Argumenty zgubione w deszczu

Podczas Biesiady Literackiej — imprezy Związku Literatów Polskich, po rozmowie prowadzącego o mojej ostatnio wydanej książce, w kuluarach rozpoczęła się ciekawa dyskusja z pewnym panem, niestety niedokończona z powodu deszczu i poszukiwań lokalu, gdzie można by spokojnie porozmawiać przy piwie, w czasie którego to spaceru grono przyszłych dyskutantów stopniało.

Dyskusja dotyczyła mojego blogu w Tarace. Pan ten chwaląc fragmenty dotyczące wspomnień z przeszłych lat, jednocześnie wyraził wątpliwości, co do sensu partii materiału poświęconych drobiazgom życia codziennego jak np. opowieści o domokrążcach w odcinku „Ludzie z chowu klatkowego”. Na zarzut odpowiedziałam mu jakimś zgrabnym zdaniem sugerującym, że nie wszystko, co ważne dla kogoś, jest równie ważne dla innych, ale potem, mając już czas na zastanowienie się, zaczęłam rozważać wszystkie argumenty za i przeciw.

Co przemawia za wspomnieniami sprzed lat powiedzmy sześćdziesięciu paru? Pewna oczywistość, że osoby wspominające ten czas żyły dłużej niż większość odbiorców wspomnień, a więc mogą udzielić informacji „z pierwszej ręki” jak było naprawdę. Nie zakłada się istnienia sprzeczności między czyimś subiektywnym spojrzeniem, a rzeczywistością, a co więcej, odbiorcy przykładają swoją miarę do wydarzeń z przeszłości, nie chcąc dostrzec tego, co z ich pojmowaniem ówczesnej rzeczywistości się wiąże. Podam na to przykład właśnie z tego spotkania na Biesiadzie Literackiej (nagranie można odsłuchać na mojej stroniehttp://kasiaurbanowicz.pl/?page_id=144

Prowadzący, pan Wacław Holewiński stwierdził, że brakuje mu w mojej książce jakiegokolwiek nawiązania do oceny czasów stalinizmu w Polsce. Oczywiście słusznie zauważył. Brakuje także wielu innych rzeczy: stosunku do problemu aborcji, zniewolenia mediów publicznych i tak dalej. Osoby pamiętające te czasy oczywiście zupełnie inaczej odbierały ówczesną rzeczywistość, niż współczesny czytelnik książki, czy dyskutant. Stalin zmarł w roku 1953, ja miałam wówczas 11 lat. Jako mieszkanka miasta, indoktrynowana w szkole, oczywiście pamiętam ową duszną atmosferę tamtych lat. Jednak będąc dzieckiem odbierałam ten świat jako taki, który jest, był i będzie i usiłowałam się wraz z moimi rodzicami do tego przystosować. Nikt z nas specjalnie nie przejmował się tym, co pisała ówczesna prasa, publikująca przede wszystkim nudne wystąpienia oficjeli. Nie było telewizji, komputerów; telefony u osób prywatnych były rzadkością, a nie w każdym domu było radio. Jeszcze w latach sześćdziesiątych w niektórych rejonach kraju najbliższy telefon był dostępny w odległości 20-30 km, a i to w godzinach do 15-ej. Jaką więc świadomość i zainteresowanie polityką mogło mieć wiejskie dziecko, a nawet jego rodzice z zabitego deskami siedliska? Wiedzieli tylko że są obowiązkowe dostawy, a ubój własnej świni jest nielegalny. To było tło ich życia, które przyjmowali jak pogodę i pory roku, oczywiste oczywistości, o których się nie mówiło.

Współczesny czytelnik nie może zrozumieć, jak można było o takiej opresywności systemu totalitarnego nie myśleć. Można było. Oglądałam parę lat temu film o Korei Północnej i właśnie poczułam się jak w domu mojego dzieciństwa. TERAZ wiem, że to był i czym był stalinizm, ale wówczas o tym się nie myślało. Coraz mniej liczne osoby, pamiętające czasy międzywojnia stopniowo wymierały, ale niewiele mówiły z obawy o własne bezpieczeństwo.

Wracając więc do sprawy argumentów. Prawda jest brutalna. Moje wspomnienia, także te zawarte w „Tarace” nie pomogą zrozumieć, czym był stalinizm dla Polski, chyba że ktoś zechce się z nich dowiedzieć, dlaczego nie był wówczas w oczach ludzi czymś najważniejszym. Więc odpowiadam: był pogodą, deszczem lub zawieją, na którą nikt ze zwykłych ludzi nie miał wpływu, najwyżej mógł przed takimi czy innymi jej aspektami się zabezpieczać, w miarę możliwości, oczywiście. ONI też mogli po każdego przyjść, więc lepiej było ograniczać się do własnych spraw, o innych nie myśleć. Także nie mówić za dużo, na wszelki wypadek o niczym ważnym.

Teraz przejdę do tego, co mój dyskutant zganił. Usiłuję na miarę swoich możliwości zrobić to, czego wówczas nie robiłam – zrozumieć obecny świat. Już wiem, że lata które upłyną, zupełnie zmienią optykę patrzenia, ale pragnę choć odrobinę rozchylić kurtynę niewiedzy. Nie zadowalają mnie naukowe analizy ekspertów, bowiem wiem, jak często się mylą i wiem też, że czasem w przebłysku udaje się zwykłemu człowiekowi przeniknąć poprzez czas i coś ZROZUMIEĆ. A do zrozumienia szczegół, jak ów domokrążca z ostatniego odcinka, może być równie przydatny, jak teorie zbudowane na uogólnieniach płynących z czyjegoś teoretycznego rozumowania.

W takim patrzeniu na szczegóły mam przewagę wieku i doświadczenia nad młodszymi ode mnie. Dla większości osób lata PRL ikomuna to lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte. Dla mnie to już wtedy nie była żadna komunistyczna Polska, to już były popłuczyny po komunizmie. Pamiętając, co było dawniej, u jej zarania, miewam może złudne przekonanie, że przeniknę przeczuciem tendencje, w kierunku których posuwa się nasz najbliższy świat i widzę ostrzeżenia, których dzieci lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych nie widzą. Czuję się wówczas jak ukarana przez bogów wieszczka i bynajmniej nie jest to komfortowe uczucie. Staram się więc nie wieszczyć.

Otrzymałam przed chwilą mail od mojego niedoszłego dyskutanta, w którym pisze:

         „To czym byłem zdziwiony, to uwagami prowadzącego dyskusję, iż powieść „Sierotka” – osnuta wokół przeszłości … nie jest optymistyczna… Zdały mi się one osobliwe… dały poczucie… że świat współczesnych dramatów na ziemi polskiej… niekiedy znacznie bardziej zaostrzonych niż w  czasach z poprzedniej epoki… być może nie znalazł jeszcze pełnego swego literackiego odzwierciedlenia. To dało do myślenia…”

Wielka szkoda, że deszcz nam nie dał dokończyć dyskusji. Porównywanie, które czasy były gorsze do niczego nie prowadzi, choć przyznam się że współczesne dramaty na ziemi polskiej moim zdaniem są ledwie cieniem dawnych dramatów. Póki co, nikt nikogo jeszcze nie zabija, nie katuje w specjalnych więzieniach opozycjonistów politycznych, a spory toczą się może w niezbyt grzecznym tonie, choć nawet naszym posłom daleko do wyskoków posłów dwudziestolecia międzywojennego. Nie biją się, nikt koniem nie wjeżdża na salę obrad i brak podobnych ekscesów. Chroni się dzieci i zwierzęta przed przemocą. Teoretycznie jesteśmy osobiście wolni. Jesteśmy informowani o sprawach państwa w nieporównywalnie szerokim zakresie. Co nie oznacza, że jesteśmy w tym wszystkim zabezpieczeni na zawsze.

Mówi się, że w kropli wody pod mikroskopem można dostrzec miniaturę życia. Może więc w kropli współczesności, gdy pod moimi drzwiami stanie handlujący dywanami, bluzgający facet, a ktoś inny zestawi pojęcie zwierząt z chowu klatkowego z klatkami bloków mieszkalnych, uda mi się połączyć te dwie z pozoru odrębne sprawy i przeniknąć to, co przyniesie przyszłość, prawidłowo oceniona i podsumowana dopiero w ileś lat później. Może dzięki temu stanę się dzieckiem w mniejszej mgle.

biesiada-3