Świat sprzed 53 lat

Jest taka strona na Facebooku: “Nowe życie starej fotografii”, gdzie można przysyłać stare zdjęcia, zniszczone lub pogięte, czy porysowane, lub opatrzone pieczęciami z legitymacji i poprosić grupę o naprawienie uszkodzeń. Ponieważ grupowi specjaliści robią to najczęściej w programach komputerowych, niekiedy bardzo wyrafinowanych, często na życzenie poprawiają także poprzez nadanie im koloru. Bardzo zabawnie wyglądają pokolorowane zdjęcia, podobne dawniej wszechobecnym na ścianach nad łóżkami ślubym tak zwanym monidłom, jeśli wiemy o nich, że pochodzą np. z dziewiętnastego wieku, kiedy królowała fotografia czarno-biała. 

Poprawianie rzeczywistości jest popularne w bardzo wielu dziedzinach, nigdy wcześniej  jednak nie było czymś, co dominuje i zaciera ze szczętem autentyczne obrazy, w istocie fałszując prawdę. Niezauważone poprawianie takiego zdjęcia likwiduje jego urok, jego kolor zblakłej sepii na przykład; zastąpiony barwami współczesności, ostrymi i jaskrawymi, nieznanymi wówczas, przez co staje się dla świadomego odbiorcy prymitywny i niewiarygodny. Zauważa on dzięki temu i zastanawia go fakt, że współczesny człowiek niechętnie przyjmuje rzeczywistość; jest ona prawdopodobnie dla niego zbyt bezbarwna i mało atrakcyjna, a przez to paradoksalnie niewiarygodna. Rozważam czasem, jak wiele osobom podobnym do mnie. to przeszkadza? Niewielu chyba, patrząc na powszechność próśb o “pokolorowanie”. Ostatnio napisał ktoś z prośbą o poprawienie zdjęcia uzyskanego jako skan z muzeum, z fragmentem dokumentu, do którego go przymocowano i niemiecką pieczęcią okupacyjną, tzw. “Gapą”. Wydaje mi się, że samo zdjęcie nie ma takiej wartości, jak właśnie owe pieczęcie i fragmenty tekstu, ale komuś przeszkadzały, chciał mieć fotografię przodka, pozbawioną rys i odcisków jego czasów.

Łapię się jednak na tym, że sama nie jestem inna. Zrobiłam sobie “selfie” zapominając, że jestem w koszuli nocnej i chcąc puścić fotografię w świat, prosiłam kogoś o skasowanie kawałka koronki przy szyi. Nazwał on tę czynność fałszowaniem rzeczywistości i oczywiście miał rację (teoretycznie oczywiście).

Przy okazji wigilii, upływającej w dobie koronawirusa w niezbyt radosnej atmosferze, wymuszonej okolicznościami (dla pokazania, że my się nie poddajemy i świętować będziemy) usłyszałam, że od kilku lat nie mam kontaktu ze światem poza Facebookiem i innymi “internetami”, dlatego moje opinie noszą charakter teoretyczny. W zasadzie jest to prawda; nie wychodzę z domu. Ale spotykam się z ludźmi, rozmawiam przez telefon ze starymi i młodymi i właściwie nie odczuwam swojej izolacji jako więzienia i odklejania się od rzeczywistości. Jest jednak w tym twierdzeniu doza prawdy i dlatego sądzę, że nie mam prawa wypowiadać się o współczesności, raczej powinnam zająć się przeszłością. A konkretnie mój biorąc tradycją, do czego namawiają mnie znajomi. 

Tradycyjne zachowania odchodzą w przeszłość i ich ślad ginie wraz z pokoleniami umierających staruszków, zwłaszcza tych, których interesowała zawsze moc szczegółów i szczególików, którzy nie stosowali zasad hierarchii ważności w odniesieniu do życia codziennego. Chociaż nie wychowałam się w środowisku celebrującym jakiś określony rodzaj kultury, należę do takich osób, które sądzą, że każdy szczegół zawierać może w sobie prawdę ogólną i ważną, a każde principium może być śmietniskiem śmieszności i głupoty i dlatego czuję się czasem uprawniona do zabierania głosu w sprawach tradycji i jej przemian. Teoretycznie oczywiście.

 Ale dość wstępu. Ponieważ okres nowego roku i Sylwester nie był taki sam, jak wszystkie inne poprzednie, wzbogacony dodatkowo o swego rodzaju przypomnienie stanu wojennego i zabaw w tamtym czasie, pokuszę się o wspomnienia związane z sylwestrami czasów minionych. 

Jedna rzecz łączy tamten czas i czas obecny, a mianowicie godzina policyjna, jednak nastrój był inny. Wówczas bawiliśmy się jakby była to ostatnia rzecz, którą możemy zrobić przed Armagedonem. Głowę zaprzątały nam problemy związane z zaopatrzeniem, w tym z faktem, że chcąc się dobrze zabawić, trzeba było kilka miesięcy gromadzić wódkę wykupioną na kartki, odmawiając sobie tej przyjemności (a także papierosów i słodyczy tudzież czekolady i kakao) pozostałych jedynie stłamszonym ze wszech miar ludziom.I oczywiście zabawy też. 

Dziś nie jesteśmy już stłamszeni, mamy pełne lodówki jedzenia i alkoholu, ale nie możemy spotkać się z większą liczbą osób, niż pięć. Jak w związku z tym zrobić dobrą zabawę, do której potrzeba przynajmniej sześć, siedem par, czyli 12 do 14 osób? Mogliśmy spotykać się więc wirtualnie, ja przy swoim ekranie i goście przy swoich, każdy ze swoim alkoholem, co ma swoje dobre strony, ponieważ nie widać, gdy w kieliszku wódkę zastąpi się wodą, a robić tak muszę z powodu zażywanych leków. Oczywiście nie wchodzą w grę tańce, ale nie jestem już młoda i wcale mi to nie przeszkadza. Nie uważam też, że dla osób w starszym wieku najlepsze są potańcówki i spotkania z nowymi mężczyznami. Dzisiaj już zaliczyłam takie spotkanie, kiedy napisał do mnie jakiś młody człowiek nie znający mojego profilu na FB, że pragnie porozmawiać o seksie, a skoro odpisałam mu, że już w moim wieku ponad 70 lat sprawa nie jest zbytnio interesująca, grzecznie nie dał po sobie poznać, że go rozczarowałam.

Jednak jest to objaw czasu. Święta Bożego Narodzenia przestały być dla mnie świętym już bardzo dawno, wówczas kiedy w czasach słusznie minionych trzeba było skupić się na zaopatrzeniu w dobra wszelakie, a zwłaszcza w jedzenie. Trzeba było odstać swoje w kolejce po mięso, wędliny, cukier, drożdże i inne rzeczy niezbędne dla świętowania przy przyzwoicie zastawionym stole. Po tym wszystkim już świętować się nie chciało i nie miało siły .

Wracam więc do wspomnianych na wstępie fotografii. Lepiej jak zostaną takie jak były, rozmazane czasem, prześwietlone albo niedoświetlone, wyraziste albo banalne, ale zawsze dokumentujące tamte czasy, czasem poprzez szczegóły nie dostrzegane przez współczesnych A ważne dla osób uwiecznionych. Rozmaite szczegóły, wygląd kieliszków, biżuteria na szyjach i palcach koleżanek, fryzury, sukienki i buty, meblościanki w tle i to co stało na tych meblościankach. Przedstawiają dziś kilka fotografii z tamtych lat, jest ich niewiele bo wiem aparaty fotograficzne nie stanowiły takiej codzienności jak dziś i zdjęć też nie robiło się dużo, a kiedy posiadacz aparatu wypił już trochę alkoholu niedostępnego kilka miesięcy z powodu systemu kartkowego, kiedy alkohol można było zamienić na czekoladę dla dzieci, zdjęcia wychodziły czasem dziwaczne, ale zawsze warte uwagi.

Oto pierwsze zdjęcie: 

Przedstawia ono mnie w wydzierganym własnoręcznie swetrze, którego oczka stawały się z biegiem czasu coraz większe za sprawą byle jakiej włóczki, więc którym cieszyłam się niedługo. Owa włóczka nazywała się wówczas „melanżem” i składala się z dwóch nitek skręconych razem – białej, puszystej i czarnej, o wiele cieńszej i gładkiej, jednakże czarna była zbyt cienka, żeby utrzymać stabilność dziergania. Z dnia na dzień sweter stawał się coraz dłuższy i szerszy, chociaż ja wówczas raczej, chudłam niż tyłam. Zdjęcie jest sylwestrowe, robione w Gdańsku, gdzie wówczas mieszkałam 31 stycznia 1967 r. Takie selfie tamtych czasów, robione zabytkowym już dziś aparatem „lustrzanką”. Pamiętam także oprawkę swoich ówczesnych okularów, której bardzo nie lubiłam i którą zastąpiłam nowym wzorem, gdy tylko pokazał się na rynku – „kocie oczy” – wąskie, podłużne, lekko ukośne, ale nadal ciemne. Szkła tych okularów były grube i ciężkie (podobnie jak oprawki) i zostawiały na nosie wglębienie, którego nie pozbyłam się do dziś. Coś o ówczesnej modzie mówi także fryzura. Moje włosy kręciły się naturalnie, ale owe spiralne loki były skrajnie niemodne. Obowiązywały wówczas włosy długie, proste „na topielicę” albo krótkie, „na chłopczycę”. Wzorem były oczywiście aktorki: Marina Vlady w francuskim filmie „Czarownica”, o losach dziewczyny wychowanej w skrajnej głuszy i Jean Seberg, także francuska aktorka. W tamtych czasach moda podążała za francuszczyzną, a nie angielszczyzną, jak dziś.

Sylwestra spędzaliśmy z mężem we dwójkę, ze śpiącymi w sąsiednim pokoju niewiele ponad rocznymi synami, bez gości i zabawy, w prawie pustym internacie. O takich sylwestrach mawiało się, że spędza się je na białej sali (od koloru pościeli, która w tamtych czasach zazwyczaj była biała, a to dlatego, że oddawało się ją do pralni i magla, ponieważ pralki były jeszcze rzadkością – oczywiście jeszcze nie automatyczne, a zwykłe, z wałkami na korbkę do odciskania wody. Pralnie nie przyjmowały „kolorów”, które wówczas były nietrwałe i zabarwiały inne prane sztuki).  Fotografowanie zajmowało nam czas do północy po codziennym ręcznym wypraniu pieluch, co trwało około 3 godzin.To było pierwsze zdjęcie.

Ostatnie z serii było wklejone do albumu i zasłonięte, ponieważ uważałam je za nieskromne, a przedstawiało mnie nagą, owiniętą służbową zasłonką zdjętą z okna, ponieważ podobał mi się jej wzór i kolor, chociaż ten ostatni oczywiście nie był widoczny na zdjęciu. W tamtych czasach nikt nie nosił długich do ziemi sukienek, nawet ślubne sięgały tylko za kolana, ja zaś marzyłam zawsze o takiej długiej sukni, jak na balach w filmach historycznych.To zdjęcie było formą noworocznej realizacji marzeń. Dziś można śmiało tę fotografię pokazać publicznie, tak wiele się zmieniło od 1967 roku, Dlatego ośmielam się ją zamieścić. Niestety, jakość tych zdjęć odbiega od dzisiejszych standardów, a ja wówczas byłam zupełnie początkująca. W tle wszechobecna olejną farbą malowana lamperia, jaką stosowano w szkołach i urzędach, a także w internatach i mieszkaniach służbowych.

Na koniec zdjęcie w kuchni. Wiszące na sznurkach ścierki były znacznie ładniejsze iż wiszące w pokoju pieluchy (w liczbie 80 na dobę – na dwójkę dzieci), dlatego je wybrałam za tło. Ze szczegółów widocznych na zdjęciu ważna jest zielono-bura lamperia, jakie wówczas malowano w kuchni i zasłonka na sznurku zasłaniająca część okna. Widoczne na zdjęciu (choć marnym) rury kanalizacyjne dopełniały widoku kuchni tamtych czasów. Cóż, kuchenna żarówka o małej mocy była przeszkodą dla niedoświadczonych fotografów.