Wieści z samotni 9. Karteczka

Moja znajoma napisała mi, że po lekturze ostatniego odcinka Babci Ezoterycznej lepiej zrozumiała kogoś bliskiego sobie i to, że on źle znosi przestawianie przedmiotów; w inne miejsca

Ja sądzę, że dzieje się to tak dlatego, iż osoby niepełnosprawne, mające kłopot z poruszaniem się, zwykły patrzeć na dół, pod nogi, a nie przed siebie. Ich horyzont (nie przenośny, ale rzeczywisty) mieści się znacznie poniżej horyzontu innych ludzi. Przedmiot przestawiony z jednego miejsca w drugie, znajdujący się mniej więcej na wysokości oczu zwykłego człowieka, dla osoby niepełnosprawnej często jest niemożliwy do dostrzeżenia bez specjalnych poszukiwań, one zaś wymagają podniesienia wzroku i penetracji otoczenia. Powoduje to konieczność zmiany pozycji na mniej wygodną, często niepewną i niestabilną.

Odpisałam tej znajomej, poszukując w pamięci najtrudniejszych wyzwań, jakie przede mną stają. Pamiętałam o jednym – trudnościach z podnoszeniem przedmiotów, które spadły na ziemię, zwłaszcza płaskich. Nie opowiedziałam jej jednak o czymś, co mnie z takiej okazji spotkało. Czynię to teraz, może trochę zafiksowana na przypowieściach, ponieważ historyjka ta mogłaby być jedną z nich.

Zadzwonił do mnie jakiś człowiek. Powiedział, że na giełdzie kupił stary komputer, a na jego dysku znalazł bardzo wiele informacji dotyczących mnie. Był tam także mój numer telefonu, a poza tym jakieś teksty i inne dokumenty. Człowiek ten powiedział, że prawdopodobnie ktoś, kto upgrejdował mój mój komputer, zgrał zawartość dysku na wszelki wypadek, a potem zapomniał o tym i dysk ten sprzedał na giełdzie. Możliwe też, że jakiś nieuczciwy pracownik firmy komputerowej ukradł zalegający na regałach dysk i sprzedał go na giełdzie zapomniawszy o jego wyczyszczeniu. Tak czy inaczej, dzwoniący jest w posiadaniu wielu moich osobistych danych i postanowił nagrać je na płytę i wysłać do mnie, zanim ostatecznie dysk ten wyczyści. Problem w tym, że aktualnie jest w szpitalu, i dopiero może zrobić to, gdy z niego wyjdzie. Dzwoni jednak wcześniej, żeby mnie uprzedzić, bo możliwe, że mogę jeszcze podjąć jakieś postępowanie w stosunku do osoby, która nie uprawniona rozporządziła moimi dokumentami.

Byłam zainteresowana, bowiem mogły się tak kryć teksty, których nie udało mi się dotychczas odszukać w posiadanych materiałach (w które z biegiem czasu wkradł się bałagan), czekałam jednak, aż facet ponownie się odezwie, ale minęły miesiące, a on nadal milczał.

Postanowiłam więc zadzwonić do niego i spytać, co dalej. W telefonie odezwała się kobieta, wdowa po mężczyźnie, który w międzyczasie zmarł. Podała mi swój numer telefonu I powiedziała, że postara się sprawdzić, czy u męża nie leży stary dysk. Jeżeli go odnajdzie, a ja zadzwonię do niej, i podam adres, to dysk ten mi wyśle.

Telefon do tej kobiety zapisałam sobie na karteczce, ponieważ w międzyczasie zmieniłam operatora telefonii komórkowej i przy zmianie karty część numerów telefonów, zapisanych na karcie, a nie w pamięci aparatu, zostałaby utracona. Nie byłam więc pewna, co się stanie z telefonem kobiety.

Ponieważ kobieta nie odezwała się więcej, po jakimś miesiącu lub dwóch postanowiłam zadzwonić do niej. W pamięci telefonu nie znalazłam tego numeru, więc musiałam odszukać kartkę zapisanym numerem. Karteluszki takie przechowuję w jednym miejscu, w pudełeczku reklamowym PZU sprzed co najmniej pięćdziesięciu paru lat. Leżą tam nienaruszone od dziesięcioleci, bo zazwyczaj nie przydają mi się do niczego. Ważne telefony mam zapisane w komórce, w nowym modelu; nieważne mogą nigdy nie być potrzebne.

Przeszukałam całe pudełko i odnalazłam numer tej kobiety. Siedziałam przy komputerze przy uchylonym oknie, ponieważ zrobiło się nagle dość ciepło. Podmuch wiatru wyrwał mi karteczkę z rąk i wywiał na ziemię. Już od kilku lat nie jestem w stanie się schylić I podnieść czegoś z podłogi. Na co dzień posługuję się chwytakiem, który jednak czasem nie jest w stanie podnieść przedmiotów płaskich.

Karteczka z miękkiego papieru może być podniesiona na dwa sposoby: pierwszy polega na przesunięciu jej do stopy albo do innego trwale zamocowanego przedmiotu, przesuwaniu chwytakiem po niej tak, aby zgięła się w połowie i uchwyceniu tego zgięcia szczypcami. Sposób ten jednak nie nadaje się do podnoszenia sztywnych kartoników, a na tym zapisany był numer telefonu. W podobnym przypadku należało wziąć śmietniczkę na długim kiju oraz szczotkę i spróbować nią zmieść kartonik na nią. Udawało się to jednak w tylko w części przypadków, ponieważ brzeg śmietniczki zaopatrzono w gumową osłonkę, nie wiadomo czemu służącą, ale utrudniającą zmia tanie płaskich przedmiotów. Ten kartonik więc także nie dał się zmieść i tym samym dostać do mojej dłoni.

Kolejnym sposobem mogło być posłużenie się odkurzaczem, ale w tym wypadku było to niemożliwe, ponieważ przewód odkurzacza nie był włączony na stałe do gniazdka, a gniazdko znajdowało się kilkanaście centymetrów nad podłogą. Nie mogłam się tak nisko schylić, a chwytak nie miał wystarczającej siły aby wepchnąć końcówkę odkurzacza do niego.

Innych pomysłów już nie miałam. Przez kolejne trzy dni patrzyłam na kartkę leżącą na podłodze z numerem telefonu zapisanym na odwrocie i próbowałam różnych  sposobów, z których żaden się nie sprawdził. Pozostawało mi tylko czekać, aż ktoś pojawi się u mnie w domu i podniesie tą nieszczęsna kartkę. Przez tydzień nikogo nie było, a ja ciągle próbowałam i próbowałam wdrożyć w życie kolejne, świtające mi pomysły. Za którymś razem kartka frunęła pod szafkę.

W poniedziałki przychodzi do mnie pani sprzątająca i czekałam na jej przybycie, aby podniosła mi tę kartkę. Pani przyszła, szafkę odsunęła z wielkim trudem, ale kartonika pod nią nie było. Prawdopodobnie pofrunął dalej, pod dużą szafę z czeczotu, stanowiącą część wyprawy panieńskiej siostry mojej babci z 2005 roku, ale stamtąd już nikt by jej nie wydobył (z wyjątkiem może sześciu ludzi i podnośnika hydraulicznego). Ostatni raz ją przestawiano w roku 1975, przy okazji remontu mieszkania. Kolejne remonty obywały się już bez jej poruszania

Część mojej osoby spoczywa więc na jakimś dysku komputerowym, zlokalizowanym w nieznanym mi miejscu i nie jest możliwe odzyskanie tego fragmentu mojej osobowości, zdanej w obce ręce losu. Jako Babcia Ezoteryczna powinnam przyjąć nauczkę świata, że jeżeli odmawia on mi dostępu do czegoś, to powinnam z tego zrezygnować (co zazwyczaj czynię z pokorą). Jako osoba niepełnosprawna nie powinnam godzić się ze swoim statusem i wezwać owych sześciu ludzi z podnośnikiem hydraulicznym lub elektrycznym dla podniesienia zabytku. wyciągnięcia kartonika, odczytania numeru telefonu i zadzwonienia do kobiety, która być może dysku nie znalazła, albo o sprawie zapomniała, a dysk wyrzuciła na śmietnik, albo zaraziła się od męża koronawirusem I umarła (czego jej wcale nie życzę, ale co muszę brać pod uwagę).

Czy więc jest sens podejmowanie danych dalszych wysiłków uzyskania czegoś niepewnego? Tak uczy zdrowy rozsądek i tak napominają biblijne przypowieści. Na tych rozważaniach mogłabym się zatrzymać, korci mnie jednak aby dołożyć do nich drugie piętro. Osoby niepełnosprawne są trudne do zrozumienia przez otoczenie, ponieważ trudno sobie wyobrazić, na jakie przeszkody napotykają. Opowieść powyższa może być przykładem dla zwykłych ludzi, zabawną anegdotą, jak można utracić część siebie  przez nieumiejętność podniesienia z ziemi małego kartonika.

Nie myślcie, że problem ten nie został rozwiązany. Wprawdzie część mojej osobowości znalazła się poza moim zasięgiem, ale i tak niewiele czasu dzieli mnie od chwili, kiedy ona cała, ta moja osobowość, znajdzie się poza moim zasięgiem. Nie przywiązałam się więc bardzo do tego, konkretnego niepowodzenia. Problem rozwiązałam w inny sposób. Znalazłam bambusowy kijek, który podpierał kiedyś doniczkowy kwiatek, przywiązałam go do łopatki od przewracania kotletów na patelni (metalowej, starej, nie drewnianej, nowoczesnej!) i w ten sposób uzyskałam narzędzie, umożliwiające podniesienie mi z ziemi płaskich, twardych kartoników. Jeden koniec kartonika przydeptuję nogą, drugi zaś podważam łopatką, która wsuwa się znakomicie pod kartonik. Nie muszę dalej patrzeć przez cały tydzień na leżący papierek! Mogę obrócić swoje spojrzenie na inne rzeczy i sprawy.

słownik błędów c.d.
Podnośnika — podnieść Nicka
Przydeptuję — przy Depp tuje

Wieści z samotni 8 – przeprowadzka i słownik błędów

Nie wychodzę z domu od kilku lat. Jednak dopiero ostatni rok i pandemia stanowi zdecydowaną różnicę w stosunku do lat ubiegłych. Zawsze bowiem było tak, że choć ja nie wychodziłam z domu, sporo osób mnie odwiedzało; czasami silniejsi z nich wywozili mnie na spacer wózkiem inwalidzkim. Miałam więc ulotny wprawdzie, ale kontakt ze świeżym wiatrem, z wilgocią deszczu czy mżawki; oglądałam twarze ludzi na ulicach w inny sposób niż w telewizji. Zresztą były to twarze jeszcze bez masek, z ustami, brodami i zębami. Z uśmiechem lub przeciwnie, niechętnym grymasem. Oswojone, zrozumiałe, jasne. Czasami zamieniałam z ludźmi kilka słów, lub byłam świadkiem interakcji między innymi osobami. To wszystko dawało złudzenie uczestniczenia w życiu społecznym otoczenia, które utraciłam. W następstwie tej utraty – ponieważ próżnia wypełnić się musi (zazwyczaj czymś gorszego rodzaju) – zaczęłam przywiązywać nadmierną wagę do rzeczy mało istotnych, do szczegółów i z ich powodu przeżywać stresy. Zaczęłam lubić niebieskie maseczki a nienawidzić czarnych. Denerwowały mnie nosy wyłażące niechlujnie spoza masek i ręce poprawiajace włosy lub nadmiernie gestykulujace.

Wiele ze swoich nowych emocji zauważyłam dopiero ostatnio. Tak się stało, że postanowiłam przeprowadzić się z mojego małego pokoju, będącego jednocześnie sypialnią i biurem, ze stacjonarnym komputerem, ale malutkim telewizorkiem, do znacznie większego “salonu”, nieużywanego od czasu, kiedy pozostałam sama. W małym pokoju jest duszno i trudno go dobrze przewietrzyć, w salonie zaś mam klimatyzację, balkon i więcej światła. Im mniej się poruszam, a więcej leżę (ponieważ z powodu schorzeń kręgosłupa nie mogę siedzieć dłużej niż kilka minut), tym większe znaczenie ma dla mnie dopływ świeżego powietrza i uczucie większej przestrzeni wokół mnie.

W ostatnich latach przed swoim zamknięciem odbyłam kilka podróży zagranicznych, łącznie z rejsem wycieczkowym luksusowego, na miarę przeciętnych oczekiwań statku, wokół Norwegii i za Koło Podbiegunowe i przyznam się szczerze, że wyjazdów tych nie przeżywałam aż tak bardzo, jak moja mama wyjazdy na letnisko, co  we wspomnieniach zasługiwało na drwiny z jej kilkudniowych “rajzefiber”. Wydawało mi się, że jest to sprawa obycia w świecie, doświadczeń, które uzyskaliśmy wraz z wejściem do Unii Europejskiej i mojego osobistego podróżowania po krajach Europy. Tymczasem myliłam się bardzo, a odkryłam to właśnie kilka dni temu.

Moje przeniesienie z małego pokoju do salonu wiązało się z koniecznością założenia pewnych instalacji dla niepełnosprawnych, jak: poręcze, uchwyty, linki instalowane w suficie do pomocy we wstawaniu; potrzebą przeniesienia i usprawnienia zasilania elektrycznego, obsługującego łóżko i inne potrzebne mi urządzenia. To wszystko trzeba było zaplanować, i wyznaczyć miejsce, kierując się pewnymi wymaganiami, jakie stawiała moja sytuacja (np. częstsze leżenie na prawym boku, niż na lewym, czy na wznak). Po tygodniu, kiedy nadszedł czas przeprowadzki, czyli przeniesienia łóżka do salonu, co trwało raptem kilkanaście minut odkryłam , że cała ta operacja stanowiła dla mnie przeżycie o wiele większe, niż wielogodzinne podróże samochodem do Holandii, promem do Szwecji, czy rejsy wokół Norwegii lub po Morzu Czarnym, a może nawet większe, niż wiele lat temu miesięczna objazdowa wycieczka po wschodniej części ówczesnego Związku Radzieckiego, zwiedzanie miast o wielowiekowej tradycji, jak Samarkanda, Buchara i inne oraz kilku republik, obecnie niedostępnych z powodu sytuacji politycznej, w warunkach bardzo skromnych, jak na nasze dzisiejsze wymagania.

To przeżywanie przeprowadzki z pokoju do pokoju zbulwersowało mnie samą i nie powiem, że nie przeraziło. Nie mogłam spać przez kilka nocy przed nią i dwie noce po. Wszystko było inaczej. Centymetrowe przesunięcia ustawienia poręczy, miejsce jeżdżącego na kółkach stolika miała zastąpić szafka czekająca na złożenie, linki pomagające w podnoszeniu się do pozycji siedzącej z nieco innym rozkładem napięć, inne odgłosy zza okna i z mieszkań nade mną, inne światła nocą na suficie, inne prądy powietrza – to wszystko stanowiło środowisko tak nowe, nieznane i nie oswojone, że aż nie mogłam sama siebie zrozumieć, jak bardzo stresujące.

Tłumaczyłam to faktem, że mam mniejszy kontakt z ludźmi, którzy ze względu na moje zdrowie zaprzestali odwiedzania mnie i byli dostępni jedynie przez komunikatory i media społecznościowe. Ale tłumaczenie to nie zadowalało mnie. Zrozumiałam, że im bardziej zmniejsza się liczba bodźców, dochodzących do mnie z zewnątrz, tym bardziej te nieliczne, z którymi mam do czynienia zyskują wagę i znaczenie. Sprawy błahe z pozoru stają się pierwszoplanowymi, tłumią sprawy ważne, istotne i nurtujące. W jakiś sposób pomniejszyło to mnie, zredukowało i wypełniło wolne miejsca emocjami właściwymi dla wydarzeń większego kalibru.

Przypuszczam, że dotyczy to nie tylko mnie. Większość ludzi zamkniętych w domach musi przeżywać podobne sytuacje. Możemy sobie wyobrazić, jak bardzo to wpływa na życie rodzinne, kiedy w mieszkaniu przebywa kilka osób, wskutek czego życie może stawać się czymś nie do wytrzymania. Ktoś rzuca skarpetki na podłogę, a ty musisz patrzeć na nie cały dzień (albo podnieść).Ktoś odstawia rzecz nie na swoje miejsce. Ktoś lekceważy Twoje preferencje dotyczące sposobu zamknięcia okien i regulowania temperatury w mieszkaniu. I tak dalej.

 Jak wspomniałam już, w mojej samotni, odwiedzanej bardzo rzadko przez kogoś innego niż dostawcy ze sklepów internetowych lub nieliczni członkowie rodziny, w danym momencie zdrowi, każde drobne wydarzenie nabiera wielkiego znaczenia i staje się podstawą refleksji, w innych warunkach nie występującej, jako że dotyczy spraw błahych. Z powodu choroby i starości mój świat zacieśnia się, na co czas kowidowy ma wpływ niebagatelny, zapełniam więc swoje dni refleksjami nad drobiazgami. Nie zawsze są jednak jest to zajęcie głupie, ponieważ czasem refleksja nad głupotką przynosi spostrzeżenia dotyczące ważniejszych spraw. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Niemożliwość pozostawania dłużej w pozycji siedzącej ogranicza moje korzystanie z komputera. Na wysięgniku obok mojego łóżka umieściłam tablet, w którym mam program notatnika, zapisującego mowę w postaci znaków graficznych – liter. Potem zawartość notatnika wysyłam mailem sama do siebie i kopiuję na dysk do programu edycji dokumentów, w którym dokonuję poprawek, zanim zamieszczę je na swoim blogu lub wykorzystam w inny sposób. W notatniku nie mogę poprawiać tekstu z powodu zbyt małych rozmiarów liter i trudnego trafienia palcem w miejsce kursora.

Słownik, którym posługuje się program notatnika, jest bardzo ubogi, nie zawiera wyrazów skomplikowanych albo aktualnie niemodnych, podobnie jak obcy jest jego rozumieniu język literacki. Kiedy usłyszy zbitek dźwięków, które trudno mu zidentyfikować, stosuje słownik angielski, a nie polski, co powoduje zupełnie śmieszne tłumaczenia rdzennych polskich słów na zbliżone brzmieniem, ale obce znaczeniem wyrazy. Bierze się to zapewne stąd, że istniejący już słownik angielski został zastąpiony okrojonym mocno słownikiem polskim, przy minimum rozważań programistów na temat budowy i charakteru języka polskiego.

Oto przykłady:

— Sharpa no – zamiast “szarpano”
— pan Demi –   zamiast “pandemii”
— Jak her Lotte core daj  –  zamiast “Jak Charlotte Corday”
— ten te Rohr –  zamiast “ten terror”
—-aż to Kata A- zamiast “a sztuka ta”

Ale oprócz angielskich wpływów pojawia się już coś bardzo rodzimego, a mianowicie patriarchalizm. Polega on na tym, że zapisując w notatkach moje spostrzeżenia i działania w rodzaju żeńskim (jako że jestem kobietą), słownik uparcie usiłuje zastąpić je rodzajem męskim, bowiem w jego  drukowanym przekonaniu notatki sporządzają tylko mężczyźni. Sięga więc do czasów gdy, kobiety nie umiały pisać, a sztuka ta przeznaczona była dla zakonników i ważnych mężów, czyli mniej więcej do epoki średniowiecza.

Na przykład:

— “umiałaś, zawisłaś, zatrzymałaś, szanowałaś” – zmiana na I os. rodzaju męskiego: “zawisłem, umiałem, zatrzymałem, szanowałem”,  
— “niedouczonej” – zmiana na “niedouczonego”,
—ewentualnie na 3 os.— “zostałaś” –  na “została” – bowiem z nieznanych mi względów nie toleruje narracji w 2 osobie. Niestety, dłuższy tekst, który piszę obecnie, jest narracją bohaterki do samej siebie, a więc w II osobie liczby pojedyńczej..

Tak gromadzę swego rodzaju słowniczek wyrazów preferowanych przez mój niedoskonały program tłumaczący mowę na pismo. Niebagatelne miejsce w nim znajduje zastępowanie małych liter wielkimi literami nie wiadomo właściwie dlaczego, w każdym razie zupełnie niezgodnie z duchem języka polskiego. Do innych błędów należy także zaliczyć pisownię nie z czasownikami i pisownię imiesłowów tudzież zwykłe błędy ortograficzne.I rozmaite inne dziwactwa.

Oto przykłady:

—“Wszędzie” – uparcie poprawia na “wszendzie”
—“nienormalną” – na “nie normalną”
— “odszukać” – na “poszukać”, 
— “opłacić” – na “zapłacić”
— “przyszłoby” – na “przyszło by”
— “choć” – na “chodź”
— “przerażali” –  na “przerażają”
— “szczepienie” – na “szkapiny”, lub “Skawiny”,

Jednakże w tych dziwactwach jest metoda, poza tym chyba, że programiści wywodzą się z pokolenia urodzonego w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, które w szkołach podstawowych było na bakier z językiem polskim i głośno nawoływało do zniesienia zasad ortografii, co zaowocowało licznym wysypem urzędowo poświadczonych dysgrafików i dyslektyków, jako ukłon resortu edukacji w ich stronę.

Tendencję do upraszczania sobie życia obserwujemy we wszystkich jego dziedzinach, ale mnie drażni najbardziej anglizacja języka polskiego, choć pocieszam się, że ongiś walczono uparcie z makaronizmami, aż przyswojono je tak, iż obecnie niewiele osób zdaje sobie sprawę z naleciałości włoskich czy francuskich w naszym języku (choć jeszcze uparcie walczy z rusycyzmami – może dlatego, że są najświeższe lub z powodów politycznych), więc i angielszczyzna albo przeminie, albo się spolszczy. Inna rzecz, że na moich oczach powstaje język podstawowych słów, powszechnie obowiązujacy, choć nie umiejący oddać wszystkich niuansów życia, a ponieważ to, co nienazwane, nie istnieje – zubożając nasze życie psychiczne i społeczne. Nawet literatura przestaje być ostoją językowej finezji…

Powielkanocna rada dla moich i cudzych wnuków

Zacznę od przypowieści. Uwielbiałam je kiedyś i uwielbiam do dziś. Biblijne i wzorowane na nich. Jest bowiem tak, że zdarzają się historyjki błahe na pozór, po latach jednak okazują się przenośnią, pozwalającą zrozumieć dylematy stające przed człowiekiem i wówczas zwykłe opowieści stają się przypowieściami. Rzadko mi się zdarza coś w tym rodzaju napisać, ponieważ czuję ich wielką wagę, a nie chcę popadać w moralizatorstwo. Poniżej moje odstępstwo od tej zasady.

Tak więc zdarzyło się to przed Wielkanocą, wiele lat temu, gdy dumnie posiadaliśmy z mężem samochód marki Syrenka. Samochodem tym udaliśmy się w góry, aby spędzić tam święta. W niedzielę wielkanocną postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę do kościoła, który znajdował się na szczycie pewnej góry, w niewielkiej odległości od miejscowości, w której mieszkaliśmy. Na górę tę można było wjechać samochodem, co pociągało nas, dotychczasowych pieszych, jak nam mówiono – w lecie, ale nie w zimie, ponieważ droga ta nie była odśnieżana. 

Asfaltowa szosa prowadziła na szczyt góry z dwóch miejsc, można więc było wjechać z jednej strony, a wyjechać z drugiej. Tak też postanowiliśmy zrobić. Wielkanoc tego roku była wczesna, bodajże marcowa i choć stopniały śniegi, jako miastowi, nie przyzwyczajeni do wiejskich okolic, nie wzięliśmy pod uwagę, że grunt może być jeszcze bardzo grząski. Wjeżdżając pod górę byliśmy już bardzo blisko szczytu, gdy asfaltówkę zastąpiła droga gruntowa, a samochód nasz zawiesił się na koleinach wyżłobionych przez koła ciągników.

Mijali nas świątecznie ubrani ludzie I choć patrzyli z niechęcią, znaleźli się młodzi chłopcy, którzy sami z siebie, nieproszeni, pomogli nam wysunąć samochód z kolein I przepchnąć go nieco dalej, gdzie grunt był już twardszy i można było spokojnie jechać przez osuszoną już wiatrem część drogi. Mimo, że ludzie ci nam pomogli, ponieśli także pewne straty z tego powodu, a mianowicie pobrudzili sobie świąteczne ubrania.

Odnieśliśmy wrażenie, że pomagać nam specjalnie nie chcieli, ale zmusiło ich do tego coś od nich silniejszego, może świadomość święta, jego znaczenia, a może też jakieś kulturowe zobowiązania i nakazy. Pomogli nam, ale patrzyli na nas z niechęcią, nie chcieli przyjąć zapłaty ani podziękowań; podobnie zachowywali się także i inni ludzie, mijający nas w drodze do kościoła. 

Dziś, kiedy przypominam sobie tę historię, rozumiem także jej głębsze znaczenie. Jeżeli zdarzy się komuś w życiu sytuacja, z której nie widzi wyjścia, może powinienem stanąć i zaczekać aż sprawa sama się rozwiąże. Zazwyczaj rozwiązanie przychodzi z zewnątrz, takie lub inne; nie zawsze wiemy, jakie ono będzie i nie zawsze ono jest przyjemne lub korzystne; ma jednak jedną dużą zaletę – nie musimy nic zrobić, aby nasz los się odmienił.

Dlaczego jest to rada dla wnuków? 

Wielu młodych ludzi przez pandemię czuje się odizolowanymi od świata i rówieśników, rozrywek, kontaktów i innych rzeczy, do których się przyzwyczaili. W przenośnym sensie ugrzęźli w koleinach swoich nawyków i swojej życiowej sytuacji. Sami nie umieją się z niej wydostać, bowiem ich wyobraźnia nie sięga tak daleko, aby mogli narysować przed sobą scenariusz przyszłych wydarzeń, albo jest on wręcz katastroficzny, ponieważ ich wyobraźnia nad miarę wybujała wskutek genów lub lektur czy filmów. 

Świat jednak nie stoi w miejscu, idzie naprzód i zawsze znajdzie się ktoś albo coś co wytrąci ich z tych kolein bez własnego wysiłku. Będą musieli przystosować się do nowej sytuacji, w której się znajdą i na pewno zrobią to odkrywając jednocześnie prawdę, że życie przerasta wszystkie możliwe nasze wyobrażenia o tym, co będzie potem.

Ludzie, którzy nas otoczą później nie zawsze będą życzliwi, ale zawsze chcąc nie chcąc zmienią naszą sytuacją. Czy na gorsze., czy na lepsze – będzie to jednak nowy układ na szachownicy, który może przynieść nieoczekiwany sukces albo zmianę, która po jakimś czasie przyniesie nową szansę. Tak więc śladem pewnego wróbelka przyjmijcie, że nie zawsze twój wróg, co na ciebie…. I na odwrót, oczywiście też.

A kiedy zdarzy się taki moment, że trzeba się sprężyć i za coś wziąć, zrobić, nauczyć się lub podjąć decyzję, to najlepszym wyjściem będzie wyjść z siebie i stanąć obok oraz popatrzyć na to, co pozostało w tym miejscu. Ten, czy inny widok, jaki zobaczymy, powinien skłonić nas do nabrania przekonania, że od takiej czy innej decyzji świat się nie zawali i potraktować ją jako swego rodzaju ćwiczenie do przymuszania się. 

Uda się albo nie uda się, nic nie zatrzyma się w biegu, nie wybuchnie żadna wojna, zegary nie oszaleją, komunikacja nie stanie, nie zmieni się partia rządząca ani opozycja, tylko my staniemy jeszcze bardziej obok.  Może coś dodatkowo zobaczymy albo o czymś się przekonamy.  I nic więcej. Ale warto poczekać na nowy widok i nowy ogląd.

Tyle od Babci Ezoterycznej na dziś.