Różany łapacz snów

Nawet sny, manewrując między podróżami, starają się kotwiczyć tam, gdzie miejsce ich narodzin jest względnie stałe i sprawdzalne. Wczorajszej nocy, wróciwszy z jednej z podróży i szykując się do następnej, miałam taki zakotwiczony sen i odnalazłam w swoich zdjęciach miejsce, które mi się przyśniło. Oto ono:

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Bynajmniej, nie jest ono w Polsce. Zanim ujawnię, gdzie się ono znajduje, prześledzę drogę mojego sennego marzenia. Jest tylko miejscem docelowym mojego snu, nie jego źródłem. Tam sen się zatrzymał, ale zaczął się gdzie indziej. Ale dlaczego właśnie to miejsce? Skąd wziął ten sen swój początek? Sen był nieskomplikowany, nie miał żadnej akcji. Po prostu tam byłam i tyle.

Tłumacze snów wezmą na tapetę przede wszystkim przedstawioną na zdjęciu wieżę i traktując ją jako część zabytkowego zamku w romantycznym otoczeniu, będą snuć w tym kierunku swoje dywagacje. Znawcy Tarota potraktują ją jako kartę „Wieża” i zajmą się przesłaniem, jakie ze sobą niesie i odniesieniem do sytuacji życiowej śniącego. Sam śniciel zaś poszukując skondensowanego sensu, skierowanego doń przez jego podświadomość bądź siłę wyższą, może nawet zapędzić się o włos za daleko, usiłując nadać znaczenie wyższego rzędu temu prostemu w gruncie rzeczy przesłaniu. Sen ten ma wiele aspektów i wszystkie będą prawdziwe i istotne, które z nich są jednak najważniejsze?

Otóż z działki przywiozłam w małym słoiczku płatki dzikiej róży przesypane cukrem, jako wykwintny dodatek do herbaty, według przepisu mojej, nieżyjącej już, działkowej przyjaciółki, poetki Wiesławy Bubak. Róże posadzone wzdłuż płotu pochodzą z pewnej sadzonki, otrzymanej kiedyś od nieżyjącego już mojego kuzyna z nieistniejącego ogrodu, w którym jego matka sadziła je na konfiturę z płatków. Pozornie wyglądają one jak dzika róża, ale mają pewne odmienne cechy, jak podwójne płatki i silniejszy zapach. Posadziłam krzak na działce, rozrósł się, miał piękne odrosty, więc obsadziłam tymi różami płot. Róże nieco wyrodziły się, tracąc płatkową podwójność, a pierwotny krzak został wykarczowany, wskutek prac ziemnych przy nowym szambie.

Wypakowałam słoiczek i zauważyłam, że wycieka z niego słodki, pachnący płyn, a ponieważ byłam już zmęczona, wsunęłam go do foliowej torebki i wstawiłam do lodówki. Na dłoniach jednak został mi zapach, którego nie zmyło wieczorne mycie.

Tuż przed odjazdem zbierałam płatki, siedząc na swoim chodziku gdy odwiedził mnie pierwszy raz od jej śmierci mąż przyjaciółki, stawiając sobie plastikowe krzesełko tam, gdzie stał ów pierwszy krzak róży, obecnie wykarczowany i opowiadał o jej walce o życie. Ten fakt utkwił mi w pamięci, jako pewnego rodzaju synchroniczność: zbiór płatków – wspomnienie – pojawienie się osoby związanej z wspominaną przyjaciółką – uświadomienie przemijania czasu i miejsca. Przypomniała mi się jeszcze piosenka z mojej młodości – Urszuli Sipińskiej „Nim zakwitnie tysiąc róż” będąca zawsze dla mnie przykładem tego, jak młodości może się wydawać, że ma wpływ na rzeczywistość, może coś uprosić, wybłagać, sprowadzić, odmienić, zaczarować. I może jeszcze moje myśli zabłąkały się do innych kwiatów, na innym, cudzym zdjęciu, inną łąkę, inne miejsce, ale ten sam zapach rozgrzanej, upalnej trawy… zapach wzorcowy dla mnie, można powiedzieć…

Wszystko to rozegrało się tu:

S 019

Co łączy oba zdjęcia?. No właśnie, róże. Nie zamek/twierdza, a róże. A może właśnie zamek/twierdza i dom/twierdza, które przeminęły wraz z ludźmi, którzy tu mieszkali i którzy je budowali? Ściany i mury dalej stoją, ale z ich odejściem miejsca utraciły swój dawny status i pewność zakorzenienia. Ktoś inny nimi włada, ktoś inny ma własne skojarzenia i własne doświadczenia. Już nie mamy wpływu na te miejsca, choćbyśmy jak najbardziej żałośnie zaklinali rzeczywistość:

https://www.youtube.com/watch?v=dpJ1GP60R9k

Pozostaje jedno pytanie: Dlaczego właśnie sen przywołał tamte róże w obcym kraju, a nie moje własne, swojskie róże? Dlaczego towarzyszyła im Wieża? To akurat mogło by się wydawać jasne. Wybieram się do Holandii, do kraju – podobno – róż, tulipanów i kwiatów. Sięgam więc po zdjęcia zrobione tam w czasie mojego ostatniego pobytu, w 2013 roku, ale brak tam zdjęć róż, podobnie jak wcześniej, w 2010 r, kiedy byłam dwukrotnie.

Cóż, podróżowanie miesza czasy, miejsca i osoby, nie czyni różnicy między żyjącymi i zmarłymi, zabytkami i teraźniejszością.

Na koniec kwiaty na pewnym nabrzeżu, które dla mnie są ucieleśnieniem tęsknoty za podróżowaniem, ale także smutku opuszczanych miejsc, po których pozostaje chmurna pustka.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

 

https://www.youtube.com/watch?v=fuH1IRyXS0M

oraz

https://www.youtube.com/watch?v=5DzIrJnr99Q

I obiecane zdjęcie identyfikujące miejsce snu:

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

PS:

9-go przypada pełnia Księżyca w Raku, w domu XII. Zalecenia Ewy Kornafel w tym względzie:

https://www.youtube.com/watch?v=JiuAfWKeQpY

Pełnia na osi Rak/Koziorożec, w której (niesłusznie) niczego się nie boimy. Księżyc + Pluton w znaku Koziorożca w  opozycji do Słońca + Mars w Raku. Naszym wrogiem niespełnione nadzieje. Przeciwwskazania do podróży (niestety, tak wyszło, nie mam wpływu na jej termin). Wycisz się, nie manifestuj niczego. (XII Dom – emocji nie powinno się wystawiać na pokaz – lepiej je ukryć). Nie mamy dobrego osądu, wraca niespełnione.

Wychodzi na to, że tego odcinka nie powinnam publikować, zwłaszcza, że mój Księżyc urodzeniowy jest w opozycji do Księżyca tranzytującego.

Zbliżająca się pełnia przejawia się także w snach. Pluton, to ci zmarli, którzy wracają, w zapachach i we wspomnieniach o płatkach róż. Mars w Raku nie myśli racjonalnie, a w snach pewnie gmatwa wszystko, zamiast wyjaśniać. I jak tu nie wierzyć astrologii! Zatykam nos i skaczę, publikując ten odcinek na dowód, jak podatni jesteśmy na zawirowania Kosmosu! Potrzeba racjonalizacji emocji zwyciężyła wbrew XII Domowi…

 

 

 

 

 

A na działkach nic się nie dzieje

iphone nowy 017

W moim bloku rozpoczęto remont elewacji. Wszystkie okna zafoliowano na niebiesko, klimatyzator usunięto, nie było czym oddychać, więc zmuszona byłam ewakuować się na moją działkę na Podlasiu, żebym w nocy nie udusiła się. Swoją drogą miałam lepsze zdanie o inżynierach planujących remonty; sądziłam, że biorą pod uwagę fakt, iż ludzie nie ryby i oddychają powietrzem. W dodatku ta niebieska folia ogranicza sygnał telefonu komórkowego – mój iphone świecił na fioletowo i brak mu było zasięgu. Rację mieli astrolodzy twierdząc, że  Rak nas przeczołga – mnie zrobił to najpierw niebieską folią, potem wielką burzą, która przeszła nad wsią i moim działkowiskiem.

iphone nowy 004

Uświadomiła mi ona po raz kolejny, jak bardzo złudne są wszystkie nowoczesne media. Bez internetu, telewizji, prądu, zmywarki i lodówki można żyć, ale niezbyt długo. Kolejno bez możliwości ładowania baterii wysiadają komputery, książki elektroniczne zapisane na czytnikach i smartfonach, telefony komórkowe. Kiedy w dodatku samochód jest zepsuty, a drogi zawalone przewróconymi drzewami, znaczenia nabierają jakieś niezniszczalne zapasy, jak mąka, kasza czy cukier; zimna piwnica ratująca resztki jedzenia z lodówki; kuchnia opalana drewnem dla przygotowania czegoś gorącego do zjedzenia i zagrzania wody; a czasem też stare studnie, najlepiej z ręczną pompą, zapuszczone wskutek budowy wodociągu.

IMG_5452

Ludzie jednak, mimo że nie mający informacji o tym, co działo się w najbliższej okolicy, ruszają z wzajemną pomocą. Odblokowują zatarasowane zawalonymi drzewami bramy sąsiadów, sprawdzają drogi dojazdowe, informują tabuny zjeżdżających się osób, którędy można dostać się i sprawdzić co się dzieje z ich siedliskami. Potem ruszają piły ręczne,, spalinowe (póki jest benzyna), siekiery, łomy i inne narzędzia. Reperuje się dachy, rynny, zbiera połamane meble ogrodowe. Sygnały Straży Pożarnej dobiegają z oddali, stamtąd gdzie wycinają drzewa tarasujące asfaltowe drogi. Tutaj, na działkowisko, nie przyjadą, chyba że po kilku dniach, jeśli nie będą mieli zbyt wiele pracy. U nas nawet gniazda szerszeni likwiduje się własnymi sposobami. Specyfika okolicy, slaby zasięg telefonów komórkowych, marny internet, powodują całkowite odcięcie od świata, nawet w razie niewielkich zawirowań.

Jednocześnie to wszystko to sprawia, że w wypadku nowoczesnej wojny działkowisko byłoby najlepszym miejscem do życia. Ludzie tacy jak ja, uwięzieni w domach z nieczynnymi windami, bez światła, jedzenia i ogrzewania są z góry skazani. Jeśli do tego dodać bomby, pożary i strach…

Mając kuchnię na drewno lub węgiel, piec kaflowy, zimną piwnicę i własne źródło wody oraz niewielką ilość zapasów żywności, można czas jakiś przetrwać, licząc na szczęśliwą odmianę losu.

Zadziwiający w świetle tego jest nasz stosunek do uchodźców. Co sprawia, że tacy zwyczajni, spieszący bezinteresownie na pomoc sąsiadom osobnicy, jak mieszkańcy mojej wsi i działkowiska nie sięgają wyobraźnią dalej, niż poza zwalone drzewo, czy zerwany dach? Czy dlatego, że wszyscy są z jednego miejsca, czy jeszcze łączy ich coś innego? Zawsze zadziwiało mnie to, że mieszkając w wielkomiejskim bloku ponad czterdzieści pięć lat nie znam więcej niż 3-4 rodziny, za to na moim działkowisku ponad setkę. Możliwe, że wpływ miał na to fakt, iż zakładałam kiedyś z dwoma sąsiadkami komitet budujący wodociąg (firmowali go jednak nasi mężczyźni, jako że to poważniej wyglądało), ale w ten sposób poznałam większość ówczesnych mieszkańców. Moje i sąsiadek rodziny rozszerzały to grono znajomych, ograniczając jednocześnie je o osoby zmarłe. Niezależnie od tego czy trafiamy na znajomego czy na przykład kogoś odwiedzającego znajomego, uważamy, że mamy do czynienia z kimś bliższym niż na przykład sąsiad drzwi w drzwi z bloku.

Odtwarzaliśmy w ten sposób wspólnotę mniej nowoczesną, ale bardziej stabilną i ze sobą związaną. Tradycyjność tej wspólnoty polegała też na tym, że jakkolwiek ja i moje żyjące i już nieżyjące sąsiadki byłyśmy kobietami nie podporządkowanymi mężczyznom, miałyśmy swoje zawody, swoją pracę i swoje dochody, a także pozycję w rodzinie, bez oporów do działalności społecznej wystawiłyśmy fasadowo naszych mężczyzn, godząc się z tym iż w tradycyjnych wspólnotach kobiety pełnią raczej rolę szyi niż głowy. Instynktownie czułyśmy bowiem, że w tradycyjnych wspólnotach łatwiej liczyć n pomoc i wsparcie zwłaszcza w sprawach praktycznych. Sprawdza się to w takich razach jak ostatnia burza i zapewne inne kataklizmy.

Mój ulubiony przykład to dwie skłócone ze sobą rodziny, oficjalnie od lat nie mające ze sobą nic wspólnego – gdy członek jednej z nich leżał jesienią pijany w rowie, kobieta drugiej z rodzin uruchomiła linię połączeń między znajomymi z działkowiska, żeby osobę tę uratować przed zamarznięciem i jednocześnie uchronić siebie przed podejrzeniem, że mogłaby zrobić coś dla tej drugiej, wrogiej rodziny.

Sądzę, że w zrozumieniu tych procesów leży postępowanie z uchodźcami. Błędem jest lokowanie ich w dużych miastach i w skupiskach ich własnych nacji. Przypomnijmy sobie, że niejednokrotnie np. Polacy na Syberii znajdowali pomoc u tamtejszych mieszkańców, choć różnili się od nich wszystkim, pozycją, narodowością, sytuacją życiową i poziomem wykształcenia. Byłoby więc coś innego, różniącego wspólnoty jednego miejsca, wpływającego na lepszą czy gorszą integrację? Czemu mieszkańcy warszawskiego bloku żyją całkiem oddzielnie, nie znając się prawie, a mieszkańcy działkowiska wręcz przeciwnie? Dlaczego pracownicy jednej firmy, niezależnie od wzajemnych animozji łatwiej się jednoczą w razie jakiejś awarii, niż mieszkańcy bądź czy bądź jednego domu?

Wydaje się iż tym czynnikiem jest pewien styl życia, w tym wypadku model spędzania wolnego czasu. Mieszkańcy bloku izolują się od siebie, dbają o swoją prywatność, zaś mieszkańcy działkowiska część swojej prywatności wystawiają na podgląd otoczenia i muszą się godzić na to, że są przedmiotem plotek i dyskusji, jak pewna rodzina, która zaprosiła do siebie dziewczynę opalającą się topless na trawniku, zamiast w osłoniętej od oka sąsiadów części działki. Od tego, na ile godzą się z naruszeniem swojej prywatności zależy stopień integracji różnych wspólnot. Tam gdzie zezwala się na wgląd głębszy, integracja jest większa.

Wynika stąd, że integrowanie uchodźców lepiej będzie przebiegać w środowiskach izolowanych od swoich nacji. Podobno wyliczono też procent przybyszów jaki jest możliwy do zintegrowania ze „starą” społecznością. Znane jest zjawisko, że ktoś wyrzekający na uchodźców, wyłącza z tego grona „swojego”, miejscowego uchodźcę.

Oczywiście realni uchodźcy wolą żyć w grupach swoich nacji licząc i otrzymując w razie potrzeby pomoc od swoich i poddając się ich ocenie, której kryteria dobrze znają.

Mnie ich sytuacja kojarzy się czasem z dziećmi, których rodzice czasem przejawiają nadopiekuńczość dowożąc ich samochodami do szkoły i kontrolując znajomości, chociaż lepiej byłoby przyzwyczajać je do wyzwań, które przed nimi stoją, pozwalać poruszać się samemu po mieście, rozwiązywać swoje problemy samemu i wychodzić z nich często zwycięsko – co znakomicie poprawia samopoczucie

Co w tym najtragiczniejsze? Komuś, kto zasługuje na współczucie i zrozumienie, oferować powinniśmy twarde warunki dla jego własnego dobra, ale kosztem jego osobistych wolności.

Rozmyślałam o tym przez cztery dni braku prądu, ale gdy elektryczność powróciła, wszystko się naładowało i powróciła łączność ze światem, moje spostrzeżenia nie stały się już tak jednoznaczne. Wszak i ten tekst mogłam zapisać na laptopie, a nie długopisem na kartkach…

IMG_5453

Edytuj/popraw »