Taka historia. Autentyczna. Spływ Dunajcem dla turystów tydzień temu. Na środku rzeki dwóch flisaków (słowacki właściciel łodzi i jego pomocnik) wprowadzili tratwę (składającą się z kilku wąskich czółen) na skałę wystającą z nurtu rzeki. Tratwa przechyliła się i połowa czółen nabrała wody, stopniowo tonąc. Przewożona wycieczka składała się z kilkunastu obcokrajowców (narodowość litościwie pominę) zdecydowanie ilościowo przewyższających limit dla tego rodzaju łodzi. Właściciel popadł w stan kompletnego zagubienia, zwłaszcza, że flisacy z innych, towarzyszących mu łodzi, zamiast pomóc, przyspieszyli wiosłowanie i zmyli się natychmiast. Woda sięgała tylko do pasa lub nieco ponad, ale przejście kilkunastu metrów do brzegu nie było bezpieczne. Niska temperatura wody mogła sprawić, że ktoś nagle zanurzony mógłby doznać zatrzymania akcji serca, ktoś inny przewrócić się i w szybkim nurcie na śliskich kamieniach uderzyć w coś głową. Część wycieczki składała się z młodych i szczupłych osób, ale kilkoro ważyło znacznie więcej i nie wyglądało na ludzi zbyt sprawnych fizycznie. Pomocnik przewoźnika nie mieszał się w żadne działania, a właściciel łodzi dobrnął do brzegu pod nawis skalny i wrzeszcząc biegał w kółko. Kompletnie stracił głowę, jak się mówi w takich okolicznościach. W komórce nie miał zasięgu, a tratwa przechylając się, pogrążała w nurcie coraz bardziej.
Brzegiem szło dwóch turystów, młody chłopak i nieco starszy mężczyzna, Zatrzymali właściciela łodzi, nieco go uspokoili przedstawiając mu plan ratunkowy. Uznali, że najważniejszą rzeczą jest przeprowadzenie turystów z łodzi na brzeg, ale żeby uniknąć czyhających niebezpieczeństw należało przenieść ich na plecach. Zakotwiczyli między kamieniami bosak, do którego właściciel przywiązał linę, stanowiącą poręcz i przez cały czas ewakuacji trzymali ją usilnie zapierając się stopami w mokry brzeg. Trwało to godzinę albo dłużej. Trudno liczyć czas, kiedy emocje wymuszają akcję ratunkową.
Właściciel stopniowo przenosił „na barana” turystów z łodzi, która zalewana falą, pogrążała się coraz bardziej. Na początek poszły kobiety, a właściwie młode dziewczyny, lekkie i zwinne, potem jednak przyszła kolej na nieco tęższe starsze panie i pewną dziewczynę, ważącą ponad sto kilo. Tutaj właścicielowi tratwy siły odmówiły posłuszeństwa i przewrócił się wraz ze swoją pasażerką, na szczęście dość blisko brzegu.
Wyobraźcie sobie godzinę akcji ratunkowej po pas w zimnej wodzie z ciężarem na plecach! Dwaj przypadkowi wędrownicy też mieli dość trzymania naprężonej liny asekuracyjnej i bosaka, więc coraz głębiej wchodzili w wodę mocząc w niej stopy i buty.
Jak myślicie, co zrobili uratowani wcześniej członkowie wycieczki? Jeśli sądzicie, że pomogli ratować towarzyszy albo przynajmniej wsparli własną siłą dwóch przypadkowych turystów z bosakiem niestabilnie zakotwiczonym między kamieniami, coraz bardziej pogrążających się w zimnym, październikowym nurcie wody (podobno tylko do kolan), to bardzo się mylicie. Na brzegu ustawili się w wachlarz, uruchamiając swoje komórki i nagrywając całą akcję z radością i satysfakcją. Selfie z katastrofą w tle – to jest coś! Możliwe, że emocje przygodnych ratowników i obojętnego pomocnika, a także odchodzącego od zmysłów skrajnie wyczerpanego właściciela, były dla nich jedynie miejscową atrakcją świata, z którym nie mieli nic wspólnego, poza wykupioną wycieczką. Pochodzili zresztą z kraju, w którym światowy język porozumienia – angielski widać nie był im do niczego potrzebny i nie uważali za stosowne zrozumieć tego, o co ich prosili słowacki właściciel oraz polscy turyści. Prawdopodobnie uważali ich za pracowników owego wycieczkowego, słowiańskiego cyrku, wymawiających w dziwaczny sposób szeleszczące spółgłoski, którzy nie oczekują zrozumienia ani pomocy. Wszak ktoś im za to pewnie zapłaci.
Kiedy spytałam jednego z ratowników, dlaczego nie uruchomił swojej komórki i nie nagrał widowiska oraz swojego w nim udziału, odpowiedział mi ze zdziwieniem: przecież trzymałam bosak i napiętą linę, a potem padłem w błoto i byłem tak zmoczony, że musiałem szybko biec do schroniska. Nie dysponuję więc selfie z przypadkowymi bohaterami.
Jako społeczeństwo zatraciliśmy chyba instynkt samozachowawczy. Z opowieści rodzinnych wiem, że w najgorszych chwilach okupacji hitlerowskiej, a także podczas pogromów ukraińskiej na Wołyniu ludzie sobie pomagali: ratowali sąsiadów, albo nawet obcych, bez względu na to, jakiej byli narodowości i co ich mogło za pomoc tę czekać. W odruchu, bez zastanowienia. Dlaczego więc inni flisacy natychmiast odpłynęli? Dlaczego u uratowanych pierwszym odruchem było tylko robienie selfie? Wszak można by przynajmniej pomóc turystom trzymającym bosak z napiętą liną, nikogo to nie narażało na nic groźnego. Czy już zapomnieliśmy, jak wyglądają prawdziwe niebezpieczeństwa i uznaliśmy, że takowe są tylko tam, gdzie nas nie ma?
Ganię tutaj obserwatorów pewnego wydarzenia, ale sama, kiedy trafił mi się podobnego rodzaju widok akcji ratunkowej, zajęłam się robieniem zdjęć, podczas gdy małżeństwo, z którym jechałam, ofiarnie ruszyło na pomoc tłumiąc w zarodku pożar i pomagając kierowcy ciągnika ściągnąć płonące spodnie. Ludzie z następnego, przejeżdżającego samochodu także włączyli się w akcję. A w tym miejscu droga była rzadko uczęszczana.
Ironia losu chciała, że traktorzysta był miejscowym strażakiem i po akcji jechał na swoje pole. Może był zbyt zmęczony? W każdym razie, gdy przyjechała straż, było już po wszystkim, jeśli nie liczyć poparzonych nóg, które wówczas dopiero poczuł.
Ja się mogę tylko tłumaczyć, że więcej bym przeszkadzała niż zdołała pomóc. Robiąc zdjęcia w jakiś sposób czułam się czynnie uczestniczącą w zdarzeniu. Zaspokajałam swoją potrzebę bezpiecznego udziału, nie byłam bierna.
Może tamci też?