Tak się stało, że parę dni przed Dniem Niepodległości los usytuował mnie w pozycji istoty krańcowo uzależnionej od innych. Kilka nocy wielkiego bólu i trudności z uzyskaniem pomocy lekarskiej zaprowadziły mnie wreszcie w podwoje lokalu pod kandelabrami.
Z artystycznego punktu widzenia przed oczami miałam urzekające widoki – kompozycje zmieniających się, przezroczystych form, których przejrzystość zwiększała się w miarę ubywania płynów; napotykałam także na wyzwania intelektualne, polegające na ocenie i obliczaniu czasu szybkości ich przepływu (ach, te zadania z ostatnich klas podstawówki, gdzie jednym kranem coś wpływa, a innym wypływa!) i znane każdemu hazardziście dylematy większych szans. Co bardziej jest prawdopodobne: skończenie kroplówki czy zsiusianie się – jako że łazienki były zbyt małe, żebym zmieściła się w nich z chodzikiem i kandelabrem, nie mówiąc już o tym, żeby do nich dotrzeć. Ale nic tam! Zacznę od początku.
Znacznie wcześniej miałam sen. Pojawił się w nim mój zmarły mąż (kiedy w snach pojawiają się moi zmarli, zazwyczaj oznacza to ostrzeżenie, a mąż pojawia się w nich raczej rzadko i jego ostrzeżenia są bardzo poważne), który przebywał rzekomo gdzieś na delegacji i po długim czasie wrócił. Ciekawy był nie tyle jego powrót (wiedziałam, że zmarł, a nie wyjechał, ale było mi to raczej obojętne), ile pojazd, którym wrócił. Była to biała furgonetka, podobna tym, jakimi w amerykańskich filmach jeżdżą lodziarze, ale zdobiona licznymi złoceniami i z drzwiczkami na jednym boku niczym w PRL-owskich białych kredensach. Za każdymi drzwiczkami znajdowało się wiele półmisków ze smakowitymi potrawami, ale najlepiej zapamiętałam michę sałatki jarzynowej polanej obficie majonezem, którego słoik stał obok z wetkniętą łyżką, zapraszając do nabrania jego dodatkowej porcji.
Obejrzawszy te wszystkie wspaniałe potrawy zwróciłam wzrok na mojego ślubnego i zdziwiłam się bardzo, bowiem zamiast czarnych, miał jasne włosy z grzywką, podobną do grzywki Trumpa. Nawet pytałam męża, dlaczego zmienił fryzurę, ale jak inni zmarli w moich snach nie odzywają się w ogóle, tak i on nic nie powiedział, chociaż wywnioskowałam, że jeszcze mnie odwiedzi.
Ta pierwsza część snu ostrzegała mnie przed jakimś jedzeniem albo konkretnymi potrawami, ale zlekceważyłam to. Wtedy tłumaczyłam sens śnienia błędnie, inaczej niż dziś. Grzywka a`la Trump mogła sugerować, że to on wygra wybory i istotnie je wygrał w czasie mojego pobytu w szpitalu, choć dowiedziałam się o tym znacznie później. Temat wyborów w USA nie interesował mnie w ogóle, łamałam sobie więc głowę, co ten fragment miał oznaczać. Jak zwykle szukałam rzeczy skomplikowanych, choć proroctwo było banalne i zaplątało się po prostu w moje prywatne sprawy.
Druga część snu pokazywała moją siostrę, chorą, leżącą w łóżku (oczywiście to było przeniesienie – nie ona zachorowała, ale ja). Z jakichś powodów było ważne, żeby przyjechał mój mąż i sprowadził księdza. Po ponagleniach przyjechał i przyjechał także ksiądz. Ksiądz pojawił się w furgonetce, także typu amerykańskiego, z płaską tylną częścią i wskutek tego z doskonale widoczną przez okienko uniesioną ręką, trzymającą żółtą książeczką ze złotymi zdobieniami typu arabskiego – jak np. w wydaniach baśni wschodnich. Ksiądz już odjeżdżał, gdy poczułam, że powinnam mu zapłacić za poświęcony siostrze czas i pobiegłam za samochodem. Ksiądz zatrzymał się, ale ponieważ obie ręce miał zajęte (zrozumiałam, że nie wolno mu odłożyć książeczki, a drugą ręką trzymał kierownicę), położyłam pieniądze na siedzeniu obok niego. Układając i odliczając banknoty stwierdziłam, że chyba są fałszywe, ale nie byłam pewna, wszak brałam je wcześniej z bankomatu. Fakt, iż mogłam zapłacić księdzu fałszywymi pieniędzmi tak mnie zestresował, że obudziłam się pełna poczucia winy. Może powinnam uprzedzić księdza, że banknoty są trefne albo w ogóle nie płacić? W rzeczywistości wokół wizyty księdza w szpitalu u sąsiadki przyjmującej codziennie Komunię powstał pewien niemiły zgrzyt już na samym początku pobytu – ale o tym później.
Ale wracam do mojego pojawienia się na sali z kandelabrami.
Kiedy położyłam się na łóżku i zostałam ometkowana i pokłuta oraz podłączona do kandelabrów przez wampiry w fioletowych rękawiczkach, pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, były dwa symbole utraty wolności. Na mnie zrobiły wrażenie wołania: porzućcie wszelką odwagę, wy, którzy tu przybywacie. Odtąd inni będą decydować za was. Miałam wiele godzin na kontemplację tego obrazu:
Telewizji jednak nikt tu nie oglądał; nawet ja miałabym trudności ze zrozumieniem co należy zrobić, żeby ją uruchomić, w dodatku potrzebna była karta no i konto w banku, ale ile chorych w szpitalu byłoby zdolnych do jej uruchomienia i biegania co 15 minut po przedłużenie obrazu? Niemniej czarny ekran nocą odbijał uliczne światła i to tworzyło iluzję działania. Jak w filmach o nadzorze Wielkiego Brata.
Spoglądając w przeciwną stronę, miałam przed oczami całkiem inny, niedawny obraz – wspomnienie z promu i toastu szampanem na udaną podróż. Teraz mało atrakcyjna bateria butelek z wodą okazała się niepotrzebna, chyba że dla rzucania refleksów od latarń i przejeżdżających samochodów – całość pożywienia i picia dostawałam dożylnie.
Porównania własnego statusu nasuwały się same; chcąc nie chcąc przed oczami przewijały się obrazy.
W ogóle obrazy – to inne doświadczenie, które odkryłam w piątej czy szóstej dobie odżywienia pozajelitowego. Zazwyczaj pojawiają się na pograniczu jawy i snu, mnie tym razem dopadły jako tło przebijające nawet w chwilach całkowitej przytomności, w pełnym słońcu (okno przy moim łóżku wychodziło na wschód) i wieczorami przy przyćmionym świetle, bez różnicy. Wizje te były niesłychanie sugestywne, pełne kolorów i dekoracyjne, ogólnie rzecz biorąc pokazywały krajobrazy, w które wchodziło się po przejściu bogato zdobionych haftami różnokolorowych zasłon, najczęściej czerwonych, niebieskich lub purpurowych, ale o strukturze trójwymiarowej, żywej, wybrzuszającej się w różnych kierunkach, wśród których to fałd przesuwałam się dostojnie i płynnie. Przebijały zawsze przez zwyczajny, codzienny widok, nie ginęły z otwarciem oczu.
Wielka wrażliwość, która się wraz z nimi pojawiała, była zjawiskiem pożądanym, bo pozwalała kontemplować kolejne krajobrazy, w których kwitnienie drzew (lub coś w rodzaju kwitnienia, polegające na przykład na zamianie śniegu pokrywającego gałązki na żółty pyłek z pręcików kwiatów, przy nieistnieniu samych kwiatów) dawało poczucie szczęścia i unoszenia się ponad miałkimi wydarzeniami dnia codziennego. Wystarczyło na chwilę zamknąć oczy i obrazy potężniały.
Kiedy pojawiło się więcej przerw między kroplówkami i mogłam częściej chodzić, patrzyłam w okno i choć widok był miły, tęskniłam za innym, niedawnym widokiem z podróży:
Dla zaspokojenia swojej tęsknoty mogłam udać się do innego pomieszczenia, skąd widok był jeszcze bardziej olśniewający:
Chociaż samo pomieszczenie zbyt ciasne i bez uchwytów dla niepełnosprawnych i nie mieszczące mnie z balkonikiem, z którym się poruszałam, nie zachęcało do kontemplacji, zwłaszcza, że drzwi były otwarte, a kolejka niecierpliwiła się.
W ogóle wystrój wnętrz lokalu pod kandelabrami przypominał wczesny PRL w upadku. W pokoju znajdowała się jedynie umywalka, nad którą brakowało żarówki, a kafelki odpadały od ściany. Strudzonemu podróżnikowi na drodze od łóżka do umywalki wypadało przysiąść i odpocząć na miękkim i wygodnym fotelu, którego estetyka jednakowoż budziła zastrzeżenia.
Na szczęście design lokalu nie przekładał się na fachowość personelu – wszyscy od lekarzy począwszy na salowych skończywszy byli znakomicie profesjonalni, a co najważniejsze, nie przejawiali żadnych oznak zniecierpliwienia wobec niemrawych i głupawych oraz marudzących klientów pensjonatu.
W tej sielance była potężna łyżka dziegciu. Było nią Święto Niepodległości. Długo w noc, kiedy niektórym dopiero kończyły się wieczorne kroplówki, ale światła były zgaszone lub przytłumione, niedaleko od szpitala zorganizowano koncert patriotyczny. Człowieka o drugiej, trzeciej w nocy, w dodatku w niepewnej sytuacji życiowej ogarniają silne lęki egzystencjalne. Tak było i ze mną. Zamiast jednak rozczulać się nad sobą, jaki miałam zamiar, poczułam grozę. Gdybym nie była przywiązana rurkami i unieruchomiona na amen może bym wstała i zaczęła uciekać. Nie słyszałam słów owych pieśni, ale sam ich rytm naładowany agresją, butą i groźbą, przetykany jakimiś skandowanymi rytmicznie frazami przy wrzaskach aprobaty, zdawał się mówić: idziemy po ciebie, nie uciekniesz nam. Same męskie głosy, twarde i zajadłe. Przypomniały mi się opisy eliminacji starych i chorych przez hitlerowców i wyskoczyłam nagle ze swoich pięknych wizji pełna lęku. Muzyka ta natychmiast podziałała na ciało – leki przeciwbólowe i rozkurczowe wzięły odwrót przed owymi patriotycznymi pieśniami wzmocnionymi wybuchami petard czy rac.
Na szczęście rankiem nikt po nas nie przyszedł , oprócz oczywiście wampirków z kroplówkami, a ranek w lokalu zaczynał się o piątej.
Teraz trochę o lokalnych zwyczajach. Przybywający doń nie jest informowany o tym, co wypada, a co nie, więc często popełnia rozmaite gafy i błędy. My, ludzie wychowani w PRL, mamy wpojony szacunek dla każdej władzy, więc boleśnie przeżywamy sytuacje, w której postąpiliśmy wbrew niepisanemu kodeksowi. Na przykład pilot służący do przywoływania wampirków, użyty dla odłączenia kroplówki, która skończyła swój żywot, w zgubnym dążeniu do przynajmniej chwilowego odzyskania wolności, jest poważną gafą.
– My pamiętamy – mówią wampirki – tylko nie zawsze mamy czas i nie lubimy poganiania. Święta racja, ja też nie lubię. Inną gafą jest pisanie lub notowanie czegoś. Leżąc na zbiorowej sali i mając sporo czasu na tworzenie, nie mogłam nagrywać na dyktafonie swoich myśli i spostrzeżeń, a niektóre chciałam pozostawić do późniejszego ewentualnego rozwinięcia, jako że na bieżąco nie byłam w stanie określić, co jest istotne w tych pomysłach, a co nie, ale zarówno ważne jak i nieważne umykają tak samo chyżo.
Zarówno moje sąsiadki jak i część personelu patrzyła podejrzliwie, domagając się poinformowania publiczności, co ja zapisuję i po co, zwłaszcza, że mając smartfon i czytając czasem na nim gazetę (o ile zgięcie ręki w danym momencie nie tamowało przepływu płynów do żyły), wchodziłam do kręgu ludzi którzy… Właśnie, którzy co? Uważają się za lepszych? Donoszą? Nie mam pojęcia, ale coś podobnego opowiadał mi kiedyś mój nieżyjący kuzyn po swoim pobycie w jakimś szpitalu. Widać pisanie i czytanie jest w Polsce czynnością egzotyczną, mało tolerowaną.
Tu dochodzę do sprawy księdza. Nieopatrznie opowiadałam komuś przez telefon mój sen i jednej z sąsiadek wpadł w ucho fragment o księdzu, któremu we śnie zapłaciłam fałszywymi banknotami. Przyzwyczajona, że ludzie publicznie gadają przez komórki o wielu gorszych rzeczach, nie wzięłam pod uwagę, że ktoś słucha tego z zainteresowaniem, a co gorsza, usiłuje wiedzę tę wykorzystać. Pani sąsiadka uznała że śniąc coś takiego zgrzeszyłam i postanowiła dopilnować, abym z grzechu tego się wyspowiadała. Ponieważ ksiądz przychodził codziennie z Komunią do innej sąsiadki, pierwszego dnia uznała, że się zagapiłam, ale w następnych dniach postanowiła mnie przypilnować na serio. Nie chciałam jej obrazić więc migałam się, że nie jestem gotowa, co oczywiście jej nie wystarczało. Ale i tak się obraziła i na złość zostawiała mi na noc zapalone światło. Nie muszę ukrywać, że największą radość poczułam wychodząc na wolność z tego powodu, iż nie będę musiała się tłumaczyć ze swojego braku religijności.
Na koniec mojego, nieco zbyt długiego tekstu, dodam tylko refleksję, kto moim zdaniem ze szpitalnych pacjentów jest silny, a kto słaby. Tu hierarchia jest nieco inna niż w zwyczajnym życiu. Wprawdzie człowiek zawsze jest silny posiadaniem licznej rodziny, ale w rodzinie tej w szpitalu liczą się w pierwszym rzędzie córki i ich ilość oraz dyspozycyjność, w następnym zaś dobre synowe. Niestety, dobre synowe są zazwyczaj w mniejszości, niż dobre córki. Synowe zwyczajne i synowie nie mają żadnego znaczenia. Po pierwsze nie pomogą się umyć mamusi ani nie pościelą jej łóżka. W PRL uczyli chłopców słania łóżek w wojsku ale ze zniesieniem obowiązkowej służby wojskowej sztuka ta zaginęła. Personel także nikomu łóżek nie ściele, bowiem zajęty jest w ciągu dnia kilkakrotnym odkurzaniem listew oświetleniowych i innych detali, które mają zwyczaj sprawdzać brygadzistki (jak przedwojenne paniusie kontrolujące białymi rękawiczkami ilość kurzu na kominkach czy parapetach).
Wskutek nie posiadania wystarczającej ilości dobrych i nie pracujących synowych chodziłam nieumyta (jak się myć ze skrępowanymi rękami?) i spałam w skotłowanym barłogu. Zresztą moje łóżko już chwilę po posłaniu traciło swój porządny wygląd, bowiem zanim się na nie wgramoliłam (bez uchwytów i możliwości przytrzymania się czegoś) chwilę potem leżałam na gołej ceracie, a gumowa, ciężka poduszka ześlizgiwała się z niej jak z nartostrady. Wygląd mojego posłania ilustruje poniższe zdjęcie:
Jednak i ja miałam coś wartościowego, co pożyczano ode mnie co chwila. Na zdjęciu widać wiszący na stojaku przyrząd do chwytania z podłogi przedmiotów bez schylania się. Gwarantuję, że to wynalazek równy rewolucji komputerowej. Panie sprzątające lubiły kopać kapcie chorych pod łóżko, nie myśląc o tym, że schylanie się dla takich osób, jak ja lub po operacjach, w poszukiwaniu utraconego kontaktu z podłogą jest nieosiągalne. I wówczas przychodziły do mnie.
Niestety, wszystko dobre się kiedyś kończy i znacznie odchudzona zostałam wypuszczona do domu tracąc okazję do dalszych refleksji. Za to ominęła mnie operacja, bowiem minął czas, w którym jej przeprowadzenie jest wskazane. Jednak, w wyniku opisanych wydarzeń został ze mnie jedynie cień.