Kiedy nasz naczelny wódz palcem wytknął naszego największego wroga, a mianowicie “Ryżego”, jak to bywa często u starszych osób, moje myśli poszybowały natychmiast ku wspomnieniom. Wprawdzie wódz jest o ponad 10 lat ode mnie młodszy, więc zapewne nieco inne ma wspomnienia, także co do przezwisk, jakimi obdarzano wrogów za naszych wczesno nastoletnich czasów. Za mojej młodości wrogiem nie był nigdy „Ryży”. Największym wrogiem był „Świński Blondyn”. Będąc młodą wychowawczynią na koloniach letnich dzieci klasy pracującej miast i wsi słuchałam stale takiej ballady:
“Świński blondyn wciąż się chowa,
W domu nigdy nie nocował…”
Nadmieniam, że inne przestępstwa „Świńskiego Blondyna” wciąż nie są mi znane i nie zapamiętałam ich niestety, ani reszty piosenki.
Jakie to ekscytujące – te eskalacje podświadomości! Zakłada się, że złoczyńca ma stały dom i powinien w nim nocować, a największym jego przestępstwem jest to, że przebywa poza miejscem stałego zamieszkania i zameldowania, a tym samym wprowadza w błąd władze naszej ukochanej ojczyzny ludowej, bowiem w dowodach osobistych figuruje zawsze miejsce stałego zamieszkania, do którego człowiek jest przypisany. Tę historyczną prawdę uzupełnię wspomnieniową anegdotą.
Dzień i noc przed ślubem z moim mężem, już świętej pamięci, spędziliśmy na ciężkiej pracy, która miała przynieść nam kasę na pierwsze dni wspólnego życia. Mój mąż od czasu do czasu dostawał zlecenia od dzielnicowych władz na sporządzanie spisów mieszkańców dzielnicy objętych obowiązkowymi szczepieniami i płacono mu jakąś tam część złotówki (groszy jeszcze wówczas nie było) za jedno nazwisko wpisane do wielkiej księgi. Całość spisu przynosiła zupełnie niezłe, jak na kieszeń studentów dochody. Dlatego też przeddzień naszego ślubu i noc spędziliśmy na pracowitym, odręcznym przepisywaniu drukowanymi literami, z jednej księgi do drugiej, spisu mieszkańców. Nasz ślub wyznaczony był gdzieś koło południa i pamiętam, że ostatnie nazwiska zostawiliśmy na wieczór po ślubie (tam i z powrotem udaliśmy się nań tramwajem), w czym pomagał nam kolega męża, jak również w dokończeniu malowania pokoju, w którym mieliśmy mieszkać. Jednakże noc spędzona przez mojego męża poza swoim miejscem zamieszkania i zameldowania uruchomiła zazdrosnych sąsiadów, czyhającym na nadmetraż mieszkań sąsiedzkich. Z tego też powodu nasłali na nas Milicję Obywatelską celem sprawdzenia, co czyni u mnie osobnik niezameldowany. Była to zresztą poważna złośliwość, ponieważ karać można było za więcej niż trzy dni pobytu niezameldowanego, jedna więc noc nie robiła żadnej różnicy z prawnego punktu widzenia. Milicjanci okazali się bardzo sympatycznymi ludźmi, a kiedy pokazaliśmy im zaświadczenie z Urzędu Stanu Cywilnego o terminie naszego ślubu, wyznaczonego na następny poranek, opuścili nas gratulując i życząc szczęścia na nowej drodze życia, napominając jednocześnie, że noc poślubna, to dopiero następna, a nie poprzedzająca ślub, z czego dowodnie widać, że byli bardziej papiescy niż nasza obecna prawica. To tak a propos opresji stosowanej przez siły porządkowe wobec obywateli.
Dzisiaj poezja zmierza w innym kierunku. Czytam w Internecie wiersz młodej poetki czy poety:
„Pukają mi po czole chwasty” (!)
Jakby pisał/a to dla mnie, babci starszej od wodza o ponad 10 lat, czym może się tłumaczyć, że nie będę głosować tak jak 56% emerytów i rencistów wielbiących PIS. Dlatego ja swoim wrogom wymyślałabym od świńskich blondynów, a nie od ryżych, niezależnie od rzeczywistych kolorów włosów.