stanu wojennego, gdy wierzono jeszcze we wszystkie groźby), zanim nauczyłam się, jak działa ten system i jak wystawiać go do wiatru.

Moje dzieci patrzyły na to i tworzyły sobie koncepcje  zupełnie niezależne od tego, co tkwiło w mojej głowie. Do dziś nie wiem, jaki obraz tamtych czasów wyrobiły sobie (poza tym co deklarują we wspomnieniach: „chuda, ruda i wściekła”). Osiwiałam wówczas po raz pierwszy i zaczęłam farbować się najtańszą farbą, ruską „chną” plus łupinki cebuli, dotychczas farbujące wielkanocne jajka. Chuda, bowiem kartkowych wyrobów dla mnie już nie starczało i mając w domu 3 mężczyzn z inteligencji, wartych tylko 2,5 kg mięsa miesięcznie (w tym większość z kością), chodziłam zawsze głodna.

My tonowałyśmy wojownicze nastroje naszych mężów. Oni skakali sobie do gardeł, idąc kopali napotkane kamienie, bowiem odruchy buntu tkwiły w nich nieczynne latami i teraz mogły znaleźć wyraz, podczepione pod polityczne nastroje. Nareszcie mogli okazać swoją męskość. My, żony i matki, łagodziłyśmy, nie zastanawiając się, co z tego rozumieją nasze dzieci. Oni przekrzykiwali się swoimi argumentami. Jeden z tych argumentów zapamiętałam do dziś. „Tak teraz opowiadasz, jaki z ciebie był opozycjonista, a zapominasz dodać, że jak przyszło co do czego (stan wojenny), to ubłagałeś księgową, żeby twoje składki na „Solidarność” fikcyjnie przeksięgowała na kasę zapomogowo-pożyczkową!” Pewien tatuś, w odruchu politycznego protestu, wyrzucił przez okno koszulki i buty nastoletniego syna, wystane przez matkę w kolejkach, z nieznanych mi bliżej powodów. Nie zważając na upokorzenie, grzebała bidula w poszukwaniach w krzakach  pod blokiem, ale część zdążono już ukraść.

My wycierałyśmy szklanki do blasku. Oni, źli na nas, podmieniali  szklanki ustawione dla gości, na stole, na musztardówki, wykpiwając dziewictwo Matki Boskiej i brak talentu do prasowania koszul. Każdy argument był dobry, aby nam dopiec i skompromitować nasze starania wobec innych. Zobaczcie, jakie mamy głupie żony! Świat woła o nasze przywództwo, a wam zależy na ładnych, drobnomieszczańskich nakryciach!

Nie narzekam. Moje dzieci i dzieci siostry, zrozumiały. Więcej niż nam się wydawało, choć niewątpliwie inaczej. Ale nasze wnuki? Dlaczego milczymy? Ile przed nimi ukrywamy? Może chcemy wreszcie żyć w spokoju, wybierać nie w plemiennym zacietrzewieniu albo biologicznej konieczności, ale może zniechęceni, nie potrafimy im wytłumaczyć, że pieniądz w ostatecznym rozrachunku z życiem, nie ma większego znaczenia, bowiem same się swego odstępstwa od prawd pospolitych wstydzimy? Może wstydzimy się swoich prawdziwych uczuć i fascynacji, bo  wdrukowano nam wierność zasadom i obowiązkom?

Wszystko to, co nie jest naszym bólem i wyrzutami sumienia, ma wymiar wstydu. Niewiele satysfakcji. Skąd mamy widzieć, czy nie wyhodowaliśmy małego Hitlerka na swoim łonie? Jak się z tym wszystkim pozbierać? Jak przestać być matkami?

Czy istotnie trzeba wojny, wrogów, niebezpieczeństw, żeby świat wrócił na swoje miejsce? Czy może upiory, jakoś ponownie same z siebie, schowają się za ubrania w szafach, jak schowały się wtedy, a nawiedzone kobiety i mężczyźni nadal będą głosić peany o urokach i rozkoszach macierzyństwa? O miłości do piesków i kotków i o szkodliwości glutenu, jako kontrze przed supremacją NARODU, dopóki ich zacietrzewienie nie znajdzie lepszego obiektu?

To nie jest rzeczony nożownik, tylko inne, zwyczajne dziecko urodzone w roku 1966. Ale zapewne tamten ma równie słodkie fotki, na których myśli krążą jak ptaki w jego głowie i nikt, nawet matka nie wie, co się z nich wykluje.