Największe skarby mieszczą się w szufladach starego biurka, na strychach domów jednorodzinnych, w piwnicach starych kamienic. Skarby te odkrywane są zazwyczaj, gdy ktoś umiera. Wygląda na to, że świat chce wynagrodzić tym, którzy zostają żywi, stratę martwych, ujawniając ich spuściznę, z którą nie chcieli lub nie mogli już nic zrobić. Ostatnią szansę ocalenia od zapomnienia otrzymało nowe pokolenie, robiąc porządki przy okazji remontu, jeśli oczywiście nie spakują wszystkiego i nie wyrzucą na śmietnik. Niestety, zbyt często to się zdarza, że rzeczy ogromnej wartości są wyrzucane bezlitośnie do kontenerów na poremontowe odpady. Na szczęście są rodziny, które kontynuują dokonania przodków, a przynajmniej postępują wobec nich z szacunkiem i chęcią ocalenia od zapomnienia.
W ten sposób powstał album zawierający fotografie Warszawy ojca mojej szkolnej koleżanki, Adolfa Duszka, dokumentujący miejsca, w których wychowałyśmy się, chodziłyśmy do szkoły i stawiałyśmy pierwsze kroki jako dorosłe kobiety.
Wydawcą albumu jest Bezpłatne Wydawnictwo Urzędu Dzielnicy Bielany m.st. Warszawy, Digitalizacją i retuszem zdjęć zajął się wnuk fotografa – Maciej Anioł, album zaś opatrzył wstępem syn fotografa, wybitny grafik – Roman Duszek. Sam ten wstęp ma ogromną wartość poznawczą i uchyla wiele tajemnic ówczesnego fotografowania
W czasach kiedy fotografia cyfrowa wyparła wymagającą wiele wysiłków i starań fotografię analogową, kiedy każdy może robić niezliczoną ilość zdjęć, nie patrząc na zużycie materiałów, wskutek czego na pewno jakieś pojedyncze sztuki nawet zupełnego beztalencia fotograficznego będą udane, zaczynamy odkrywać, że zdjęcie bez komentarza jest czymś niepełnym i nie do końca wykorzystanym. Lata które upłynęły od chwili utrwalonej na zdjęciu pokrywają się często z przemijaniem pokoleń, a wówczas komentarz pozwala przybliżyć zrozumienie obrazu zatrzymanego w kadrze. Wyboru fotografii dokonali i opatrzyli komentarzami Joanna Rolińska, publicystka i varsavianistka oraz Mateusz Napieralski – badacz dziejów Bielan.
Album otwierają fotografie ruin Warszawy z poruszającym najbardziej zdjęciem z napisem kogoś poszukującego rodziny
Dla mnie album Adolfa Duszka stanowi odkrycie, ponowne przywołanie pamięci miejsc, w których spędziłam swoje dzieciństwo, w którym miałam swój dom odebrany mi nagle i bezpowrotnie, uważany przez wiele lat za jedyny prawdziwy mój dom. Często śnią mi się krajobrazy, których nie potrafię poskładać i odnieść do czegokolwiek i właśnie w albumie tym odkryłam miejsca, z których ja oglądałam dzielnicę, a których dawno już nie ma.
Mieszkałam na ulicy Lesznowolskiej 6, w tej części Bielan, za którą już były pola, zagajniki małego lasku, gdzie na piasku rosły fioletowe, kosmate sasanki, między wykrotami pozostałymi po wybuchach bomb, a gdzie dzisiaj mieści się szpital Bielański. Dalej były już puste przestrzenie wzdłuż szosy wiodącej do Młocin, park z kościołem, gdzie chodziłyśmy na msze by słuchać męskiego chóru pięknie śpiewającego głosami budzącymi w dziecięcej duszy całą burzę nieznanych jeszcze, niezrozumiałych doznań, odległych od codziennych banalnych odczuć. Tak poznawałyśmy piękno muzyki w czasach, gdy jeszcze dzieci nie chodziły na koncerty. Mieszkający u nas jakiś czas kuzyn uczęszczał do szkoły znajdującej się tu w byłym klasztorem Kamedułów, kontynuacji przedwojennego słynnego gimnazjum księży Marianów. Zimną jeździłam tam na nartach, jesienią można było nazbierać trochę grzybów kozaków z czerwonymi główkami.
Swoje dzieciństwo spędzone na Bielanach opisałam w powieści „Taniec kury” w części pt. „Aneczka”. Niestety, nikt nie opisał i nie przetworzył literacko naszych Bielan, jak zrobiła to z Neapolem autorka „Genialnej przyjaciółki” Elena Ferrante.
Umownym końcem dzielnicy był była pętla tramwajowa, od której dzieliła mnie tylko jedna przecznica ulicy Twardowskiej, ulica Cegłowska. Nocami słychać było zgrzytanie tramwajów zjeżdżających z pętli, donośne, przeraźliwe, niedające się zapomnieć.
W moich snach często pojawia się ten krajobraz, zdekomponowany trochę, przeniesiony w inne miejsce, gdzie między szosą a obszarem zabudowanym prowadzi długie wzniesienie. Dzięki fotografii z albumu oraz komentarzowi do zdjęcia dowiedziałam się, że był to nasyp nie istniejącej już wówczas kolejki wąskotorowej. Oto ten komentarz:
„Perspektywa ulicy Marymonckiej w stronę Słodowca. Ta ważna arteria, licząca sobie dwa wieki, była dawniej zwana szosą zakroczymską lub modlińską. Pętlę tramwajową u wylotu ulicy Twardowskiej (widoczną na drugim planie po lewej) uruchomiono w listopadzie 1933 roku. Zawijały tu w różnych okresach tramwaje linii 6, 15A,15 i 17. „Autobus czerwony przez ulice mego miasta mknie…” Szlagier chóru Czejanda śpiewała wtedy cała stolica. Na błotnistym przystanku przy pętli właśnie zatrzymał się importowany z Francji Chausson (wymowa nomen omen 'szosą”) AH 48, prawdopodobnie podmiejskiej linii 201 łączącej Warszawę z Dziekanowem Leśnym. Wzdłuż ulicy Marymonckiej niegdyś biegł także tor kolei Młocińskiej funkcjonującej z przerwami od 1922 do 1945 roku. Z prawej strony, za szpalerami drzewek widać resztki nasypu kolejowego. W tle z prawej widoczna remiza strażacka u zbiegu ulicy Marymonckiej i Alei Zjednoczenia.”
Takich olśnień przy oglądaniu albumu doznałam sporo. Zobaczyłam zdjęcie fragmentu parku stanowiącego część AWF-u, a pełniącego funkcję placu zabaw dla dzieci. Plac ten jak i całość AWF-u była ogrodzona siatką, w której jednak znajdowała się ogromna dziura, przez którą przełaziły dzieci, skracające sobie drogę do dalej znajdującej się furtki. Tam właśnie uczyłam się jeździć na rowerze i rozpędzona zjazdem z górki nie zdołałam zahamować przed siatką, co skończyło się tym, że rower przejechał przez dziurę, a ja zawisłam na siatce. Wskutek tego jakiś czas chodziłam z przedziurawioną od spodu brodą, co utrudniało jedzenie, a co gorsza mówienie.
Tych wspomnień jest tak wiele i tak bardzo związane są z oglądanymi zdjęciami, że właściwie można by napisać o wiele więcej przywołując szczegóły, o których się zapomniało a które właśnie uwidoczniły i przypomniały zdjęcia.
Nie mogę się powstrzymać i do tych zdjęć dorzucę zdjęcie zrobione przez moją mamę, przedstawiające mnie i moją siostrę na naszej ulicy, Lesznowolskiej, która wówczas była szutrową drogą, pozostawiającą czarne ślady na białych skarpetkach, a na której mimo tego wiejskiego wyglądu stały już latarnie gazowe, dziś traktowane jako zabytki. Co wieczór chodził tam pan, który długim prętem pociągał za jakiś haczyk i tym uruchamiał latarnie o kilku pełgających fioletowo-żółtych płomykach.
I jeszcze zdjęcie zrobione na dachu mojego domu, skąd widać jedyny blok w najbliższej okolicy, przy Al. Zjednoczenia, gdzie mieszkała moja przyjaciółka , Wiesia oraz kawałek wieży remizy strażackiej. Niestety, nie mam żadnego prywatnego zdjęcia pokazującego Bielany, a nawet w całości nasz dom. Dziś, gdy wspomnienia miejsc zacierają się w pamięci człowieka jako pierwsze, a w każdym razie rozmywają się, to odczuwam jako dotkliwy brak.
Na koniec jeszcze fotografia zrobiona przez pana Duszka, z moich zbiorów, przedstawiająca jego córkę, Marię, znaną malarkę, mnie i moją siostrę w Niechorzu, gdzie spędzałyśmy razem wakacje.
Do tego pełnego zachwytów nad albumem naczynia muszę dodać nieco dziegciu – bezpowrotnie przepadły fotografie pana Duszka robione przed wojną. Wielka szkoda!